Fundacja Viva!, Otwarte Klatki, Mondo Cane i inni zdzierają gardła przed Sejmem RP, próbując przeforsować ustawę szkodliwą z punktu widzenia polskiej gospodarki, patriotyzmu ekonomicznego, ustawę będącą próbą oddania hołdu lennego niemieckim koncernom oraz transferującą polskie pieniądze do kieszeni rosyjskich oligarchów.
Z hasłami wprowadzenia zakazu hodowli zwierząt futerkowych oraz zniszczenia jednym cięciem produkcji mięsa na potrzeby wspólnot religijnych protestują przed sejmem aktywiści ekologiczni. Mówimy – rzecz jasna – o zniszczeniu polskich firm. Z tyłu głowy kołacze mi myśl o protestach tak zwanych obrońców Puszczy Białowieskiej, którzy łańcuchami przykuwali się do drzew wyniszczonych przez kornika drukarza. Te same organizacje uznały jednak, że podobna metoda ratowania niemieckich lasów jest jednak dopuszczalna. Mało tego! Pożądana. Istnieją też naukowcy, którzy uważają, że próba ratowania Puszczy Białowiejskiej przez prof. Szyszkę, byłego ministra środowiska, to akt barbarzyński, co jednakowoż nie przeszkadza im w sygnowaniu swoim nazwiskiem pozytywnych decyzji środowiskowych dotyczących budowy karykaturalnego wręcz, kilkunastokondygnacyjnego zamczyska w sercu Puszczy Noteckiej. Podobne absurdy można by mnożyć.
Dla „ekologów” lasy są jednak tylko znikomym wycinkiem przedziwnej i niezbyt transparentnej działalności. Oczkiem w głowie aktywistów stały się w ostatnich latach wszelkie gałęzie produkcji zwierzęcej. Tylko w ubiegłych 3 miesiącach na ulicach Warszawy spotkać można było billboardy nawołującego do zaniechania spożycia krowiego mleka. Na bilbordach widniały nieszczęśliwe (sic!) cielęta pozbawione matczynego pokarmu (o ile za matkę uznać można dorosłego byka, bo taki widniał – udając krowę mleczną – na jednym z plakatów w stolicy).
Okazało się także, że kury w polskich hodowlach cierpią na depresję, a polskie jaja są aż tak niezdrowe, że z ich zakupu wycofały się niemieckie i francuskie markety i sieci hoteli. Te wszystkie sytuacje przewodzą na myśl sławetne akcje amerykańskiej organizacji PETA, która kilka lat temu przekonywała, że skoro mleko jest białe, jego spożywanie musi być przejawem rasizmu. Samo mleko natomiast wywoływać miało raka i udary, a jego idealnym zamiennikiem (kampania adresowana była głównie do dzieci) jest piwo. Z ludźmi tego pokroju zmierzyć będą musieli się dziś przed sejmem parlamentarzyści.
Gdyby tego było mało, przywołać można postać jednego z ideologów polskich aktywistów – Petera Singera. Ten australijski etyk i filozof uważa, że zwierzęta stanowią wobec ludzi grupę prymarną i jako takie nie mogą być przez ludzi wykorzystywane do jakichkolwiek celów. To tylko kolejny przejaw postępujących od lat i napływających z zachodu ideologii humanizujących zwierzęta i dehumanizujących człowieka.
Protest przeciw czemu?
Hasła, z którymi aktywiści pojawiają się przed parlamentem mogą mieć druzgocące dla gospodarki konsekwencje. Przemysł futrzarski w Polsce, jak wynika z badań Instytutu Inicjatyw Konsumenckich i Gospodarczych INSTIGOS, daje zatrudnienie około 13,5 tys. osób pracujących bezpośrednio przy hodowlach i kilkudziesięcioma tysiącom kooperantów (stolarzy, kuśnierzy, weterynarzy, firmom budowlanym, zootechnikom, producentom pasz, ogrodzeń, klatek i przedstawicielom wielu innych profesji). Same fermy zlokalizowane są zazwyczaj na obszarach o wysokim bezrobociu strukturalnym, często na terenach byłych PGR-ów, czyli w miejscach, gdzie dziś trudno o jakąkolwiek alternatywę rolną. Likwidacja przemysłu futrzarskiego w naszym kraju wiąże się z wysłaniem tych wszystkich ludzi na bezrobocie. Nie wspomnę o kredytach zaciągniętych przez samych hodowców, które opiewają na kwotę niemal 2 mld zł i które spłacać będą musiały najpewniej ich dzieci, dzieci ich dzieci i dzieci dzieci ich dzieci.
