Dziennikarze w Polsce, odkąd wolność powróciła wraz ze zwycięstwem obozu Solidarności 4 czerwca 1989 r, przyczynili się jeszcze do trzech kolejnych przełomów demokratycznych: w 1997 r. kiedy odebranie władzy postkomunistom przez Akcję Wyborczą Solidarność i wejście do Sejmu Ruchu Odbudowy Polski mec. Jana Olszewskiego stały się możliwe, wbrew decydentom głównego nurtu polskich mediów, za sprawą determinacji nielicznych z nas, obstających przy uczciwym wykonywaniu zawodu.
Czyli rzetelnym informowaniu po prostu. Po raz kolejny ożywcza zmiana dokonała się w 2007 r, kiedy to Prawo i Sprawiedliwość straciło władzę, bo dziennikarze również z mediów uchodzących za pisowskie protestowali przeciw atakom polityków na kolegów, którzy nagrali i upublicznili niemoralne propozycje, składane przez Adama Lipińskiego z PiS posłance Renacie Beger. I wreszcie pamiętnego 15 października 2023 r., dzięki temu, że myślący komentatorzy na czas wykpili histeryczną koncepcję jedynej słusznej i wspólnej listy opozycji pod batutą Donalda Tuska, lansowaną m.in. przez “Gazetę Wyborczą” i TVN – stało się możliwe, za sprawą wejścia do Sejmu sekowanej przez te media właśnie Trzeciej Drogi, ustanowienie nowej demokratycznej większości. I skuteczne jak na razie – a minął ponad rok – odsunięcie PiS od władzy.
Na zasadne pytanie, jak politycy demokratyczni powinni dług bezpornie zacignięty wobec wolnych mediów spłacać – najłatwiej odpowiedzieć wskazaniem, że nie w sposób podobny temu, w jaki po tej historycznej dacie próbują to robić. Powołanie bowiem Karoliny Wasilewskiej z koncernu TVN na rzeczniczkę ministra sprawiedliwości Adama Bodnara oraz Pawła Wrońskiego z “Gazety Wyborczej” na porte-parole szefa dyplomacji Radosława Sikorskiego ośmiesza obie strony tej relacji: zawodowych polityków i żurnalistów, wcześniej przedstawiających samych siebie jako niezależnych, a od razu po zwycięstwie swoich pupili sięgających bezpardonowo po zaoferowane im frukta. W praktyce zresztą – po prostu ochłapy.
Tych, co je zgarnęli w odruchu chciwości, wypada żałować a nie piętnować. Pomimo, że przedtem kantowali, że są kimś innym, niż się okazało. Małość ludzka w człowieku o uporządkowanej osobowości wzbudza raczej współczucie niż agresję.
Na szacunek w tym zawodzie trzeba zapracować
Tym większym szacunkiem cieszą się dziennikarze, skłonni do przeciwstawienia się również politykom z obozu demokratycznego, jeśli ci własne zasady łamią. Jak Jacek Żakowski, co nie zawahał się Donalda Tuska po jego nagannych zachowaniach (szło o publiczne zawstydzanie urzędników przed kamerami telewizyjnymi, znane z krajów położonych na wschód od nas) porównać do Władimira Putina, za co bardziej usłużni wobec władzy koledzy żurnaliści miotali na niego gromy, chociaż przecież redaktor demokracji wspierać nie przestał, tylko właśnie dla jej dobra szefa rządu krytykował.
Jeśli pogardza się teraz powszechnie żurnalistami pisowskimi, to właśnie z tego powodu, że do podobnego krytycyzmu wobec własnych patronów nie są wcale zdolni. Za to na uznanie zasługuje dziennikarz, potrafiący sprzeciwić się własnej redakcji, jeśli ta próbuje w niemoralny sposób wpływać na jego materiały. Konstanty Gebert publicznie rozstał się z “Gazetą Wyborczą” po tym, jak próbowała na nim wymóc wycięcie z artykułu krytyki używania przez ukraiński Batalion Azow symboliki faszystowskiej, chociaż piętnowanie tego nie oznaczało przecież poparcia agresji Władimira Putina, lecz demokracji, której szkodzą zarówno putinowcy jak pogrobowcy Stefana Bandery.
Miejsce przy stoliku ważne. Ale jeśli go brakuje, przeżyjemy
Wiele razy publicznie natrząsałem się ze służb prasowych marszałka Szymona Hołowni, który stanowisko zawdzięcza bezspornemu faktowi, że dziennikarze niezależni nie poddali się psychozie jedynej słusznej wspólnej listy. Za czarną niewdzięczność, z jaką dyrektorka Katarzyna Karpa-Świderek na organizowane przez siebie śniadania prasowe zapraszała zapewne wszystkich żurnalistów w mieście, w tym bezrobotnych, żeby się jej kumple wreszcie porządnie najedli – z wyjątkiem paroosobowego grona dziennikarzy, którzy pojawiali się na konferencjach i spotkaniach Hołowni, gdy dopiero zyskiwał poparcie w kampanii prezydenckiej sprzed pięciu lat. Rzeczniczka wyraźnie szkodzi swojemu szefowi, ale całkiem inteligencji nie jest pozbawiona. Trafnie przecież odgadła nasze priorytety. Nam nie idzie w pierwszym rzędzie o to, żeby się za darmo najeść, jak jej dawnym kolegom z koncernu TVN, poprzedniego miejsca pracy Katarzyny Karpy-Świderek.
