Pożegnanie Renaty Łęskiej
Jeszcze niedawno rozmawialiśmy na korytarzu parlamentu. Skupiała się zawsze na innych, nie na sobie. Była dziennikarką telewizyjną pracującą na wspólny sukces: udanego wydania Wiadomości TVP w czasach, gdy gromadziły kilkanaście milionów widzów przed odbiornikami albo transmisji z Sejmu, kiedy rozgrywały się tam przełomowe wydarzenia. Wszystko w niepowtarzalnym stylu, łączącym elegancję ze skutecznością. I zachowaniem dystansu wobec ideologii, pomimo tylu zmian władzy na Woronicza i placu Powstańców, a także większości w gmachu przy Wiejskiej.
Jeśli w Sejmie ekipy TVP pracowały sprawnie, wszystko jedno, czy stacją kierował założyciel antykomunistycznego Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela Jan Dworak czy weteran socjalistycznych organizacji młodzieżowych Robert Kwiatkowski, i nie przeszkadzały sobie nawzajem, jak załogi TVN – stanowiło to zasługę Renaty Łęskiej, znającej telewizję od praktycznej jej strony, ale też z każdym potrafiącej się dogadać. Z artystami sztuki telewizyjnej: operatorami obrazu i dźwięku, wśród których miała mir, bo też o ich prawa zawsze walczyła, ale równie dobrze z wysłanymi pierwszy raz do parlamentu niedawnymi adeptami szkoły medialnej Ojca Dyrektora lub pospiesznie przekwalifikowanymi na żurnalistów aktywistami równościowych organizacji pozarządowych, którym kolejne władze TVP zadania dziennikarskie tam powierzały. Szanowali ją jedni i drudzy.
Symbolizowała pewną ciągłość, to co wobec permanentnie cyklicznej wymiany kierownictw publicznej telewizji, pozostaje stałe i niezmienne. A co da się nazwać sztuką telewizyjną właśnie. Bez nerwowości i zacietrzewienia. W skupieniu na tym co, dla widza istotne. W bezustannej dbałości o jakość przekazu, który dzięki jej zdolnościom i umiejętności koordynowania pracy innych wydawał się gołym okiem lepszy od znanego ze stacji prywatnych.
Żyła z polityki, miała do niej dystans
A przy tym Renia miała normalne życie: udanego syna, mieszkanie na Powiślu, kolejne zwierzęta, o które bardzo się troszczyła, o czym zaświadczyć mogą pracownicy 24-godzinnej kliniki weterynaryjnej przy Książęcej, gdzie też czasem się spotykaliśmy (jej ostatni kot dożył imponującego jak na swój gatunek wieku 20 lat za sprawą jej dbałości), samochody najczęściej używane i niemieckie, które przysparzały jej mnóstwa kłopotów, szeroki krąg znajomych i rozmaite społeczne role jak selekcjonerki w plebiscycie tygodnika “Polityka” na najlepszych posłów roku.
Producentka telewizyjna, redaktor wydania, dziennikarka – każdą z tych funkcji Renata Łęska pełniła, ale żadna nie opisuje w pełni jej znaczenia dla innych. Prościej rzecz ująć, że stawała się dobrym duchem wszędzie tam, gdzie się pojawiała: w telewizyjnych gmachach przy Placu Powstańców Warszawy i “na Woro”, w parlamencie czy to po sejmowej czy senackiej jego stronie.
