Za rządów PiS ten, kto tworzy miejsca pracy stał się workiem treningowym rządzących – czasem nawet dosłownie, jak zdarzyło się to czterokrotnie na ulicach Warszawy, gdy policja rozganiała najbardziej zdeterminowanych przedsiębiorców, dochodzących swoich praw na ulicy.

Paradoks polega na tym, że to przedsiębiorca utrzymuje ze swoich podatków skarbówkę, która go nęka i policję, która go szarpie. Trochę sam sobie jest winien, skoro nie zadbał o własną reprezentację ani wizerunek. PiS powinien wystawić pomnik tym, którzy finansują księżycowe świadczenia społeczne w tym 500+, ale nie kwapi się tego robić. Dla niego przedsiębiorca to wróg.

Jeśli ktoś ma pieniądze to skądś je ma – utrzymuje Jarosław Kaczyński. Głosi to doktor praw, dawny wykładowca podrzędnej uniwersyteckiej filii w Białymstoku i człowiek, który na Zachód po raz pierwszy w życiu wyjechał w wieku 40 lat dzięki polityce, bo na stypendium był za słaby a na winobranie zbyt gnuśny – skoro nawet 13 grudnia, jak wypominają mu demonstranci pod chronioną przez 30 chłopa willą spał do południa. Na wolnym rynku Kaczyński nie zarobił ani złotówki. Całkiem odwrotnie niż premier Mateusz Morawiecki, którego pensja, gdy był prezesem banku sięgała 3,3 mln zł rocznie. Dlatego być może znakomicie się uzupełniają. Główną troską szefa rządu gdy zaczęła się pandemia okazał się niepokój, by nie ucierpiały banki. Przymusowo pozamykano zarówno dyskoteki jak teatry, solaria i siłownie ale nie lichwiarnie i firmy windykacyjne, nawet w szczycie kryzysu upominające się o raty od ludzi, pozbawionych dochodów z przyczyn całkowicie od nich niezależnych.  Często właśnie za sprawą zbędnych restrykcji, wprowadzanych administracyjnie przez władzę, a potem – pomimo braku statystyk, potwierdzających zmniejszenie zachorowań – równie arbitralnie znoszonych, żeby poprawić nastroje przed wyborami. Jeszcze w pierwszej fazie pandemii ekspert Kazimierz Podcerkiewny liczbę zadłużonych przedsiębiorców szacował na 700 tys. Znaczna ich część popadła w tarapaty bez własnej winy.

Symbolem hipokryzji pisowskiej ekipy, głoszącej politykę prorodzinną stało się nękanie przedsiębiorczych matek, od których fiskus i sądy, tym razem zjednoczone w pazerności, choć oficjalnie aparat państwowy i lepsza kasta pozostają w konflikcie. domagają się horrendalnych kwot. W Dniu Kobiet przedsięborcze matki stanęły na drodze Andrzeja Dudy, zmierzającego na spotkanie wyborcze. Prezydent z nimi rozmawiał, ale sprawy nie załatwił. Bronią za to przedsiębiorczych matek były parlamentarzysta Dariusz Grabowski i posłanka PO Gabriela Lenartowicz.        

Strach przedsiębiorczych i ręka władzy… w cudzej kieszeni    

Film Ryszarda Bugajskiego „Układ zamknięty” pozostaje chlubnym wyjątkiem jeśli idzie o zmierzenie się z tematem prześladowania ludzi przedsiębiorczych. Źródła zła sięgają poprzedniego ustroju. Ale przyczyną jego eskalacji okazuje się współczesny populizm. Słynna scena, gdy bohaterka po potajemnym nagraniu przestępczej propozycji, jaką złożył jej przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości gasi papierosa w mleku, które kazała sobie podać zamiast kawy i ostentacyjnie wychodzi – obrazuje zwycięstwo nad siłami zła.

W realu rzadko odnajdujemy podobnie budujące rozstrzygnięcia. Przyczynia się do tego strach. Gdy w 1992 r. aresztowano jednego ze znanych biznesmenów, próbowałem uzyskać miarodajny komentarz, a jako dawny dziennikarz „Fortuny”, pisma Klubu Kapitału Polskiego wiedziałem raczej, do kogo dzwonić. Na wypowiedź zgodził się jeden z czwartej dziesiątki ówczesnej listy najbogatszych. I szybko oddzwonił, że ją wycofuje. Skoro lęk paraliżuje nawet oligarchów, trudno się dziwić zwyczajnym przedsiębiorcom ze średniej wielkości firm, którzy władzę poznają zwykle od najgorszej strony: nękających kontroli i wzajemnie sprzecznych interpretacji podatkowych, najlepiej na koszt zainteresowanego.     