Oczywiście aktywiści powiedzą, że fermy zatrudniają zaledwie 986 osób, bo takiej odpowiedzi udzielił im ZUS na podstawie kodu PKD. Zastanawiający jest jednak fakt, że owe 986 osób miałoby znajdować zatrudnienie na ponad 1100 ferm funkcjonujących w naszym kraju. Logika kieruje nas zatem w stronę gospodarczego perpetuum mobile, gospodarstw utrzymujących się bez udziału pracowników.
Mało tego. Podklasa PKD 1.49z obejmuje: chów i hodowlę pozostałych zwierząt włącznie z częściowo oswojonymi, strusi i emu, pozostałych ptaków z wyłączeniem drobiu, owadów, królików, produkcję nasienia królików i pozostałych zwierząt futerkowych, gadów lub ptaków w gospodarstwach hodowlanych, chów i hodowlę robaków, mięczaków, w tym ślimaków itp. zwierząt lądowych, chów i hodowlę jedwabników; produkcję kokonów jedwabników, chów i hodowlę pszczół, produkcję miodu i wosku pszczelego oraz pozostałych produktów pszczelich, chów i hodowlę zwierząt domowych z wyłączeniem ryb, kotów i psów, ptaków takich jak papużki itp., chomików itp., chów i hodowlę różnorodnych zwierząt czy produkcję sierści zwierzęcej cienkiej lub grubej niezgrzeblonej – łącznie ponad 3 500 podmiotów, na których zdaniem ZUS i bezmyślnie kopiujących tę informację aktywistów pracuje rzeczone 986 osób.
Zatem już nie nieco ponad 100, a ponad 2 500 gospodarstw funkcjonujących bez pracowników. Odpowiedź jest prosta. PKD 1.49z obejmuje tych pracowników, których pracodawcy zgłosili tę podklasę na pierwszej pozycji w dokumentacji, która trafia rokrocznie do Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. To jednak nie przeszkodziło aktywistom w rozpropagowaniu tej, jakże wygodnej, odpowiedzi.
„Ekolodzy” protestują także przeciw „męczeniu zwierząt”. Wróćmy zatem do zagadnień logiki. Polska jest trzecim na świecie i drugim w Europie producentem skór zwierząt futerkowych, ustępując pod względem skali tylko Chinom i Danii i wyprzedzając oba te kraje, gdy pod uwagę weźmiemy jakość produkcji i standardy panujące na fermach. Zależność jest tu banalnie prosta. Im wyższe warunki hodowli, tym lepszej jakości okrywa włosowa (finalnie futro). Im lepszej jakości okrywa włosowa, tym większe zyski. Wysokie warunki dobrostanowe zwierząt przekładają się zatem bezpośrednio na dochody gospodarstw. Czy stosowanie barbarzyńskich metod hodowli pozwoliłoby Polakom podwoić wskaźniki produkcyjne o ponad 100% w zaledwie 5 lat?
Ktoś powiedzieć może, że fermy nie podlegają kontrolom. Wystarczy jednak zerknąć na dokumentację przygotowywaną przez Główny Inspektorat Weterynarii. Średni odsetek kontroli gospodarstw utrzymujących zwierzęta wynosi w Polsce około 3 proc. Hodowle zwierząt futerkowych, jako dział specjalny gospodarki rolnej, kontrolowane są przez inspektorów GIW w 97 proc… rokrocznie.
„Ekolodzy” protestują przeciw branży przynoszącej budżetowi państwa około 600-800 mln zł z tytułu podatków pośrednich i bezpośrednich i eksportującej swoje towary za niemal 2 mld zł rocznie. Skala eksportu wynosi natomiast około 100%. Aktywiści utrzymują jednak, że wpływy z tytułu podatku VAT są w tym przypadku… ujemne. Wynika to z faktu niezrozumienia funkcjonowania modelu gospodarczego Polski. VAT odprowadzany jest na każdym etapie produkcji. O ile sam eksport nie jest obciążony tą daniną, o tyle etapy pośrednie zapewniają regularne relatywnie wysokie wpływy budżetowe.
