…czyli o kotach nie tylko dachowcach, posłach i redaktorach oraz Katonach na schodach ruchomych
Dariusz Matecki wcześniej znany jako hejter internetowy, nagrodzony za tę aktywność “miejscem biorącym” jak mówią w swoim szpetnym slangu politycy na liście wyborczej PiS – teraz już w roli posła wdał się w gmachu Sejmu w przepychankę z Wojciechem Czuchnowskim z “Gazety Wyborczej”. Czołowego dziennikarza śledczego mandatariusz sprowokował, filmując go ostentacyjnie komórką, chociaż w parlamencie utarło się, że to raczej dziennikarze filmują posłów, nie odwrotnie.
Dachowiec i redaktor o złotym sercu
Nie pierwszy to w tej kadencji wybryk Mateckiego, wcześniej poranną porą wspiął się na sejmowy dach, gdzie – mniejsza o datę zdarzenia i czy jego bohater sam był pod dobrą datą jak przed wojną mawiano – również używał telefonu komórkowego, ale do filmowania samego siebie. Po wszystkim marszałek Szymon Hołownia nazwał go nie bez racji “dachowcem”. Bo też niewątpliwie kociej zwinności poseł zawdzięczał, że przy okazji swojej eskapady nie poniósł żadnego uszczerbku. W odróżnieniu od autorytetu izby poselskiej, chciałoby się dodać.
Teraz Matecki, choć sam chłop nie ułomek, nie tylko za sprawą łysej czaszki wśród odbiorców jego przekazów zwanej glacą wyglądający jak adept popularnych sportów walki (nie mam tu wcale na myśli szlachetnej sztuki judo, bardziej zmagania w kisielu czy w klatce MMA), z uczniowską gorliwością nowego w klasie – w końcu to jego pierwsza kadencja – pobiegł na skargę do umundurowanego funkcjonariusza Straży Marszałkowskiej, że redaktor Czuchnowski miał mu jakoby telefon komórkowy z ręki wyrwać. Strażnik z interwencją na gorąco się nie kwapił, doradzając posłowi złożenie skargi zgodnie z procedurami. Nie zazdroszczę sejmowym cerberom, że chronić muszą również podobnych osobników. Zwłaszcza, że każdy kto zna obu antagonistów choćby pobieżnie, wie że Wojciech Czuchnowski nie tylko pióro ale i serce ma złote, dba zarówno o swoich informatorów, jak o ukochanego kota, zresztą imponujące stworzenie szlachetnej rasy – podczas gdy Matecki co najwyżej poranną porą koty na dachu płoszy. Nie przesądza wcale to porównanie o racjach, ale daje do myślenia.
Gdy powaga zostaje za drzwiami parlamentu
Ustawka Mateckiego – operuję tutaj językiem czytelników i widzów jego prostych jak konstrukcja cepa sieciowych przekazów – zdarzyła się akurat w dniu, w którym Zbigniew Ziobro, sam przecież też poseł, jeśli trzeba umiejętnie chroniący się za przysługującym wszystkim, co piastują mandat immunitetem – zakpił publicznie ze śledczej komisji sejmowej, badającej sprawę inwigilacji obywateli, w tym politycznych konkurentów, prawników i celebrytów przy użyciu systemu szpiegowskiego Pegasus, uruchomionego za poprzedniej władzy.
W porze, na którą został wezwany przed komisję w celu złożenia zeznań, Ziobro wychodził właśnie – a ściślej zjeżdżał ruchomymi schodami – z siedziby pisowskiej stacji telewizyjnej Republika, gdzie wcześniej wystąpił na żywo przed kamerami. W czasach Rzymianina Katona, do którego były minister sprawiedliwości z PiS tak kocha być porównywany, istniały wprawdzie rozliczne udogodnienia cywilizacyjne jak akwedukty, jednak schodów ruchomych jeszcze nie było.
A dalej akcja potoczyła się jak na znanym rysunku Andrzeja Mleczki z czasów PRL, gdzie tatuś o wyglądzie urzędnika średniego szczebla opowiada córeczce bajkę: – A na koniec przyszła milicja i zamknęła złego czarownika, bo jakaś sprawiedliwość przecież musi być.
Policja Ziobrę zatrzymała i do Sejmu dowiozła, ale posłowie uznali, że nie przesłuchają spóźnionego świadka. Każdy ma prawo się obrazić, czyż nie tak?
W czasach międzywojnia Sejm na początek cieszył się autorytetem, również za sprawą powszechnego udziału obywateli w wyłaniającym go głosowaniu – w pierwszych wyborach 26 stycznia 1919 r. uczestniczyło 78 proc uprawnionych, pomimo szalejącej wtedy epidemii grypy hiszpanki, straszniejszej niż niedawna pandemia koronawirusa, a także zniszczonych w trakcie zakończonej niedługo wcześniej wojny światowej dróg i mostów. Ten właśnie Sejm Ustawodawczy już w 1921 r. uchwalił Konstytucję Marcową, wzorowaną na francuskiej i uchodzącą wtedy za jedną z najbardziej demokratycznych w świecie. Chociaż gdy ją uchwalano – kraj nie miał nawet jeszcze ustabilizowanych granic, trwało przecież kolejne Powstanie Śląskie.
Później autorytet parlamentu słabł stopniowo. Przyczynili się do tego posłowie z Komunistycznej Partii Polski, wkrótce po otwarciu obrad wykrzykujący zwykle: “precz z faszystowskim rządem Piłsudskiego” i czekający aż wyprowadzi ich z sali Straż Marszałkowska, chociaż dzisiejsze słowo ustawka w obiegu publicznym jeszcze wtedy nie funkcjonowało. Ale też zapracowali na upadek prestiżu Sejmu popierający tegoż Józefa Piłsudskiego oficerowie, gdy wtargnęli silną i umundurowaną grupą do gmachu parlamentu, a znany z prawości osobistej marszałek Ignacy Daszyński odmówił otwarcia obrad i procedowania pod presją nieproszonych gości.
Co zdarzyło się potem, wiemy wszyscy. Chociaż gdybanie w historii, jak uczą na seminariach profesorowie, nie ma sensu, więc nie dowiemy się nigdy, czy gdyby Polska międzywojenna pozostała do końca z silnym i cieszącym się zaufaniem parlamentem, bez więzienia posłów w twierdzy brzeskiej i sanacyjnych oszustw przy urnach w kolejnych wyborach, zwłaszcza na Kresach – otóż czy gdyby szacunek dla Sejmu został zachowany, bylibyśmy się w stanie obronić we wrześniu 1939 r. przed obydwoma wrogami, którzy państwo polskie wówczas w niespełna pięć tygodni zdemontowali pomimo heroicznego oporu żołnierza i cywilnych obrońców Warszawy czy Grodna..
Jedno tylko przychodzi na myśl, nieodparcie. Powiedzenie Karola Marksa, że jeśli historia się powtarza, to wyłącznie jako farsa.
Farsę już mamy. Wystarczy telewizor włączyć.I natychmiast ma się ochotę, aby poszukać zamiast 24-godzinnego przekazu jakiegoś programu o sporcie czy zwierzętach.