Jedna z taktyk doliniarzy lwowskich polegała na wydawaniu w zatłoczonym tramwaju głośnych okrzyków „łapaj złodzieja” w celu odwrócenia uwagi od tego, kto naprawdę trzyma już za pazuchą cudzy portfel. W wersji hard pojawia się inny trick – doliniarz złapany z dłonią w cudzej kieszeni oznajmia: to nie moja ręka. Z filmu „Miś” pamiętamy: nie mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi? Właśnie, co?   

Na początku transformacji, latem 1991 r. w przygotowanym jak na Parteitag Auditorium Maximum Uniwersytetu Warszawskiego ówczesna partia Kaczyńskiego Porozumienie Centrum, odbyła z wielką pompą pierwszą z kilku planowanych konferencji antykorupcyjnych. Więcej ich już nie było: z prostej przyczyny. Wkrótce ujawniono aferę Telegrafu. Tygodnik o tej nazwie nigdy nie powstał, podobnie jak autostrada z anegdoty o ministrze transportu z któregoś z państw latynoamerykańskich.

– Z czego to wszystko? – dopytuje się gość, podziwiający jego willę.

– Niech pan podejdzie do okna. Widzi pan autostradę? – komenderuje minister.

– Jaką autostradę? – dziwi się gość.

– No to widzi pan…        

Teraz trudniej zapędy Kaczyńskiego poskromić niż w czasach Telegrafu i kombinującego z politykami PC spekulanta Heatcliffa Piniery, skoro elektorat PiS przełknął nawet ujawnione przez Wojciecha Czuchnowskiego dwie wieże prezesa. A niezależny sąd potwierdził, że dziennikarz ma prawo używać określenia państwo mafijne. W odniesieniu do obecnie rządzących.

Znaczące, że im pewniej nominaci PiS uwłaszczają się na majątku państwowym tym ostrzej nękają wszystkich, którzy radzą sobie na własnym. W tym wypadku znane powiedzenie, że nie zarzyna się kury znoszącej złote jajka nie ma racji bytu.

Kolejne ogłaszane przez rząd tarcze antykryzysowe mają propagandowy charakter. Niedoszli ich beneficjenci żartują, że kryteria udzielenia pomocy spełnia wyłącznie ten… kto jej nie potrzebuje. To przedsiębiorcy muszą sfinansować wychodzenie z kryzysu, podobnie jak ze swoich podatków i danin sponsorują pisowską inżynierię społeczną z 500plus na czele, świadczeniem, które nabiło kabzę sprzedawcom używanych samochodów w Niemczech ale nie poprawiło – chociaż  niby po to je wprowadzano – katastrofalnej demografii w Polsce. Zwykli ludzie jednak już wiedzą, kto za to wszystko płaci.   

Nie tak dawno w warszawskim urzędzie podatkowym załatwiałem prostą sprawę, ale urzędniczka zażądała ode mnie absurdalnych zaświadczeń. Gdy zareagowałem ostro, ustąpiła. Ściślej, przekonał ją dopiero argument, że jestem na ty z ojcem premiera, niezapomniany Kornel wtedy jeszcze żył. Dopiero w tym momencie zacząłem być traktowny jak podatnik we Francji a nie na Ukrainie.  Na Lindleya warunki i akustyka przypominają te na dworcu kolejowym, wszyscy słyszą siebie nawzajem. Kiedy już wyszedłem na korytarz, podeszły do mnie dwie panie, dopytując się,  czy sprawę załatwiłem. Przestajemy zachowywać się obojętnie wobec siebie nawzajem, gdy biurokratyczna opresja ciąży wszystkim. Ale nawet wzajemna solidarność przedsiębiorców i klasy kreatywnej sytuacji nie poprawi, musi się zmienić ich społeczny wizerunek, bo władza bazuje na społecznych uprzedzeniach.          

