Pierwsze spontaniczne pochody Polaków z flagami w latach 70. na długo przed wyborem Karola Wojtyły na Papieża i czasem Solidarności stanowiły reakcję społeczną na “zwycięski remis” z Anglikami na Wembley jesienią 1973 r, otwierający nam drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata. I powtórzyły się, gdy w następnym roku wygrywaliśmy tam kolejne mecze, zajmując pod wodzą selekcjonera Kazimierza Górskiego trzecie miejsce. Piłkarze skopiowali ten wynik w dużo trudniejszym dla wszystkich roku 1982 r. a twórca tego z kolei sukcesu, selekcjoner Antoni Piechniczek, otrzymane od kibiców kwiaty dołączył do krzyża, upamiętniającego poległych górników z kopalni Wujek. Kiedy w trakcie turnieju graliśmy z ZSRR, w więzieniach i ośrodkach internowania strażnicy i osadzeni całkiem zgodnie i ponad podziałami kibicowali naszym.
Dlaczego ukraiński barman sprzyja polskim zawodnikom
Inauguracyjny mecz Polaków na Mistrzostwach Europy z Holandią oglądałem w gronie nie tyle przypadkowym – byłoby to określenie obraźliwe dla tych, którzy ze mną obserwację dzielili – co w pewnym sensie losowo dobranym. Po prostu kiedy spotkanie się zaczynało, skręciłem z Nowego Światu w pierwszą przecznicę i dalej szedłem kierując się odgłosami meczu. Dobiegły z jednego z podwórek na zapleczu Chmielnej. Tam usiadłem, zamawiając coca-colę, ku zdumieniu ukraińskiego chłopaka odgrywającego w tym ogródku rolę barmana, bo zapewne wszyscy moi poprzednicy zażyczyli sobie shota lub piwo. Pomimo to i wbrew zaskakującym zwrotom w grze, nikt się nie wydzierał ani nie używał słów kojarzonych z mową nienawiści, chociaż wulgaryzmów w tym ogródku padło mnóstwo zwłaszcza pod koniec, kiedy Polacy kolejno chybiali, starając się wyrównać. Natomiast kiedy gość z wyglądu nie kojarzący się z potocznymi wyobrażeniami dotyczącymi bywalców filharmonii domagał się od pary przed nim siedzącej, by nie zasłaniała ekranu, uczynił to w sposób łagodny i nie skutkujący żadną pyskówką ani obrazą. Zaś gdy mecz się niepomyślnie zakończył, jęk zawodu okazał się wspólny. I wydał go z siebie wraz z nami również ten polewający innym chłopak z Ukrainy, chociaż jego narodowa drużyna gra w całkiem innej grupie i innym terminie.
Magia futbolu polega jednak na tym, że wytwarza wspólnotę. Czy na tym śródmiejskim podwórku czy na betonowych trybunach Maracany, gdzie w 1950 r. finał Mundialu zgromadził w jednym miejscu rekordowe jak dotychczas 205 tys widzów, co zresztą wtedy gospodarzom nie pomogło, bo Brazylia i tak przegrała 1:2 z Urugwajem.
Kiedy przed ośmiu laty graliśmy z Portugalią też na Euro tyle, że już o półfinał, czyli po ludzku mówiąc miejsce w gronie czterech najlepszych zespołów kontynentu – także po zbiorowym oglądaniu spotkania wracałem do domu taksówką. W pewnym momencie kierowca musiał się zatrzymać, bo jezdnię całkiem zatarasowali rozdyskutowani po meczu kibice. Wbrew nawykom przypisywanym zwykle “cierpiarzom”, szofer nie trąbił jednak, nie przeklinał ani się nie złościł i spokojnie poczekał, aż przejdą. A przecież nie fetowaliśmy wtedy wcale zwycięstwa, lecz biadaliśmy wspólnie nad rzutem karnym, którego nie wykorzystał Jakub Błaszczykowski. Gdyby wcześniej od niego chybił któryś z Portugalczyków, Polska zagrałaby z Walią o ścisły finał Euro a tym samym największy sukces w dziejach polskiej piłki. Nie bylibyśmy bez szans, skoro w drodze na trwające teraz mistrzostwa w ostatniej fazie baraży wyeliminowaliśmy… właśnie Walię.
