Dlaczego Trump powrócił…

0
25

…a demokraci przestali wygrywać

Zaledwie 43 proc Polaków obawia się kolejnej prezydentury Donalda Trumpa, zaś prawie połowa z nas (49 proc) podobnych obaw nie żywi [1]. Wprawdzie to nie Polacy wybierają Amerykanom prezydenta, ale wynik badania United Surveys okazuje się pouczający. Jak widać, niepokój polityków koalicji rządzącej i mediów głównego nurtu w nikłym stopniu przekłada się na nastroje zwykłych ludzi. Zapewne dlatego,  że pamiętają oni, który prezydent zniósł wizy dla Polaków po  latach upokarzających procedur. Nie był to Bill Clinton, chociaż wprowadził nas do NATO ani inny demokrata Joe Biden, choć potwierdził, że będzie Polski bronić. 

W trakcie inauguracji swojej drugiej prezydentury Trump przekazał Polakom sygnały zarówno zasmucające – bo to naszych rodaków o nie uregulowanym statusie dotknie na równi z “Chicanos” (Latynosami osiadłymi w USA) zapowiedziana deportacja nielegalnych imigrantów – jak budzące nadzieję: choćby deklaracja odbudowy i wzmocnienia US Army. Wiele jego obietnic zaliczyć się da do sfery science fiction (lot załogowy na Marsa), inne znajdują tak w Polsce jak i w Ameryce z wyjątkiem liberalnych aglomeracji NY i LA żywe zrozumienie, jak zamiar traktowania rodziny jako trwałego związku dwojga osób różnych płci i niezgoda na uznanie pośrednich tożsamości płciowych przez państwo i prawo. Jako kraj,  którego energetyka wciąż opiera się na węglu nie musimy kazać się długo przekonywać do słuszności wypowiedzenia przez Amerykę paryskiego porozumienia klimatycznego i zakwestionowania Zielonego Ładu. Zaś bezradność Światowej Organizacji Zdrowia (WHO) wobec pandemii koronawirusa przemawia za ogłoszonym właśnie wystąpieniem USA z tej organizacji, której zresztą Stany pozostawały głównym sponsorem w zamian otrzymując wskazania ideologiczne.  

Biden ułaskawia jak Duda, czy jego następcy Rubio będzie podpowiadać jak Brzeziński

Z kolei część decyzji już przez Trumpa podjętych – jak wprowadzenie stanu nadzwyczajnego na granicy USA z Meksykiem czy zrównanie tamtejszych karteli narkotykowych z organizacjami terrorystycznymi – dla nas pozostaje obojętna ale dla Amerykanów, nie tylko z Nevady czy Kaliforni zachowuje żywotne znaczenie. W innych – jak ponowne wciągnięcie Kuby na listę krajów objętych sankcjami – widać rękę nie Trumpa, lecz sekretarza stanu Marco Rubio (który sam jest dzieckiem emigrantów, chociaż rodzice wyjechali z wyspy za rządów Fulgencia Batisty nie Fidela Castro), jednak nas one nie martwią, skoro każda okazja do sekowania jednej z ostatnich komunistycznych dyktatur na świecie okazuje się dobra dla naszych z kolei geopolitycznych interesów. 

Rubio, który przez wiele lat miejsce w Senacie zawdzięczał głosom zamieszkałej na Florydzie antykomunistycznej kubańskiej diaspory uczulać może teraz Trumpa na kremlowskie tendencje do odbudowy imperium, podobnie jak przed prawie półwieczem czynił to w odniesieniu do planów ekspansji sowieckiej nasz rodak Zbigniew Brzeziński jako doradca  Jimmy’ego Cartera  a później też inny Polonus Edmund Muskie, odpowiednik Rubia w tejże administracji. Z powodu pozycji  Coreya Lewandowskiego w obozie obecnych zwycięzców nadzieje na rekonstrukcję “polskiej partii” w Waszyngtonie nie muszą się wcale okazać utopią. Zresztą  akurat Trump – jak dowodzi pomysł inwestycji w lądowanie człowieka na Marsie – utopie lubi. Skoro wierzy, że zmiana nazw zatoki z Meksykańskiej na Amerykańską ma znaczenie, albo przynajmniej pozostaje w przeświadczeniu, że okaże się istotna dla jego wyborców.       