Z wielką przyjemnością przychodzi mi więc teraz panią Karpę-Świderek pochwalić za dobre intencje, których wcześniej nie przejawiała. Wespół z szefem Kancelarii Sejmu Jackiem Cichockim i – co też ważne – w porozumieniu z dziennikarzami, nie tylko tymi z TVN, uradzili, że w ramach parlamentarnych przeprowadzek (każda ekipa, co tym gmachem rządzi, musi fundusz remontowy wydać. bo inaczej ktoś go zmniejszy, co oczywiste) – dziennikarze otrzymają więcej miejsc przy przeznaczonych do ich użytku stolikach przy głównej osi gmachu.
Tak też się stało. Krok we właściwym kierunku, o czym piszę bez ironii. Co więcej, miejsca były oznaczone, wedle nazw redakcji. Jak łatwo się domyślić, żeby wszystkich nie zajął rozpychający się niewspółmiernie do wskaźników oglądalności i ocen w sondażach TVN.
Reforma nie przetrwała jednak nawet jednego dnia. Pragnę Państwa uspokoić: dostawionych stolików dziennikarzom nie odebrano. za to oznaczenia miejsc – już tak.
Jak się dowiedziałem nieoficjalnie, jeden z pracowników “Gazety Wyborczej”, gdy przyszedł do Sejmu i wyczuł, co się święci, od razu poszedł na skargę do ministra Cichockiego. Oznaczenia miejsc znikły jeszcze tego samego dnia. Widać więc, że prasa to potęga. Z czego wciąż cieszyć się wypada.
Donosicielem nie był wcale żaden z tuzów “..Wyborczej”, przecież nie Wojciech Czuchnowski, który nie tylko pióro ale i serce ma złote, tylko jeden z szarych wyrobników agorowego rzemiosła. Nazwisko rzeczywistego sprawcy denuncjacji znam, ale go nie podam, niech to on robi za kapusia, a nie ja. Dziennikarz różnić się musi od tego, kogo w starożytnym Rzymie określano tyleż elegancko co eufemistycznie mianem delatora. Gdy ta granica się zatrze – mamy patologię jak w niedawnej TVP Jacka Kurskiego. Którego metody poznałem osobiście jeszcze ćwierć wieku temu, kiedy po krytycznym wobec niego tekście (działał wtedy w ROP) tenże Kurski pod moją nieobecność wydzwaniał do mnie do domu, żeby straszyć moją starą już wówczas matkę. W bardziej ustabilizowanych demokracjach podobnym typom nikt nie podaje ręki.
Jeśli zaś chodzi o spłacanie długu, co do którego udowodniłem, że został zaciągnięty, w ten sposób mój skromny szkic zaczynając – nie w poprawie warunków pracy powinno się ono przejawiać. Dziennikarze przywykli radzić sobie w rozmaitych sytuacjach. I wiedzą, że… nie ma lekko. Nie narzekałem, kiedy wraz z ekipą Wiadomości TVP czekałem przed trzydziestu laty przez wiele godzin pod Pałacem Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu na efekty tajemniczego spotkania najważniejszych osób w państwie, które Lech Wałęsa zwołał, kiedy przegrał wybory prezydenckie z Aleksandrem Kwaśniewskim. Co więcej: nikt tam się nie skarżył wtedy, że zimno i ciemno, chociaż był późny wieczór i parę stopni poniżej zera.
Dziennikarzy nie trzeba ani dopieszczać, jak próbuje tego teraz rzeczniczka Hołowni, ani korumpować jak stara się to robić ekipa rządowa.
Realną spłatą długu u nas zaciągniętego wydaje się raczej ustanowienie rzeczowych kontaktów opartych na równości – nie między władzą a dziennikarzami, bo wiadomo, że ta pierwsza zawsze pozostanie silniejsza – lecz w sposobie traktowania przedstawicieli poszczególnych redakcji przez rządzących. Wydaje się to również w interesie tych drugich. Skończą się wtedy uwłaczające powadze władzy spekulacje, że Koalicja Obywatelska woli TVN od TVP nawet tej po zmianie dokonanej przez wprowadzenie likwidatora. A także jeszcze bardziej ośmieszające domniemania, jak nazywa się “ulubiona dziennikarka Donalda Tuska”, w których celuje pierwszy plotkarz wśród żurnalistów Jan Piński.
Skoro dziennikarze zachowali się przyzwoicie wobec obecnie rządzących, mają prawo liczyć na wzajemność. Piłka znajduje się teraz po drugiej stronie siatki.
Przez siatkę zresztą też już kiedyś skutecznie nagrywaliśmy, jak zdarzyło się to swego czasu w trakcie ważnego spotkania w centrum rządowym przy Parkowej.