Kiedy w 1992 r. przyszedłem do pracy w Wiadomościach TVP, mój pierwszy materiał ukazał się w niedzielnym wydaniu głównym o 19,30 redagowanym przez Renatę Łęską. Temat był nie byle jaki i wtedy wyjątkowo kontrowersyjny: jak po 11 latach żyją autorzy stanu wojennego. Parominutową całość przygotowaliśmy i wyemitowaliśmy bez najmniejszych zacięć. Renia doskonale wiedziała, że mój transfer do TVP z “Gazety Wyborczej” (gdzie wcześniej pracowałem w publicystyce m.in. z Jarosławem Kurskim i późniejszym biografem Ryszarda Kapuścińskiego, Arturem Domosławskim) uzgodniłem z dyrektorem Karolem Małcużyńskim, do którego wcale sympatią nie pałała. Nie wpłynęło to zupełnie na naszą z kolei współpracę. I nic się nie zmieniło, gdy Małcużyński został z poduszczenia Belwederu (prezydentem był wtedy Lech Wałęsa) odwołany ze stanowiska. Nie przejmowała się również faktem, iż rzecznik tego ostatniego Andrzej Drzycimski podkreślał, że na nagranie może do prezydenckiej siedziby przyjechać “dowolny dziennikarz, byle tylko nie był nim Łukasz Perzyna”. W międzyczasie nadałem bowiem, też w dzienniku Reni, materiał o planach stworzenia przez Belweder osobnej telewizji prezydenckiej, która miała przekazywać do TVP gotowe, zmontowane już tematy o aktywności Wałęsy, Po skutecznym przeze mnie ośmieszeniu pomysł upadł.
Po tym wszystkim szedłem do Reni i proponowałem jej na najbliższą niedzielę “temat o opozycji antybelwederskiej”. Na co przystawała, prosząc tylko, żeby nie był dłuższy niż dwie minuty. Ale ja zwykle mieściłem w nich zarówno wypowiedzi mec. Jana Olszewskiego czy sen. Zbigniewa Romaszewskiego, jak odpowiadających na ich zarzuty Lecha Falandysza czy Janusza Ziółkowskiego, bo prezydenccy ministrowie z tytułami profesorskimi w odróżnieniu od domorosłego PR-owca Drzycimskiego wcale się mnie bojkotować nie kwapili.
Ludzka twarz telewizji
W ówczesnych Wiadomościach Renata Łęska reprezentowała w staffie wydawców nie tylko świeżość i zdrowy rozsądek ale całkiem dosłownie ludzką twarz telewizji. Wystarczy bowiem dodać, że pozostałymi redaktorami “głównych” byli: Maciej de Korczak-Leszczyński prezentujący typowy styl korporacyjny z którym zwyczajnie trudno było się dogadać, bo sam nie umiał przekazać, czego chce, oraz Milan Subotić, którego sama powierzchowność, zdradzająca skąd się wywodzi, pozwoliłaby na wysokie stawki za statystowanie do ról charakterystycznych w filmach typu “*80 milionów”: nie mam oczywiście na myśli bohaterów pozytywnych podobnych produkcji.
Renata Łęska – a to jedna z niewielu osób, o których da się coś podobnego powiedzieć. darzona była szacunkiem zarówno przez Katarzynę Kolendę-Zaleską jak Jacka Kurskiego, przez Grażynę Kowalską ale i Miłosza Kłeczka. Nie tylko z tego powodu, że chociaż z polityki jako stałego tematu swoich produkcji przecież żyła, to nie wzbudzała w niej ona wielkiej emocji. Przypisać to można bardziej szczególnego rodzaju charyzmie i empatii. Wiele razy spotykaliśmy się przypadkowo i zaczynaliśmy rozmowę gdzieś na mieście, kiedyś wypatrzywszy mnie na chodniku, postawiła samochód w niedozwolonym miejscu przy Domu Braci Jabłkowskich, wyskoczyła z niego i zaraz o coś interesującego ją spytała, nie zwracając uwagi na klaksony innych kierowców. Zresztą korek i tak był potężny, więc jej manewr naprawdę nikomu nie przeszkadzał. Zresztą śmiało potwierdzić mogę, że chociaż mieliśmy pewnie z kilkuset wspólnych znajomych, nie znam nikogo, komu Łęska wyrządziłaby krzywdę.
Zwykle pracuję samodzielnie, nikogo specjalnie się nie radząc, ale kiedy w parlamencie nie znałem jakiegoś szczegółu, oczywiste dla mnie pozostawało, że dowiedzieć się czegoś mogę najprędzej od Renaty, bo w biurze obsługi medialnej pojęcia o tym nie mają, a koledzy ze stolika dziennikarskiego zwykle raczej mnie zagadują o szczegóły.
Teraz nie będzie już kogo spytać.
Ale nie tylko z tego powodu tak bardzo nam brakuje Reni Łęskiej.