Jednak nie sam Trump wydaje się  pomysłodawcą jego własnej decyzji o odroczeniu odcięcia dostępu do TikToka, za którą stoją jeśli nie sami Chińczycy, co rodzimi oligarchowie zawiadujący spółkami w kwestiach nowej technologii. Do niedawna Dolina Krzemowa wspierała demokratów niczym rosyjscy magnaci od gazu, węgla i metali rzadkich tamtejszego prezydenta Władimira Putina. Teraz biznes robi z Trumpem.      

Zaś prywata w postaci skrócenia kar uczestnikom krwawego szturmu na Kapitol w czasie inauguracji Bidena cztery lata temu razi w sposób oczywisty, ale podobnie postąpił w trybie “last minute” sam Biden, ułaskawiając członków własnej rodziny i to prewencyjnie, tak samo jak przed rokiem polski prezydent Andrzej Duda odpowiedzialnych za aferę z Andrzejem Lepperem siłowych ministrów  Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika, z którymi spowinowacony nie był. Odłóżmy jednak żarty na bok.        

Druga kadencja Donalda Trumpa – z czteroletnią przerwą, bo republikanin okazał się pierwszym do czasów Grovera Clevelanda (schyłek XIX wieku) prezydentem,  któremu udało się do Białego Domu powrócić – dopiero się zaczyna, za wcześnie więc na prognozy. Trump, polityk,  który nawet w sytuacji, gdy ograniczała go perspektywa reelekcji, uchodził za nieobliczalnego, teraz bez możliwości ponownego wyboru… może się okazać znacznie bardziej nieprzewidywalny. Za to okoliczności utraty władzy przez demokratów mogą wiele nauczyć także polską Koalicję 15 Października. Wystawiając “niewybieralną” Kamalę Harris, przez cztery lata pozostajacą tylko cieniem Joe’go Bidena, amerykańscy demokraci ponieśli bowiem porażkę na własne życzenie. Ich polscy koledzy mogą jeszcze tego uniknąć.  

Porównanie relacji między Donaldem Tuskiem jako skutecznym politykiem – zwycięzcą wyborów a jego zastępcą w partii Rafałem Trzaskowskim o bliżej nieokreślonych poglądach i walorach (nie zademonstrował ich niestety przez siedem lat pełnienia urzędu prezydenta w Warszawie) układa się w rodzaj proporcji matematycznej w zestawieniu z zawodową więzią jaka łączyła Bidena z jego “wiceprezydentką” Harris. Ta ostatnia przegrała nie tyle dlatego, że nie zdążyła pokazać co potrafi, lecz z powodu wątpliwości, że potrafi cokolwiek poza uśmiechaniem się znad ramienia szefa.  Nie ma w tym żadnej złośliwości, tylko twarda logika faktów, układających się w nieubłagane polityczne sekwencje, z fatalnym dla demokratów a korzystnym dla republikanów skutkiem.

Pęknięcie nie Ameryki, lecz amerykańskiej opowieści

Donaldowi Trumpowi a ściślej jego strategom Steve’owi Bannonowi i Corey’owi Lewandowskiemu, udało się nie tyle podzielić Amerykę na pół – zaprzecza temu istnienie ważących na wyniku ogólnym “swinging states”, stanów wahających się, gdzie w 2016 roku głosowano na Trumpa, w 2020 r. na Bidena, ale w listopadzie ub.r. powtórnie na republikańskiego kandydata – co stworzyć dwie publicznie wykluczające się opowieści o Stanach Zjednoczonych.