Zachowania i środowiska przedstawione w słynnym “Bad Boy’u”, filmie Patryka Vegi (Krzemienieckiego) nie są oczywiście wytworem fikcji. Reżyser oparł swój pomysł na best-sellerowej książce Szymona Jadczaka dokumentującej nie tylko kibolską agresję i mafijne powiązania ale również, czasowe tylko na szczęście, przejęcie przez taką właśnie patologię jednego z zasłużonych klubów. Wszystko to prawda, brak jednak podstaw, by z powodu drastycznego przypadku przesądzać o zdominowaniu polskiej piłki przez przemoc czy odmawiać kibicom prawa do okazywania patriotyzmu. Bądź uznawać to, co manifestują, za gorszą jego formę. Skądinąd kiedy ten sam Jadczak zdemaskował celebrytę Tomasza Lisa, zarzucając mu molestowanie i mobbingowanie podwładnych – kręgi traktujące jego oceny kibolstwa jak wyrocznię, wcale, pomimo drastycznego charakteru afery, rzeczonego Lisa ze swego grona nie wykluczyły.
O dobre imię polskiego kibica walczyć warto. Bo pamiętamy sytuacje, w których…
Wszyscy jesteśmy kibicami
Tak było niewątpliwie, kiedy w 1982 r, po półroczu obowiązywania w kraju stanu wojennego Polska w trakcie Mundialu w Hiszpanii grała o miejsce wśród czterech najlepszych na świecie drużyn narodowych ze Związkiem Radzieckim. Ze względu na trzy gole wcześniej strzelone przez Zbigniewa Bońka Belgii (zawodnicy radzieccy strzelili temu samemu rywalowi zaledwie jednego) premiował nas remis, nawet bezbramkowy. I taki właśnie wynik padł na boisku. Zaś na trybunach zakwitły niespodziewanie rozwinięte przez emigrantów transparenty Solidarności, zakazane w kraju. I to za sprawą piłkarzy Antoniego Piechniczka obejrzał je w trakcie transmisji telewizyjnej… cały kraj.
W obozach internowanych osadzeni tam opozycjoniści nierzadko wespół ze strażnikami oglądali mecze kadry na hiszpańskim turnieju, przy czym pilnujący i pilnowani wyrażali w trakcie gry… dokładnie takie same emocje.
W moim Liceum Batorego, znanym z milczących przerw w formie zapożyczonej z amerykańskich sit-inów tamtejszych studentów, tyle że oni protestowali przeciw wojnie w Wietnamie a my przeciwko wprowadzonemu pod radzieckim naciskiem stanowi wojennemu – partyjna dyrektorka Teresa Garncarzyk, bardzo zresztą dla szkoły zasłużona, w trosce o nadwątloną za sprawą polityki popularność, zakazała nauczycielom odpytywania nas w dzień po meczu z Włochami, żebyśmy mogli bez dodatkowego stresu to spotkanie przeżywać.
To, że futbol łączy – nie jest więc tylko sloganem.
Chociaż oczywiście zdarzyła się nawet wojna futbolowa, między Salwadorem a Hondurasem. Wybuchła po meczu, a wirtuozersko opisał ją, zyskując dzięki temu międzynarodową sławę nasz mistrz pióra Ryszard Kapuściński. Piłka nożna okazała się jednak w tym wypadku wcale nie powodem, lecz wyłącznie detonatorem tlącego się od dawna konfliktu.
