Poseł Adam Dziedzic z Polskiego Stronnictwa Ludowego sprał solidnie kuzyna, który w trakcie imieninowej imprezy domagał się, żeby swój mandat wykorzystał on dla prywatnych czy ściślej rodzinnych interesów.
Z całą świadomością, że jako autor mogę być obwiniony o wspieranie przemocy i to w jej wyjątkowo szpetnej, bo domowej formie – uznaję gwałtowną poselską reakcję na “niemoralną propozycję” za mniejsze zło, niż gdyby brudna oferta została podjęta, a prywata zatriumfowała. I nikt by się nawet o tym nie dowiedział.
Lanie jakie sprawił krewki poseł z Podkarpacia nieuczciwemu krewniakowi, naraża jego samego na szydliwe komentarze mediów (tytuły, jak w Wirtualnej Polsce brzmią wszak: “Awantura w domu posła PSL”, zupełnie jakby Dziedzic bił tam żonę lub dzieci, a sąsiedzi zadzwonili po policję w reakcji na krzyki bezbronnych: wielu zaś odbiorcom sieciowych przekazów… same ich tytuły wystarczają) oraz postępowanie prokuratorskie “w sprawie”. Zresztą gdyby nawet było inaczej, ma przecież immunitet. Wobec bezmiaru prywaty w polskim życiu publicznym chciałoby się jednak powiedzieć posłowi Dziedzicowi, który złapał za frak kuzyna, co domagał się od niego, aby otrzymany od wyborców przecież mandat dla rodzinnej a nie ich korzyści wykorzystał:
Tak trzymać, panie pośle.
Nawet jeśli same kłopoty z tego wynikną, o czym już była mowa. Lepsza reakcja nadmiarowa chociaż pryncypialna, niż tolerancja dla nagannych praktyk. Nawet jeśli dla samego parlamentarzysty czynny – to chyba właściwe słowo – sprzeciw wobec nepotyzmu wiąże się z koniecznością noszenia przez czas jakiś kołnierza ortopedycznego, bo autor niemoralnej propozycji w trakcie szarpaniny też wcale bierny nie pozostał. I oddawał, ile wlezie.
Z początków demokracji w Polsce zapamiętałem opowieść wieloletniego posła Unii Demokratycznej a później Unii Wolności, sprawującego mandat przez okrągłych dziesięć lat. Zgłosił się do niego interesariusz: biznesmen, w kwestii biurokratycznego wsparcia (najogólniej szło o zamówienia rządowe) dla jednej ze swoich inicjatyw. Nadmienił, że wcześniej nie tylko rozmawiał ale spotkał się z asystentem tegoż posła. I nie posiadał ze zdumienia, że już od jego chlebodawcy obiecanego wsparcia nie uzyskał.
– Przecież sprawa miała być załatwiona – rzucił petent tonem bezbrzeżnego rozczarowania.
Tknięty impulsem, poseł zaczął go wypytywać o źródła tak niezachwianej pewności siebie. I od słowa do słowa – tym łatwiej, że jeśli na stole stała coca cola, to nie jako główny napój, tylko w charakterze popitki, jak mawia polski lud, niesłusznie przez byłego pisowskiego prezesa TVP Jacka Kurskiego ciemnym nazywany, skoro potrafił mocodawców tego medialnego magnata pogonić od władzy pamiętnego 15 października 2023 r. – dowiedział się nasz parlamentarzysta bulwersujących dla niego samego szczegółów.
W tym kwoty “bakszyszu”, jak mawia się w krajach arabskich, którą spodziewana przychylność została poparta. I którą asystent nie podzielił się z posłem.
Parlamentarzysta etosowej partii następną rozmowę, co oczywiste, odbył z niefortunnym pośrednikiem. Wzięty na spytki asystent w krzyżowym ogniu pytań przestał się wypierać i wymienił pobraną kwotę, pokrywającą się z zawartą w opowieści biznesmena.
Zawiadomienia o przestępstwie jego pracodawca nie złożył, ażeby wizerunkowi publicznemu etosowej partii nie zaszkodzić. Popierali ją wtedy nagminnie aktorzy i profesorowie. Umowę z niefortunnym asystentem poselskim bezzwłocznie jednak rozwiązał za porozumieniem stron.
Nawet z doświadczenia dziennikarskiego pamiętam szwendające się po gmachu Sejmu i jego senackiej przybudówce ciemne typy. Jak lobbystę, kiedyś załatwiającego nieprzyjrzyste interesy jednego z posłów BBWR (skrótowiec ten już zapomniany i nawiązujący do parlamentarnej reprezentacji piłsudczyków z międzywojnia określał poselską emanację obozu Lecha Wałęsy w kadencji 1993-7) – którego nazwisko powróciło po latach przy okazji sprawy sądowej byłego eurodeputowanego Józefa Piniora, i to w roli jeśli nie formalnego świadka koronnego, bo podobnego statusu noszący je lobbysta nie uzyskał, to osobnika, który swoimi zeznaniami wsparł oskarżenia, zresztą wciąż, pomimo wyroku skazującego, wzbudzające rozliczne wątpliwości. Bo trudno uwierzyć, że człowiek, który uratował tuż przed 13 grudnia 1981 r. przed komunistami 80 milionów z konta Solidarności (opowiadał o tym świetny film Waldemara Krzystka) a później przykładnie jeszcze się rozliczył, jak te pieniądze zostały wydane na działalność podziemną na Dolnym Śląsku – połaszczył się na stosunkowo niewielką kwotę [1]. Nie ulega wątpliwości, że nieuczciwi lobbyści bohatera po prostu osaczyli i zapewne wciągnęli w pułapkę.