Z czego żyją bohaterowie      

W jednej z powieści amerykańskiego pisarza Paula Austera postępującą degrengoladę bohatera, który w końcu trafia jako bezdomny do nowojorskiego Central Parku śledzimy w ten sposób, że z drobiazgowej narracji dowiadujemy się, ile dolarów mu jeszcze zostało. James Michener do swojej powieści „Książka” włącza nawet kosztorysy pisarza-bohatera, oddające poczytność jego dzieł.  W Polsce niemal podobną precyzją wykazywał się w najlepszej naszej powieści o Katyniu „Milczący, niepokonani” Włodzimierz Odojewski, skąd szczegółowo dowiadujemy się nie tylko o losach wnikliwego prokuratora, starającego się wyjaśnić okoliczności śmierci polskich jeńców w ZSRR, ale również o biznesowych perypetiach jego siostry, próbującej w tuż powojennym Krakowie prowadzić kawiarnię i wyjść na swoje. Jednak większość powieści powojennych charakteryzuje się tym, że nie wiemy, z czego żyją ich bohaterowie. To przywara nawet literatury wybitnej: postaci z „Życia towarzyskiego i uczuciowego” Leopolda Tyrmanda czy „Miazgi” Jerzego Andrzejewskiego bez końca dyskutują, romansują, bawią się i układają lub konfliktują z ustrojem, ale przy robocie ich nie oglądamy. Przyczyna wydaje się prosta: pisarz nawet opozycyjny miał w PRL zapewnione solidne podstawy egzystencji – obiady w stołówce związku literatów, wakacje w domu pracy twórczej w Oborach i jakieś tłumaczenia na pociechę gdy cenzura książkę zdjęła. Zawdzięczali to literaci Jarosławowi Iwaszkiewiczowi. Wczśniej za to w czasach gdy Polska pozbawiona była państwowości nikt nie musiał uczyć związków między pracą a zarobkiem krawca i przyszłego noblistę Władysława Reymonta nawet zanim jeszcze napisał on „Ziemię obiecaną”, ani guwernera Stefana Żeromskiego, który jak zaświadczają biografowie sam często nie dojadał.      

Skoro w ambitnej literaturze pieniądze biorą się z niczego (nie wiemy, za co podróżują bohaterowie „Biegunów” Olgi Tokarczuk), to trudno wymagać większej wnikliwości od kształtujących opinie i gusta statystycznego Polaka seriali telewizyjnych. Ich bohaterowie – nawet lekarze czy adwokaci, a więc przedstawiciele najbardziej zaabsorbowanych w realu pracą profesji bez trudu znajdują czas na wszystko, bo inaczej nikt by tego nie oglądał. Ale stąd też bierze się przekonanie, że radzące sobie w życiu grupy zarabiają na życie lekko, łatwo i przyjemnie, całkiem bez wyrzeczeń. Z kolei jak pamiętamy kultowemu Ferdynandowi Kiepskiemu robić się nie chce, skoro po powrocie z pośredniaka oznajmia, że w tym kraju nie ma pracy dla człowieka z jego wykształceniem.         

Tygrys Europy w białych skarpetkach

Biznesmen zaś był zwykle wyszydzanym bohaterem w produktach kultury masowej doby transformacji, jak w serialu „Tygrysy Europy” z Januszem Rewińskim, gdzie źródło fortuny wskazuje się prosto: Zigaretten nach Berlin. W dziejącym się w sortowni gazet sitcomie Janusza Zaorskiego „Aby do świtu” biznesmenowi Wronikowi (nietrudno doszukać się pierwowzoru postaci) przeciwstawiony jest „Zenek prawdziwy proletariusz”.  

Kultura masowa nie oponowała przeciw przekonaniu, że fabryka warta jest tyle, ile nabywca jest skłonny za nią zapłacić a pierwszy milion trzeba ukraść. Ustawa Mieczysława Wilczka przyjmując korzystną zasadę, że co nie jest zabronione, będzie dozwolone, faworyzowała sprawujących władzę działaczy PZPR, bo dykaktorom państwowych fabryk łatwo przyszło zostać prezesami powstających na ich ruinach spółek. Potem dawny (do grudnia 1981) kolega partyjny miliardera Wilczka Leszek Balcerowicz uprzywilejował handel kosztem wytwórczości. Zaś o tym jak szkodliwe jest wygaszanie produkcji w Łodzi i sprowadzanie jej z Chin przekonaliśmy się dopiero w dobie pandemii.    

„Pierwszy milion” to również tytuł książki Marka Millera, na podstawie której nakręcono film kinowy i serial bez porównania mądrzejszy niż ten o tygrysach z Rewińskim. Bohaterowie, chłopaki z warszawskiej Pragi, w dzieciństwie kupują i wylewają oranżadę, a butelki oddają do skupu, bo tam płaci się im za nie więcej niż ta oranżada kosztowała w socjalistycznym spożywczaku. Gdy zmienia się ustrój, zaczynają interesy na giełdzie. Kibicujemy im, chociaż bazują na nielegalnie pozyskiwanych informacjach, ale ich przeciwnicy są jeszcze gorsi. Nie ma więc wyboru.