Biograf Trumpa, wnikliwy i bezstronny Michael Wolff zauważa (“Ogień i furia”): “Mark Hemingway na łamach konserwatywnego, choć przeciwnego Trumpowi “Weekly Standard” napisał,  że amerykańskie życie publiczne zostało zdominowane przez dwie niegodne zaufania narracje i że zakrawa to na dziejowy paradoks. Prezydent elekt wygłaszał stwierdzenia, w których brakowało informacji, albo które nie znajdowały potwierdzenia w faktach, natomiast media przybrały stały model oceniania wszystkich działań Trumpa jako z definicji niekonstytucyjnych albo stanowiących przejaw nadużywania władzy” [2].         

Nie oznacza to podziału Ameryki na dwa wrogie plemiona, lecz tylko współistnienie dwóch opowieści o krajowej polityce, które niczym proste równoległe w geometrii euklidesowej nie przecinają się ani w tym wypadku nie spotykają w żaden sposób. Odbiorcy wystarcza jedna z nich. Nie szuka drugiej. Warto również pamiętać, że Amerykanie polityką nie interesują się pomiędzy kampaniami wyborczymi, stąd barwność i rozmach tych ostatnich. Dla obywateli najstarszej funkcjonującej nieprzerwanie  demokracji świata Kanada i Meksyk pozostają ważniejsze nie tylko od Ukrainy i Strefy Gazy, ale również od Francji czy Wielkiej Brytanii. Z rocznego pobytu w USA zapamiętałem doskonale notoryczne mylenie przez moich rozmówców z klasy średniej “Poland” z “Holland”, chociaż oba wymienione państwa lokowały się wtedy po przeciwległych stronach żelaznej kurtyny.

Dlatego wyborców Trumpa nie bulwersuje jego niewiedza w sprawach międzynarodowych. Nie od rzeczy przypomnieć, że prezydent Stanów Zjednoczonych, który wygrał zimną wojnę, Ronald Reagan, z zawodu aktor (grał raczej w kiepskich filmach) i działacz związku zawodowego artystów zanim zabrał się za poważną   politykę – już jako    lokator Białego Domu w oficjalnych a nie improwizowanych wystąpieniach nazywał Lenina “Nikołajem”, bo zwyczajnie nie pamiętał, jak  miał na imię przywódca rewolucji bolszewickiej. W Europie podobny błąd polityka dyskredytuje. Podobnie raziło reaganowskie poczucie humoru, jak wtedy,  kiedy w trakcie próby mikrofonu zażartował, że przed chwilą właśnie wydał rozkaz odpalenia rakiet na Związek Radziecki, więc za kwadrans ten problem okaże się już rozwiązany.

Czy w Panamie mają powody się bać i wcale nie chodzi o kapelusz

Z Trumpem problem okazuje się nieco poważniejszy, jak się wydaje odwrotnie proporcjonalnie do historycznej wagi obu przywódców. Nie do końca bowiem wiadomo, kiedy blefuje lub kpi a kiedy przemawia serio. 

W parę dni po tym,  jak Trump palnął publicznie, że Ameryka powinna odzyskać Kanał Panamski (problem strefy kanałowej, faktycznie okupowanej przez USA, rozwiązał Jimmy Carter za swojej jedynej kadencji, zaś oddano ją gospodarzom za prezydentury Billa Clintona) – przed warszawskim apartamentem, którym dysponuje szef naszej dyplomacji Radosław Sikorski dostrzegłem limuzynę z panamską flagą, niechybnie oczekującą na wyjście stamtąd ambasadora. Rzut oka na mapę wystarczy. Trudno dziwić się Panamczykom, że obawiając się nieobliczalnego jak nigdy wcześniej jankeskiego wuja Sama szukają wsparcia nawet w stronach dla nich egzotycznych. 

– Każdy metr kwadratowy Kanału Panamskiego należy do Panamy i tak pozostanie – zapewnił w dramatycznym telewizyjnym wystąpieniu do rodaków prezydent tego państwa Jose Raul Mulino. I dodał słowa szczególnie  nie tylko w latynoamerykańskim kontekście znaczące i rezonujące: – Suwerenność ani niepodległość naszego państwa nie podlegają negocjacjom [3].            

