Wolny świat i Trzeci Świat

0
102

Robert Małłek, menedżer i autor powieści “Niezwykła kariera Nataniela Tindera” w rozmowie Łukasza Perzyny

– Mam wrażenie, że nie do końca doceniamy to co dzieje się w Pakistanie, państwie dysponującym bronią atomową i olbrzymim potencjałem ludnościowym (ćwierć miliarda mieszkańców). Niedawno spędził Pan cztery lata w stolicy tego kraju, Islamabadzie, jako przedstawiciel polskiej firmy. Jak Pan postrzega fakt, że wieloletni premier Pakistanu Imran Khan pomimo marszu opozycji na stolicę w jego obronie, skazany został na 14 lat więzienia za domniemaną korupcję, chociaż Amerykanie wstawiali się za nim lub zabiegali, żeby chociaż wyrok był niższy? A przecież jeszcze w czasach radzieckiej agresji na Afganistan, to właśnie Pakistan pozostawał niezawodnym sojusznikiem USA w tym regionie świata?

– Amerykańskie naciski na łagodniejsze potraktowanie Imrana Khana rzeczywiście okazały się nieskuteczne. Ze strony władz Pakistanu stanowi to rodzaj demonstracji, że teraz postawią one na kontakty z Chinami i z Rosją.

– Skąd ten wybór?

– Chińczycy na potęgę inwestują w Pakistanie. Rosjanie zaś dostarczają tam paliw z korzystnym rabatem. Nie tak dawno odchodzący minister energii Pakistanu mówią, że te promocje to sprawa najważniejsza dla kraju. W czasie interwencji sowieckiej w Afganistanie, więzi łączące pakistańskie władze z USA pozostawały nader bliskie. Teraz wygląda to inaczej. Wielki kompleks budynków instytucji amerykańskich w Islamabadzie opustoszał. Przejeżdża się obok, widać wygaszone światła. To znak, że nic się tam nie dzieje. 

– Z drugiej strony na szczęście nie mamy powodu, nawet po niedawnym spotkaniu w Kazaniu, którego gospodarzem był Władimir Putin, a gośćmi pozostałe kraje “BRICS” (Brazylia, Indie, Chiny i Afryka Południowa), że Pakistan przystąpi do kształtującej się osi antyzachodniej? Bo fakt, że wśród państw BRICS znajdują się Indie, od kilkudziesięciu lat stały wróg Pakistanu   – przypomnę kilka wojen lokalnych, z których ostatnia w 1971 r. zaowocowała utworzeniem niepodległego Bangladeszu z dawnego Pakistanu Wschodniego – przesądza, że Islamabad nigdy nie stanie się częścią tego sojuszu?

– To wystarczający powód, żeby Pakistan trzymał się od niego z daleka. Trwająca od  kilkudziesięciu lat wrogość między Pakistanem a Indiami pozostaje faktem, a ściślej podtrzymuje się ją na użytek opinii publicznej obu krajów. Brak jednak bieżących ognisk zapalnych. Dla przykładu spór o Kaszmir trwa od ponad półwiecza. Zaś fakt dysponowania bronią atomową przez oba państwa sprzyja raczej paradoksalnie stabilizowaniu sytuacji, skoro obie strony wiedzą, do czego mógłby doprowadzić gorący konflikt. Segment obronny tak w Indiach jak Pakistanie gra więc raczej na tonowanie emocji, żeby nie przekroczyły punktu krytycznego. 

– Powrócę więc do pytania, dlaczego pakistańskie władze przestały się liczyć z sugestiami Amerykanów dotyczącymi polityki wewnętrznej?

– Nie biorą ich zbyt poważnie. Rzut oka na mapę wystarczy, żeby objaśnić, skąd się ten dystans bierze. Pakistan sąsiaduje z Afganistanem, Chinami, Indiami i Iranem. Zapewne trudno wskazać inny kraj na świecie  o podobnie strategicznym położeniu. Stąd bierze się pewien   komfort,  że to mocarstwa mają zabiegać o Pakistańczyków, nie odwrotnie. W sytuacji, gdy kraj trawi od lat gospodarcza stagnacja, pewnie nie lekarstwem, ale niezbędną kroplówką może stać się pompowanie inwestycji przez Chiny i dostaw surowców z Rosji. To Chiny teraz wykładają pieniądze w Pakistanie, a nie Stany Zjednoczone. Darczyńcami stały się też dla Islamabadu: Arabia Saudyjska, Emiraty Arabskie i Katar. Wspomagają braci w wierze, przecież nie bezinteresownie, bo chodzi o geopolitykę i wpływy w całym basenie Oceanu Indyjskiego, a przy tym jeszcze Pakistańczycy ze względu na bliskość kulturową stanowią jako  imigranci tanią ale i bezpieczną z punktu widzenia gospodarzy siłę roboczą w zamożnych państwach nad Zatoką Perską. Dlatego też władze Pakistanu mogą sobie pozwolić, żeby praw opozycji nie respektować, a Amerykanie zmuszeni są przełknąć nieskuteczność własnych nacisków w tej mierze.

– Skazany teraz na 14 lat Imran Khan to dosyć niezwykła postać?

– Odpowiedź zacząć wypada od tego, że żaden jeszcze rząd w Pakistanie nie dotrwał do końca kadencji. Z czasem okazało się, że Imrana Khana również ta reguła dotyczy, chociaż jako słynny sportowiec stał się wcześniej bohaterem narodowym. Teraz jest po siedemdziesiątce, ale pozostawał mistrzem krykieta w czasach, kiedy u nas na wyobraźnię oddziaływały wyczyny piłkarzy Kazimierza Górskiego.

– Sport tak wiele znaczy dla Pakistańczyków? 