Zdaniem członków Vivy! i Otwartych Klatek eksportować się jednak nie opłaca… Gdyby ktoś wziął to na poważnie, całe polskie rolnictwo znalazłoby się w trudnej sytuacji. Sektor w samym tylko 2017 roku wyeksportował artykuły rolno-spożywcze o wartości 25 mld zł. Nie mówimy tu o innych branżach, które dzięki eksportowi zdominowały światowe rynki.
Zastanawiająca jest również sytuacja związana z protestami ekologów przeciw fermom futrzarskim. Większość takowych odbywa się – co oczywiste – z inicjatywy samych organizacji prozwierzęcych. Zabawna manifestacja – choć to śmiech przez łzy – odbyła się 2 lata temu nieopodal Kępna. Inwestor zakupił ziemię i rozpoczął budowę fermy zgodnie z miejscowym planem zagospodarowania. Musiał jednak zmierzyć się protestami mieszkańców, którzy widzieli uciekające z fermy norki amerykańskie oraz muchy, skutecznie utrudniające im życie. Do tego dodać należy fetor wydobywający się z wiat hodowlanych. Wszystkie te zarzuty należałoby zapewne rozważyć, gdyby nie fakt, że ferma do dziś nie została zasiedlona. Słowem: nie ma tam zwierząt i nigdy ich nie było. Puste i nowoczesne budynki czekają na rozpoczęcie hodowli, która – miejmy nadzieję – ruszy już w najbliższym czasie.
Warto przyjrzeć się także kwestii umiejscowienia hodowli zwierząt na futra w łańcuchu produkcji rolnej. Istotnym czynnikiem jest wartość utylizacyjna norek amerykańskich (ponad 98% rodzimej produkcji okrywy włosowej zapewnia ten właśnie gatunek), które żywią się ubocznymi produktami pochodzenia zwierzęcego kat. II i III, czyli – mówiąc obrazowo – tym, co nie nadaje się do spożycia przez człowieka, a co stanowi pozostałość po produkcji drobiu czy przetwórstwie rybnym.
Jak informowała na początku ubiegłego roku ówczesna wiceminister rolnictwa Ewa Lech, zwierzęta futerkowe utylizują w formie paszy ponad 700 tys. ton ubocznych produktów pochodzenia zwierzęcego, co przekłada się na zysk dla producentów drobiu i ryb w wysokości około 1 mld zł rocznie. Tę kwotę wielokrotnie przywoływał w ostatnich miesiącach także sam minister Ardanowski. Dziś strumień pieniędzy płynie od hodowców zwierząt na futra do drobiarzy i przedstawicieli branży rybnej, którzy sprzedają fermom futrzarskim swoje pozostałości poprodukcyjne. Gdyby hodowle norek amerykańskich zniknęły z rolniczej mapy Polski, odpady musiałyby zostać zutylizowane w sposób konwencjonalny, czyli po prostu spalone. Spalone zresztą ze szkodą dla środowiska naturalnego.
Trudne sprawy
Istotny jest tu zatem wątek samych firm utylizacyjnych, dla których producenci zwierząt hodowanych na futra są jedyną konkurencją w rywalizacji o surowiec. Po decyzjach UOKiK i zgodzie na przejęcie przez niemiecką spółkę Saria trzech polskich firm zajmujących się utylizacją odpadów: Eko-Stok, Kemos i Struga S.A., w rękach samej tylko Sarii znalazło się ponad 50% polskiego rynku odpadów. Warto jednak zauważyć, że Saria jest częścią wielkiej niemieckiej spółki Rethmann (jej obrót wyniósł w ubiegłym roku 8 mld euro), która kontroluje ponad 90% rynku odpadów.
Nagranie z serwisu YouTube zatytułowane Przychodzi utylizator do ekologa rzuciło nowe światło na sprawę motywacji aktywistów względem wprowadzenia w Polsce zakazu hodowli zwierząt na futra. Prezes Stowarzyszenia Otwarte Klatki – jednego z najprężniej działających stowarzyszeń prozwierzęcych w Polsce – przyznaje, że spotkała się z przedstawicielem firmy Saria. Uznano wtedy, że oba środowiska łączy wspólny cel, czyli walka z polskim przemysłem futrzarskim.
