czyli kandydat jak na ścięcie
Paradoks Bartłomieja Wróblewskiego kandydata PiS na Rzecznika Praw Obywatelskich, który wygłasza zgrabne autoprezentacje i wystrzega się kompromitacji polega na tym, że został przez partię zgłoszony właśnie dlatego, że… nie ma szans na wybór. Szokuje to w zestawieniu z poziomem pisowskich nominatów choćby w Trybunale Konstytucyjnym i telewizji państwowej, chociaż nie tylko tam.
Sejm zagłosował wprawdzie za Wróblewskim eliminując dwóch jego konkurentów (nie kojarzonego z polityką bystrego prawnika Sławomira Patyrę i dawnego bohatera opozycji antykomunistycznej Piotra Ikonowicza), ale w tej izbie PiS dysponuje wciąż jeszcze większością, która wprawdzie staje się krucha, jednak nie na tyle, żeby brak wsparcia dwóch posłów – Wojciecha Maksymowicza, który z klubu wystąpił gdy zarzucono mu przeprowadzanie eksperymentów na płodach ludzkich oraz solidaryzującego się z nim w obliczu tych gołosłownych oskarżeń płynących z twardego rdzenia PiS Michała Wypija – zaważył na wyniku i przepchnięcie kandydata udaremnił.
Jednak w Senacie gdzie PiS ma tylko 48 mandatów na sto, bardziej prawdopodobne wydaje się, że ktoś z klubu nie poprze Wróblewskiego niż że zyska jakiekolwiek dodatkowe poparcie. Czasem głosująca z PiS znana z obrony lokatorów przed spółdzielniami mieszkaniowymi Lidia Staroń sama ma szansę w kolejnym rozdaniu zostać rzeczniczką, jeśli zgłoszą ją posłowie od Jarosława Gowina. Wtedy nie tylko Maksymowicz i Wypij ją poprą. Zaś Jan Filip Libicki za wcześnie zaczął komplementowanie Wróblewskiego (to jego krajan z Poznania, obu łączy też konserwatyzm obyczajowy) żeby miał zamiar naprawdę za nim zagłosować. Gdyby PiS w tym rozdaniu zamierzał forsować kandydata mającego realne szanse na wybór, namówiłby zapewne Zofię Romaszewską na ubieganie się o urząd rzeczniczki. Zwłaszcza, że już się o niego starała za rządów PO-PSL jako kandydatka partii Jarosława Kaczyńskiego, a niedawny incydent z nie wpuszczeniem jej do kościoła na pogrzeb Jana Lityńskiego (członka Komitetu Obrony Robotników, którego biurem interwencyjnym w latach 70 kierowała) chociaż żenujący przysporzył jej sporo sympatii, bo nawet ci co nie lubią Andrzeja Dudy i jego doradców przyznają, że coś poszło wtedy nie tak jak powinno.
Natomiast Wróblewski jest spalony, bo znalazł się wcześniej w gronie parlamentarzystów, którzy zaskarżyli do Trybunału Julii Przyłębskiej przepis ustawy antyaborcyjnej zezwalający na przerwanie ciąży jeśli w grę wchodzi ciężkie i nieodwracalne upośledzenie płodu. Tym samym kandydat PiS na RPO ponosi odpowiedzialność za najpoważniejszy konflikt społeczny ubiegłego roku, który rozgorzał gdy powołani w większości przez PiS sędziowie przychylili się do stanowiska wnioskodawców. Z łatką fundamentalisty – ultrakonserwatywnych przekonań zresztą nie tai – rzecznikiem nie zostanie.
Nie pomogą mu nawet zgrabne prezentacje, w trakcie których wśród zadań rzecznika wymieniał kwestie dotychczas przez osoby pełniące ten urząd pomijane, jak prawa mieszkańców wsi związane z dostępem do zdobyczy cywlizacyjnych, pewnością gospodarowania i nietykalnością rodzinnego domu. Nie są to jednak tematy przebijające się w przekazach telewizji 24-godzinnych, niezależnie od tego, jakiej opcji ideowej one służą. O tym, że to wcale nie mowa-trwa świadczy jednak sprzeciw posła Wróblewskiego wobec forsowanej przez rządzących nowelizacji ustawy o ochronie zwierząt, której zapisy oprócz likwidacji hodowli zwierząt futrkowych i zakazu uboju rytualnego dawały radykalnym ekologom występującym pod marką organizacji pozarządowych prawo wkraczania w trybie inspekcyjnym do zagród i domostw oraz odbierania zwierząt właścicielom: Wróblewski nie uląkł się nawet faktu, że nowelizację w ramach chybionego ociepania wizerunku prezesa partii nazwano “piątką Kaczyńskiego”, bo miała dać PiS głosy ludzi młodych. W efekcie – chociaż nie uchwalona – zraziła do partii rządzącej wielu rolników.
Walory osobiste Wróblewskiego – wykładowcy prawa, alpinisty mogącego się poszczycić zdobyciem wszystkich szczytów składających się na koronę świata od Kilimandżaro po Mont Blanc a także posła odważniejszego od większości kolegów, bo nie zawahał się zagłosować przeciw “piątce Kaczyńskiego” za co zawieszono go w prawach członka klubu parlamentarnego – kontrastują z zupełnym ich brakiem w przypadku wspomnianej Julii Przyłębskiej a także innych sędziów jej Trybunału z dawnym prokuratorem stanu wojennego Stanisławem Piotrowiczem na czele.