Negatywna, nawet jeśli przesadnie gwałtowna, reakcja na ofertę korupcyjną, stanowi wyrazistą alternatywę i przeciwwagę dla podatności na nią. Dlatego warto apelować o elementarny szacunek dla posła Adama Dziedzica, nawet jeśli on sam wydaje się nam śmieszny i w ten sposób będzie przez media przedstawiany w ich przekazach. Jakby te ostatnie pozostawały poza wszelkim podejrzeniem. A niestety nie są.
Z czasów pracy dla “Życia”, za rządów AWS uchodzącego wprawdzie za gazetę bliską władzy, ale bynajmniej wobec niej bezkrytyczną, zapamiętałem, jak sekretarka zawołała mnie do telefonu. Wymieniła nazwisko prezesa jednego z “czeboli”, wielkich spółek Skarbu Państwa, a działo się to już po wymienie szefów tychże, przeprowadzonej przez ekipę Jerzego Buzka. Odpowiedziałem, że na rozmowę nie mam czasu, rzeczywiście właśnie pisałem artykuł. Po dłuższej chwili powróciła, oznajmiając, że pan prezes nalega, bo chciałby ze mną porozmawiać o współpracy. Dobitnie poprosiłem o przekazanie, że żadną współpracą z nim nie jestem zainteresowany. Nie tylko dlatego, że zajmowałem się wtedy polityką a nie gospodarką. Z wielu przesłanek wyprowadzam jednak wniosek, że nie wszyscy przedstawiciele mojego zawodu z automatu reagowali w podobny sposób na zbliżone oferty im przedstawiane.
W tym samym mniej więcej czasie historycznym miałem wracać ze zjazdu Solidarności we Władysławowie-Cetniewie. Związek odgrywał wtedy, podobnie jak w 1990 roku, ponownie rolę partii rządzącej. Późnym wieczorem zamówiłem taksówkę z Gdyni na rano, by zdążyć na poranne Intercity do Warszawy (Pendolino wtedy jeszcze nie jeździło), a po to, żeby nie zaspać, kupiłem na stoliku z gadżetami w hali zjazdowych obrad budzik. Ze znaczkiem NSZZ “Solidarność” oczywiście.
Niestety budzik okazał się oszustem, podobnie jak wielu tych, co znaczek Solidarności nosili. Nie zadzwonił wcale, Obudził mnie telefonem taksówkarz, któremu przewidująco podałem numer własnej komórki. Wstałem i spakowałem się w pięć minut. Kiedy dojeżdżaliśmy już po godzinie do dworca kolejowego Gdynia Główna, poprosiłem mojego drivera o wystawienie rachunku za kurs na redakcję “Życia”.
– Jaką kwotę mam wpisać? – spytał mnie taksówkarz.
– Taką, jak na pana taksometrze – opowiedziałem jasno.
Kierowca nie posiadał się ze zdumienia, podobnie jak wspomniany wcześniej biznesmen, rozmówca posła etosowej partii. Wożąc ludzi po Trójmieście, kolebce Solidarności, przywykł widać do żurnalistów, permanentnie naciągających własne redakcje i nie mieściło mu się w głowie, że ktoś uprawiający ten zawód może podobnie wyśmienitej ku temu okazji nie wykorzystać. Nie wiem, czy ugruntowałem w nim przekonanie, że dziennikarze są lepsi, niż sądził – ale że są różni, na pewno tak…
Rzeczpospolita kuzynów, rzeczpospolita kolesiów
…nie okazują się wcale tylko izolowaną sferą patologii, lecz powszechnym przeświadczeniem, dotyczącym funkcjonowania życia publicznego.
Każdy, nawet gwałtowny impuls, który to ugruntowane przekonanie zmienia, wydaje się więc cenny, nawet jeśli wiąże się bezpośrednio z reakcjami, które też nie budzą, i słusznie, społecznej aprobaty.
Dlatego pozostaje liczyć na wyrozumiałość komisji etyki poselskiej, tyle razy wcześniej bezradnej w sytuacji nawet oczywistych dla opinii publicznej przekrętów mandatariuszy, wobec zachowania posła z Podkarpacia. Pozostaje bowiem nadzieja, że nie tylko kuzyna przecież czegoś ono nauczy…
Lepiej przyłożyć, niż wziąć łapówkę – to przesłanie być może druzgocące dla stanu polskiej demokracji i bolesne nie tylko w sensie całkiem dosłownym dla sponiewieranego za niemoralną ofertę poselskiego kuzyna, ale jednak prawdziwe. Warto o tym pamiętać, zanim cała polska polityka sprowadzona zostanie do poziomu nieśmiesznej anegdoty.
Zresztą ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, głosi znane i roztropne polskie powiedzenie ludowe. A na koniec może być jak w tytule powieści wielkiego Milana Kundery: Nikt się nie będzie śmiał…
Nawet jeśli nie istnieje coś takiego, jak przemoc w dobrej sprawie, nie ulega wątpliwości, że przyzwolenie na korupcję prowadzi również do eskalacji przemocy. Przekonały się o tym również państwa stabilniejsze od Polski. Jaka demokracja, taka moralistyka, podobnym stwierdzeniem chciałoby się rzecz zakończyć. Nie przesądzając, czy bardziej Państwa rozbawiłem czy zasmuciłem…
[1] 80 milionów. Film fabularny, reż. Waldemar Krzystek. Polska 2011