W „Amoku” wyreżyserowanym przez Natalię Koryncką-Gruz dziennikarz trafia na giełdę by zrobić o niej reportaż i już tam zostaje, zafascynowany skutecznością brutalnego gracza, który stopniowo przypuszcza go do kolejnych sekretów, w zamian domagając się pełnego podporządkowania. Redaktor w końcu się uwolni i przykładnie wróci do ciężarnej narzeczonej, spekulant skończy źle. Obrazom polskiego kapitalizmu daleko do finezji „Wall Street” z Michaelem Douglasem, podejmującego rzeczywiste dylematy, a nie powielającego stereotypy. To z tamtego filmu pochodzi słynne zdanie chciwość jest dobra, które stało się dewizą czasów poprzedzających krach zapoczątkowany upadkiem Lehman Brothers. Tyle, że za Oceanem nie brak biznesmenów, których imieniem nazywa się filharmonie i muzea, bo dali na nie pieniądze. U nas jeśli klasa średnia robi coś chwalebnego woli to ukrywać. Kolega, który jest wziętym adwokatem w 200-tysięcznym mieście ufundował – za wiedzą i zgodą żony, uprzedźmy wątpliwości – prywatne stypendium dla wyróżniającej się studentki prawa. Ale gdy dzwoniłem, czy mogę podać jego nazwisko, na wszelki wypadek telefonu nie odebrał. Ci co sponsorują walki MMA nie mają podobnych oporów.    

Pod koniec XIX wieku ceniony petersburski adwokat Władysław Spasowicz wydawał pismo „Kraj”, lojalistyczne, ale publikujące Żeromskiego, Sienkiewicza i Konopnicką. W efekcie ma pewniejsze miejsce w historii kultury niż palestry. Młody Jerzy Giedroyc  korzystał z życzliwości przedsiębiorców w międzywojniu przy wydawaniu „Buntu Młodych”: „Nasza sytuacja materialna była trudna, ale raz jeszcze uratowało nas szczęście i znajomości. Roger Raczyński był zaprzyjaźniony z Żychlińskim, prezesem najbogatszej chyba instytucji w Polsce: Związku Cukrowników Poznańskich. Żychliński, właściciel Drukarni Mazowieckiej w Warszawie dał nam półroczny kredyt, który był właściwie podarunkiem. Ułatwiło nam to życie tak, że byłem nawet w stanie płacić honoraria. Po pół roku zaczęliśmy stawać na nogi, gdyż pismo przynosiło skromny, bo skromny, ale dochód” [1]. Zaś sam Giedroyc jako 30-letni urzędnik z własnej kieszeni sfinansował publikację propagującą przedsiębiorczość kaszubskich rybaków, z którą zetknął się w trakcie urlopu.     

W popularnym przekazie czasów nie kończącej się transformacji biznesmen nosi do mokasynów białe skarpetki a maniery ma kanciaste i chropowate. Za to zasady niczym szyk wyrazów w zdaniu polskim: swobodne chociaż nie dowolne.

Czasem wynika to z nieznajomości realiów: pracującym na swoim przypisuje się pazerność, cechującą raczej zatrudnionych w korporacjach, w pierwszym rzędzie rodzimych oddziałach firm międzynarodowych. Tam zysk i jego transfer okazują się nierzadko jedynym celem. Yuppie – młody profesjonalista z wielkiego miasta, wzorzec osobowy kapitalizmu sprzed krachu Lehman Brothers pracuje na cudzym i obraca nie swoimi pieniędzmi. Z kolei jego polski odpowiednik „japiszon” opisany przez Pawła Śpiewaka to inteligent kultywujący styl życia i nie przejmujący się zanadto pracą zawodową. Zaś Polak pracujący na swoim po zmianie ustroju nie doczekał się podobnego popularnego studium socjologicznego. Prasa life-stylowa uwagę poświęca Dominice Kulczyk – wedle schematu: pieniądze odziedziczone, a nie zarobione, z których jeden procent przeznacza się na biednych w Afryce, bo to daleko i nie przyjdą podziękować –  a nie tym, którzy coś wytwarzają. Chociaż nie brak u nas pasjonujących postaci i misji jak uratowanie przez Jarosława Królewskiego, trzydziestoletniego przedsiębiorcę z branży nowych technologii klubu piłkarskiego Wisła Kraków.        