W tej sprawie zgłaszane były liczne interpelacje, ale także zawiadomienia do Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego czy Centralnego Biura antykorupcyjnego. Służby do dziś badają sprawę, analizując czy nie miało tu dojść do próby wrogiego przejęcia. Sytuacja ta jednak łudząco przypomina to, co w ostatnim ćwierćwieczu działo się z polskim sektorem cukrowniczym, stoczniami, plantacjami chmielu czy z górnictwem.
Nie zapominajmy także o fakcie finansowania organizacji ekologicznych. Dobra kondycja sektora produkcji drobiu nie umknęła uwadze organizacji prozwierzęcych. Stowarzyszenie Otwarte Klatki jesienią ubiegłego roku otrzymało grant w wysokości 0,5 mln USD przeznaczony między innymi na „wzmocnienie całej struktury organizacyjnej Otwartych Klatek, by powiększyć nasze możliwości, np. przez zatrudnienie nowych pracowników, działania na rzecz walki o kury hodowane i zabijane na mięso”. Pieniądze popłynęły z Doliny Krzemowej, a dokładniej z Silicon Valley Community Foundation wspieranej przez Facebook. Więcej pieniędzy dla aktywistów oznaczało większe zagrożenie – takie przyszło i przybrało formę szeroko zakrojonej kampanii nakierowanej na osłabienie sektora drobiarskiego.
Uruchomiona została nowa witryna internetowa o wdzięcznej nazwie frankenkurczak, która poza treściami ukazującymi rzekome znęcanie się nad kurami w polskich hodowlach, zawiera także e-petycję kierowaną do ministra rolnictwa i rozwoju wsi w sprawie „poprawy warunków życia kurczaków”. Podpisało ją już około 25 tys. osób. Potencjalne nałożenie na polskich producentów drobiu kolejnych obostrzeń poskutkować może spadkiem rentowności produkcji i zapewne upadkiem najmniejszych hodowców.
Jednym z głównych źródeł finansowania organizacji ekologicznych są wpływy pochodzące z 1% podatku. Im bardziej efektowne, głośniejsze działania podejmują aktywiści, tym większe datki zasilają ich konto. Poniżej sprawozdanie Fundacji Viva! z 2016 roku.
Legislacyjna batalia
W listopadzie ubiegłego roku grupa posłów PiS pod przewodnictwem Krzysztofa Czabańskiego złożyła projekt uderzający w silne branże polskiego sektora rolno-spożywczego (bliźniaczy projekt złożyła grupa posłów PO. Wówczas wnioskodawcą był poseł Paweł Suski), postulując likwidację hodowli zwierząt na futra oraz uboju zwierząt na potrzeby wspólnot religijnych. Projekt powstawał w ramach prac Parlamentarnego Zespołu Przyjaciół zwierząt przy aktywnym współudziale i z inicjatywy aktywistów ekologicznych, czego parlamentarzyści nigdy nie ukrywali. Absurd gonił tu absurd. Nie dość wspomnieć, że pierwotna wersja projektu zakładała vacatio legis przewidziane na 1 stycznia 2018 roku, dawała zatem hodowcom 2 miesiące na zamknięcie ferm i zaprzestanie produkcji. Nikt nie myślał wówczas o ludziach, którzy stracą pracę i rodzinach, które czekałoby niechybne bankructwo.
Minister rolnictwa Jan Krzysztof Ardanowski postawił się jednak silnemu lobby zachodnich firm oraz manipulacjom organizacji pseudoekologicznych i wygrał. Na tym jednak batalia się nie kończy. Resort zapowiedział wzmożone działania względem wprowadzenia systemu obowiązkowych certyfikatów hodowli. Ten ruch doprowadzić może do upadku gospodarstw nie spełniających wyśrubowanych norm jakości regulowanych polskim i unijnym prawodawstwem, ale jednocześnie służyć on może ustabilizowaniu trudnej sytuacji, w której znaleźli się polscy hodowcy.
Eksperci obawiają się także swoistego efektu domina i wzmożonych ataków wymierzonych w strategiczne gałęzie polskiego rolnictwa. Szeroko zakrojona kampania przeciw polskiej wsi może zatrząść w posadach polskim rolnictwem, które po okresie złodziejskiej prywatyzacji miało wreszcie szansę zaczerpnąć tchu i podnieść się z kolan. Sami aktywiście nie ukrywają, że zwierzęta futerkowe, to dopiero początek…

Jacek Podgórski,dyrektor Instytutu Gospodarki Rolnej