Przyłębska pozostaje tylko magistrem prawa, chociaż do wykonywanej przez nią funkcji pasowałby najlepiej tytuł profesorski. Gdy pracowała w sądach powszechnych, zbierała niskie oceny zawodowe. Niekorzystnie dla niej prezentują się też statystyki wyroków przez nią ferowanych a przez kolejne instancje uchylonych. W dodatku mąż prezeski, obecny ambasador w Berlinie Andrzej Przyłębski został w czasach PRL zarejestrowany jako tajny współpracownik komunistycznej służby bezpieczeństwa o kryptonimie Wolfgang.
Sprawa Wolfganga wcale nie stanowi w kręgu PiS ewenementu. Właśnie ruszył proces wieloletniego prezesa partyjnej spółki Srebna Kazimierza Kujdy, biznesowo prawej ręki Kaczyńskiego. Tłumaczy, że esbecy podstępem zwabili go do hotelu, gdzie napisał własnymi słowami oświadczenie o współpracy, ale nikomu nie zaszkodził a nadanego pseudonimu nie używał. Tyle, że kariera Kujdy po ujawnieniu zawartości teczki się skończyła. Natomiast Wolfgang i jego małżonka mają się znakomicie, jeśli pominąć fatalną prasę, jaką cieszy się Julia Przyłębska w mediach bardziej refleksyjnych niż jedno z pisowskich, które ogłosiło ją Człowiekiem Wolności.
Gwóźdź do trumny publicznego wizerunku pani prezes wbił nieoczekiwanie… sam Jarosław Kaczyński, który w niezręcznym chociaż autoryzowanym wywiadzie nazwał ją swoim odkryciem towarzyskim. Wiadomo powszechnie, że sąd konstytucyjny, przynajmniej jeśli o relacje osobiste chodzi, powinien trzymać się jak najdalej od władzy wykonawczej a już na pewno od prezesa partii rządzącej. Zaś odkąd lider PiS tak się o Przyłębskiej wyraził, przezywa się ją “kucharką Kaczyńskiego”. Ciężki to bagaż na takim stanowisku.
Wróblewski, jeśli rzecznikiem nie zostanie, a wszystko wskazuje, że szans na tę posadę nie ma – może czuć się pokrzywdzony również w porównaniu z losami prezesów rządowej telewizji Jacka Kurskiego i Orlenu Daniela Obajtka, którzy – chociaż pozostają w centrum wielu skandali, swoje funkcje piastują, tyle że Kurski w TVP utrzymuje się jak wańka-wstańka bo odwoływano go już dwa razy: raz w ramach tzw. puczu Joanny Lichockiej w Radzie Mediów Narodowych drugi na żądanie Andrzeja Dudy, który obawiał się, że znany z ataków zza węgła na ludzi z własnego obozu prezes telewizji rządowej uniemożliwi mu reelekcję. Wracał jednak Kurski na Woronicza za każdym razem. Życiowo pozostaje nieudacznikiem, próbował zostać dziennikarzem ale książka “Lewy czerwcowy” i film “Nocna zmiana” nawet własnej formacji przyniosły więcej drwin niż pożytku, nie sprawdził się też w roli rzecznika Ruchu Odbudowy Polski Jana Olszewskiego, gdzie wytrwale intrygował przeciw chlebodawcy a wyrażał się wtedy o powszechnie szanowanym Mecenasie ordynarnie i bez szacunku. Wreszcie odnalazł się w roli celebryty i maskotki obozu rządzącego, czasem na krawędzi dobrego smaku, jak dowodzi ustawka z własnym ślubem kościelnym w Łagiewnikach z udziałem całej czołówki PiS. Z kolei Obajtek pomimo korupcyjnej sprawy z czasów samorządowych w Pcimiu, kolejnych taśm prawdy oraz listy jego dworów i pałaców zakupionych za zarobione nie wiadomo gdzie pieniądze – trzyma się jeszcze w prezesowskim gabinecie, chociaż wiadomo, ze PiS stopniowo ograniczy jego uprawnienia a może w ogóle się go pozbędzie.
Porównanie historii obu prezesów ze ścieżką kariery Bartłomieja Wróblewskiego, teraz rzucanego przez partię na pożarcie podobnie jak wcześniej słaby kandydat wiceszef dyplomacji i również poseł Piotr Wawrzyk – pokazuje, że w zasobach kadrowych PiS nie obowiązuje propagowana niegdyś przez Władysława Bartoszewskiego zasada, że warto być przyzwoitym.
Wróblewski bowiem nikomu osobiście krzywdy nie wyrządził. W klubie wyróżnia się zarówno szerszymi horyzontami myślowymi, jak doskonałymi manierami, zawsze wita się uprzejmie, przed dziennikarzami raczej nie ucieka, co najwyżej na pytania nie odpowiada. Sprawia wrażenie polityka, który wierzy w to, co mówi, a wyraża się przy tym poprawnie, co w pisowskich ławach rzadkie. Zachował w polityce cechy absolwenta dobrej szkoły – a kończył poznańskie Liceum Karola Marcinkowskiego.
Zadał sobie trud przygotowania się do zleconej mu roli. Pracował nad sobą. Odrobił lekcje.
I być może właśnie dlatego prezes Jarosław Kaczyński powierzył mu straceńcze zadanie. Realne i lukratywne posady obejmują ci, na których znajdują się haki w przepastnych podobno prezesowskich teczkach na Nowogrodzkiej. Nie warto jednak przesadzać ze współczuciem dla Wróblewskiego, skoro sam sobie wybrał takie towarzystwo i przełożonego.