A w czasach dyktatur i ich rządów przyczyniała się do tego, że Argentynę oceniano uczciwie również za artyzm Mario Kempesa czy Daniela Passarelli a nie tylko ekscesy reżimu generała Videli. Podobnie jak wcześniej Węgry – za umiejętności Sandora Kocsisa i Ferenca Puskasa a nie wyłącznie nieprawości stalinowców Rakosiego i Gero.
Nie da się zapomnieć, że świat najpierw zachwycił się stylem i skutecznością Grzegorza Laty, Kazimierza Deyny i Andrzeja Szarmacha, a dopiero później – charyzmą Karola Wojtyły, zrodzonym niemal z dnia na dzień przywództwem Lecha Wałęsy, wreszcie zaś inwencją i głębią myśli Czesława Miłosza.
W 1982 roku na Mundial do Hiszpanii pojechaliśmy bez rozegrania przedtem choćby jednego spotkania towarzyskiego. Od razu przyszło walczyć o punkty. Przedtem kraje zachodnie bojkotowały bowiem juntę generała Wojciecha Jaruzelskiego, zaś socjalistyczne obawiały się prosolidarnościowych demonstracji na trybunach. Zapewne słusznie, o transparentach emigrantów na trybunach w Alicante była już mowa.
Jednak kiedy w meczu o trzecie miejsce na hiszpańskich mistrzostwach pokonaliśmy 3:2 Francuzów, to później sami zaproponowali rozegranie już towarzysko rewanżu. Niemal zaraz po turnieju, chociaż politycznie nic się w międzyczasie w Polsce nie zmieniło. Zresztą po względem sportowym ten rewanż w Paryżu zupełnie się gospodarzom nie udał, bo przegrali dużo bardziej wyraźnie: 0:4. I niech ktoś powie, że futbol to nie jest piękna sprawa. Ważna przy tym, zwłaszcza w trudnych chwilach.
W pamiętnym 1982 roku Antoni Piechniczek, którego drużyna dostarczyła tylu radości na co dzień wystającym w kolejkach i zatroskanym o pokrycie na kartki na mięso Polakom, sam zapisany przez władze bez pytania go o zdanie do PRON, fasadowej organizacji prorządowej (podobnie bez zgody reżim odkomenderował kosmonautę Mirosława Hermaszewskiegp do Wojskowej Rady Ocalenia Narodowego, czyli junty, co przejęła rządy 13 grudnia 1981 r) przekazał opinii publicznej czytelny sygnał co do własnej postawy. Otrzymane od kibiców w trakcie radosnego powitania kwiaty trener i jego żona Zyta zanieśli razem na plac Zwycięstwa i dołączyli do krzyża, jaki tam dla upamiętnienia górników zabitych w obronie kopalni Wujek przez ZOMO układali z kwiatów warszawiacy. Selekcjonerowi ani jego małżonce władza nic za to zrobić nie mogła, byli zbyt popularni.
Jacek Gmoch w swojej “Alchemii futbolu” przytacza przykłady jeszcze dalej idące. Podczas okupacji hitlerowskiej w Polsce rozgrywano potajemnie mecze piłkarskie, chociaż groziła za to wysyłka do obozu koncentracyjnego bądź rozstrzelanie, bo Niemcy zakazali uprawiania sportów drużynowych. W tym samym zaś czasie w “ojczyźnie futbolu” Anglii, demonstracyjnie odbywały się w zasięgu niemieckich bombowców spotkania piłkarskie, obserwowane z trybun przez odważnych widzów. Dodawały ducha.
Również po wybuchu wojny na Ukrainie, gdy zawodnicy Szachtara Donieck, nie mogąc grać u siebie, podejmowali gości w meczach pucharowych na polskich stadionach, nasza publiczność, chociaż życia przecież nie narażali, dopingowała ich żywiołowo. Wyjaśnia to w pewnej mierze, na równi z tak blisko odnoszącym się również do futbolu a dla nas zawsze ważnym pojęciem wspólnoty, zagadkę reakcji ukraińskiego barmana na mecz polskiej reprezentacji, opisaną w pierwszej części tego skromnego tekstu.