– Krykiet to dla nich dyscyplina narodowa, jak dla Polaków na zmianę futbol albo skoki narciarskie. Nieważne, że krykiet to gra przejęta od kolonizatorów. Tak jak u nas chłopaki grali w piłkę nożna na podwórku, tak w Pakistanie przy każdym niemal nadającym się do tego spłachetku ziemi, wszystko jedno w wioskach czy miejskich slumsach, widziałem chłopców z  kijami w trakcie partii krykieta i kibicujące im tylko dziewczyny. Zresztą nie tylko ten sport wiele znaczy dla Pakistańczyków. 

Na olimpiadę w Paryżu Pakistan wysłał maleńką bo siedmiosobową ekipę, a zdobyła jeden złoty medal, dokładnie tak jak Polska ze swoją liczną reprezentacją. W dodatku ten jedyny pakistański mistrz olimpijski pokonał faworyzowanego Hindusa, co dla mas w Pakistanie ma olbrzymie znaczenie. Oszczepnik Arshad Nadeem rzutem na odległość prawie 93 metrów pobił przy okazji rekord olimpiad i przerzucił Nareeda Choprę z Indii.  Nagrodę dostał za to od władz w wysokości 250 mln rupii, co brzmi imponująco i nawiązuje do liczby mieszkańców Pakistanu. W  przeliczeniu na dolary daje to niecałe 900 tys. przy średniej pensji miesięcznej w Pakistanie nie sięgającej 300 dolarów. 

– Trzeba zrozumieć dumę państw III Świata żeby się z nimi dogadywać, dlatego Zachód przegrywa czasem nawet w rywalizacji o ich względy z Chinami czasem z putinowską Rosją, bo wprawdzie siebie nazywa wolnym światem, ale wciąż kojarzy się w tej strefie z kolonializmem, wyzyskiem, brudnymi wojnami z dawnych lat?

– Donald Trump jak się wydaje z tym się pogodził, że Amerykanie nie mają już wielkiej roli do odegrania w państwach,   które uznają za peryferyjne. Stany Zjednoczone wychodzą z wielu przedsięwzięć, w które tam się swego czasu zaangażowały. Oznacza to oczywiście, że wolny świat w pewnym sensie pozostawi Trzeci Świat sam sobie. Unia Europejska niby wciąż pomaga, rozwojowo i humanitarnie, ale niełatwo się w tym doszukać spójnej koncepcji z korzyścią dla obu stron.  Nie wystarcza umarzanie długów.  A  ściślej: często dzieje się tak, że Bank Światowy, umarzając długi  państwom rozwijającym się, daje oddech dyktatorom a nie społeczeństwom tych krajów. 

– Ale w niechęci społeczeństw Trzeciego Świata do Zachodu zawiera się pewien paradoks?

– Oczywiście, przede wszystkim taki,  że zapewne trzy czwarte mieszkańców państw rozwijających się chętnie by uciekło na ten nielubiany Zachód, gdyby tylko mogło. Starsi by zostali i kilkuprocentowa elita,  która rządzi, jak w Pakistanie, gdzie stanowią ją wysocy rangą wojskowi i duchowni, właściciele ziemscy i dysponenci złóż surowcowych. Nie wiemy, na ile poskromienie przez nich Imrana Khana okaże się trwałe, wiadomo,  że zwolennicy dawnego lidera rozproszyli się po różnych środowiskach, zachowali wpływy w mediach społecznościowych,  których rozwoju w Trzecim Świecie nie doceniamy z naszej europejskiej  perspektywy.

– Uczestnicy arabskich rewolucji już kilkanaście lat temu zwoływali się przez internet. Jak rozumiem, Polacy mogą liczyć na pewne pozytywne postrzeganie nas w Trzecim Świecie, skoro to co przywykło się nazywać brzemieniem białego człowieka nas nie obciąża: Polska nie miała kolonii, zaś w czasach “neokolonializmu” sami podlegaliśmy dominacji i wyzyskowi ze strony ZSRR, podobnie jak kraje rozwijające się ze strony różnych mocarstw?

– Na pewno w Pakistanie spotykałem się z przejawami sympatii ze strony zwykłych ludzi.  Brak uprzedzeń, bo rzeczywiście nie ma do nich historycznych powodów. Wprost przeciwnie, nawet w trudnych latach PRL właśnie u nas pobierało nauki na uniwersytetach  albo uczyło się polityki na placówkach dyplomatycznych wielu przedstawicieli późniejszych elit państw Trzeciego Świata. Rządzący Tunezją przez ćwierć wieku Ben Ali (Zajn al_Abidin), ten co pokojowo obalił dykatatora Habiba Burgibę i poskromił islamskich fundamentalistów, wcześniej był ambasadorem w Polsce w latach 1980-84. Z kolei prezydent Mali przez dwadzieścia lat i lider całej Organizacji Jedności Afrykańskiej Alpha Oumar Konare pisał doktorat na wydziale historii Uniwersytetu Warszawskiego i mieszkał w akademiku na Jelonkach, baraku po budowniczych Pałacu Kultury, na początku  lat 70. Obaj już nie żyją. Niestety nikt nie zadbał o podtrzymywanie podobnych więzi, gdy w Polsce zmieniał się ustrój, Trzeci Świat nie znajdował się na liście priorytetów naszej dyplomacji, w wielu krajach z oszczędności zamykano placówki. A pokolenie dawnych stypendystów z lat 70 to teraz już często w swoich krajach emeryci a nie aktywni politycy. Można więc mówić o straconej dla nas szansie na to, żeby z pewnych więzi i sentymentów uczynić dla Polski użytek i pożytek.                                           

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 16

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here