Jednak da się też powiedzieć, że przedsiębiorcy są sami sobie winni. I spytać: ile konkursów na scenariusz o Waszej robocie ogłosiliście, ile etiud dzieciaków z mnożących się jak grzyby po deszczu prywatnych szkół filmowych zasponsorowaliście?    A przecież transformacja sprawiła również, że obok słynnej łódzkiej szkoły filmowej czy krakowskiej teatralnej powstały – zgodnie z zasadami wolnego rynku, karmiącego się także ludzkimi marzeniami – prywatne klony przeznaczone dla tych, których do renomowanych szkół nie przyjęto.  Parę lat temu nie powiedziałem złego słowa kelnerce, która w lokalu na jednej z przecznic Piotrkowskiej podała mi zimną kawę, bo wcześniej obserwowałem, jak w opustoszałej łódzkiej kawiarni, gdzie siedzieliśmy tylko ja i ona uczy się na głos tekstu roli ze skryptu.  

Demony i hieny pandemii

Rozmawiam z czołowym dziennikarzem, choć zawodowo wiedzie mu się doskonale i prawie z telewizji nie wychodzi, przyznaje, że komornik właśnie wszedł  mu „na pensję”. Przedsiębiorcy i klasa kreatywna mają teraz podobne problemy, ich sojusz nie byłby więc egzotyczny: obie grupy znajdują się na celowniku służb państwowych i ponoszą największe koszty pandemii.  I mają też do czynienia z patologią we własnych środowiskach, wytwarzającą efekt dumpingu. Czego odmówię ja, zrobi kto inny.

Niedawno jeden z czołowych dziennikarzy telewizyjnych po odejściu z macierzystej stacji szantażował posłów PO, że jeśli nie załatwią mu pracy, pójdzie do TVP Jacka Kurskiego. Ponieważ do obiecanego pośrednictwa się nie przyłożyli  – rzeczywiście zatrudnił się w telewizji państwowej. Teraz biega po Sejmie z mikrofonem wzbudzającego wstręt programu. Po co ten przykład? Żebyśmy wiedzieli, do czego prowadzi nadmiar ingerencji państwa w sektorze medialnym. Z kolei kreatywni z branży eventowej, teatralnej czy wystawienniczej odczuli efekty obligatoryjnych ograniczeń, nakładanych przez państwo na ich działalność w czasie pandemii. Za to firm windykacyjnych nikt na zły czas nie wygasza, szczególnie obcesowo nagabują i grożą Armada i Vex. Skoro władza je toleruje, to znaczy, że popiera. Gdyby istniał silny samorząd gospodarczy przedsiębiorców, mógłby w obronie własnej zestawiać czarną listę hien, żerujących na pandemii. I występować do władz o odebranie licencji tym, którzy zarabiają na nieszczęściu. We Francji po wojnie znacjonalizowano firmy, których właściciele kolaborowali z Niemcami a produkujący sprzęt dla okupantów Louis Renault z więzienia już nie wyszedł.   

Reprezentacji przedsiębiorców wciąż brakuje, chociaż akurat ostatnie miesiące dostarczają coraz większej liczby dowodów, że wydaje się ona niezbędna.

                Umiesz liczyć, licz na siebie

PiS ustępuje przed zwartym i solidarnym oporem, czego dowodzi zarzucenie pomysłów zaostrzania ustawy antyaborcyjnej po protestach „czarnych parasolek”. Sam Kaczyński – o 1981 była już mowa – do odważnych się nie zalicza. Jeśli przedsiębiorcy chcą wymusić respekt, muszą się zjednoczyć.      

Argumentem przeciw powszechnemu samorządowi gospodarczemu pozostaje fakt, że jeśli ma być silny – musiałby być obligatoryjny. Tyle, że przynależność do reprezentacji zawodowych architektów, lekarzy czy adwokatów już teraz pozostaje obowiązkowa i ta cechowa formuła nikogo specjalnie nie razi.

Najmocniejszą jednak przesłanką przemawiającą za obowiązkowym i silnym samorządem pozostaje płynąca z kolejnej kampanii konkluzja, że żaden z uczestników wyścigu nie reprezentuje interesów przedsiębiorców. Nie zadbano nawet o podpisywanie z nimi porozumień jak jeszcze przed wyborami do Sejmu czyniło to PSL z Władysławem Kosiniak-Kamyszem na czele.

W tej sytuacji przedsiębiorcy muszą sami zadbać o własne interesy.

Polski samorząd gospodarczy zaczął odradzać się po wojnie, ale rychło udaremnili to komuniści. Pandemia i jej koszty, które władza przerzuca na przedsiębiorców, tworzących miejsca pracy mogą stać się bodźcem do jego ponownego utworzenia. Przedsięborcy potrafią liczyć, więc niech liczą na siebie…   

[1] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. Oprac. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 54

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here