Prezydent Francji Emmanuel Macron zapowiedział zawarcie traktatu z Polską na 9 maja, a data ta w oczywisty sposób kojarzy się z 2. wojną światową, chociaż od ponad trzech dekad rocznicę jej zakończenia świętujemy dzień wcześniej, podobnie jak kraje Zachodu. Zaś 7 maja, co podobnie ma wymiar symbolu, ten sam Macron spotka się z nowym kanclerzem Niemiec Friedrichem Merzem, chadekiem, ale roztropniejszym od Angeli Merkel, której osławionemu herzlich wilkommen zawdzięczamy obecne kłopoty z zalewem granic przez nielegalnych imigrantów.
Donald Tusk i Emmanuel Macron mają nowy sojusz – a ściślej uaktualnioną wersję traktatu z 1991 r, kiedy to Borys Jelcyn zbierał brawa za poskromienie byłych stalinowców i świat zachwycał się nową demokracją rosyjską, a Władimir Putin robił jeszcze drobne interesy w Leningradzie, bo placówka KGB w NRD nie rokowała już sukcesu – sygnować w lotaryńskim Nancy, gdzie w osiemnastym wieku rządził jako książę wygnany przez Sasów król Polski Stanisław Leszczyński, którego zięciem był monarcha francuski. To historia nader odległa.
Bliższa nam dotyczy bohatera 2 wojny światowej generała Charlesa de Gaulle’a, który w ponad 20 lat po jej zakończeniu trafnie i genialnie przewidział, że opłaca się poszukiwanie alternatywy dla amerykańskiego dyktatu i wyłączył z natowskiej struktury francuskie strategiczne siły jądrowe, dzięki czemu kolejny jego następca może dziś nam Polakom zaoferować skuteczny parasol atomowy, niezależny od humorów Donalda Trumpa.
Świetny to przykład udanego pragmatyzmu w dyplomacji.
Zamiast utyskiwać bez ustanku na brak charyzmatycznych postaci we współczesnej polityce międzynarodowej, lepiej skorzystać z dorobku tych, których koncepcje udatnie zweryfikowała historia. Zapewne Leszek Moczulski, znamienity znawca geopolityki, byłby z podobnej strategii zadowolony, chociaż odnowienia w tej formie polsko-francuskiego sojuszu niestety nie dożył. I zapewne przestrzegałby nas, że nie oznacza to niezawodnych gwarancji bezpieczeństwa – Francja udzieliła nam już ich w 1939 r. a skończyło się wtedy na wszczęciu przez nią wojny nie bez racji nazwanej dziwną lub śmieszną – lecz jedynie ruch we właściwym kierunku.
Lepsze to jednak z pewnością od buksowania w miejscu.
A także od naiwnego proamerykanizmu poprzedników Donalda Tuska. Do czego to prowadzi, przekonał się na własnej skórze Andrzej Duda publicznie upokorzony prawie godzinnym oczekiwaniem na kilkuminutową audiencję u Trumpa w Białym Domu. Stało się to miarą poniżenia najlepszego sojusznika Ameryki za którego pragnie być uznawany i sam siebie uważa polski prezydent.
Ostentacyjne zgranie w czasie spotkań francuskiego prezydenta z szefami rządów niemieckiego i polskiego nie oznacza oczywiście, że stawia on ich na jednej płaszczyźnie – byłoby to naiwne stwierdzenie na miarę pisowskich andron o własnym mirze u Amerykanów – lecz że dopuszcza wspólne strategiczne konstrukcje w tej właśnie konfiguracji. Rzut oka na mapę wystarczy, żeby uznać to już za nas polski sukces.
Zaś Merz ma niewątpliwie świeży mandat i potencjał wynikający z większościowej koalicji. I wie, że musi się zdecydowanie odróżnić od histerycznie prorosyjskiej Alternatywy dla Niemiec AfD. Nie wiemy, czy to wystarczy, abyśmy z czasem mogli go podsumować słowami Mickiewicza: lecz chociaż Niemiec, głos ludzki rozumiał.
Z góry jednak tego wykluczyć nie możemy. Dwa kolejne niemieckie rządy wykorzystały bowiem putinowską agresję na Ukrainę jako pretekst do znaczącego zwiększenia zbrojeniowych wydatków. Zapewne nie po to, by później we wszystkim ustępować Kremlowi. Jeśli to wniosek sensowny to zapewne po raz pierwszy w polskiej historii wypada nam się cieszyć z faktu, że Niemcy się zbroją.
To nie jedyny paradoks. W latach 80 zżymaliśmy się często na niemieckie i francuskie stawianie się Amerykanom, widząc w tej postawie symptomy uległości wobec Kremla. Dziś to najlepsze remedium na uległość Trumpa wobec Putina, o której da się powiedzieć, że nawet jeśli nie da się jej sensownie wytłumaczyć (obecny prezydent USA nie tylko sam wyznaje teorie spiskowe, ale zdaje się prowokować do tego innych, z oponentami włącznie), trzeba się jej koniecznie przeciwstawić, jeśli chce się przeżyć.
Można to nazwać racją stanu. Chociaż od czasu Jana Olszewskiego nikt niestety w wielkiej polityce tego pojęcia nie używa. Można też instynktem samozachowawczym.