To ostatnie zdanie szczególnie często powinni również powtarzać Trumpowi Ukraińcy. Pozostaje mieć nadzieję, że Sikorski spotyka się z nimi częściej niż z przedstawicielami Panamy, chociaż oby nie na ulicy Foksal, bo źle się ona kojarzy, zważywszy, że w 1934 roku bojowcy z UON (prekursorki UPA) teraz w Kijowie uznawani za narodowych bohaterów zamordowali tam w biały dzień polskiego ministra, chociaż akurat nie spraw zagranicznych, lecz wewnętrznych, Bronisława Pierackiego, bez ochrony udającego się na obiad. Mój kolega z telewizji Robert Bombała pisze powieść kończącą się tym wydarzeniem, jej fragmenty publikowała już i recenzowała “Opinia”, zaś główną troską autora a tej sytuacji pozostać musi staranie, aby… rzeczywistość potocznie zwana jak supermarket realem, nie przerosła fikcji literackiej [4]. A ta ostatnia umiała za nią nadążyć. Czego zdolnemu pisarzowi życzę, bo początki okazują się interesujące.  Dla realnego wolnego świata istotnym zagadnieniem pozostaje jednak sama wątpliwość, na ile Trump zdaje sobie sprawę z faktu, gdzie leży Ukraina. O nakładaniu się w amerykańskiej świadomości “Poland” i “Holland” była już mowa.  Amerykańskie nauczycielki geografii nie mają zresztą łatwo, skoro ich pierwszym zadaniem pozostaje nauczenie dzieciaków nazw 50 stanów – więcej, niż  u nas było województw za Edwarda Gierka (tylko 49). A także  ich stolic. Niełatwy to trud, skoro znany przecież z erudycji autor przygodowy Francuz Jules Verne nawet w kultowej powieści “W 80 dni dookoła świata” o zakładzie zawartym przez londyńskiego szlachcica Fileasa Fogga, w którym zwycięstwo dało mu żonę Hinduskę oraz wiernego i oczywiście francuskiego przyjaciela, którym stał się dla niego dotychczasowy służący Passepartout (przez kongenialnych polskich tłumaczy karkołomnie nazwany Janem Obieżyświatem, choć nikt u nas podobnego nazwiska nie nosi), ale zarazem naraziło go na bezpodstawne aresztowanie, o którym wtedy nad Sekwaną wolno było pisać, a nad Wisłą wcale – w każdym razie tenże Verne, choć znany z rozległej wiedzy, w najlepszej swojej powieści szkolny błąd popełnia, określając mylnie San Francisco mianem “kalifornijskiej stolicy”, chociaż miano to przysługuje bez porównania skromniejszemu i ulokowanemu w  interiorze Sacramento. Nie powiem jednak: odłóżmy żarty na bok, bo bez nich zapewne nie da się  fenomenu come backu Trumpa zrozumieć.       

Zanim odpowie się na pytanie,  dlaczego wykpiwany powszechnie za ignorancję i butę Donald Trump po raz drugi został prezydentem kraju, który ma najlepsze uniwersytety w świecie a ich pracownicy corocznie zgarniają połowę Nagród Nobla – zasadne wydaje się przypomnienie, jak demokraci władzę w USA  zdobywali, by ją teraz stracić.  

Niebieskie psy i wyborcy Trzeciej Drogi

Dominację demokratów i to wieloletnią zapowiadał wynik wyborów parlamentarnych w połowie drugiej kadencji republikańskiego prezydenta George’a Busha juniora w 2006 r, kiedy to zdobyli większość w obu izbach: przy czym mieli 233 kongresmenów wobec  203 republikańskich w Izbie Reprezentantów, a senatorów 49 podobnie jak rywale, jednak dwóch pozostałych zawsze jak demokraci głosowało, “Do przyczyn porażki republikanów jesienią 2006 trzeba zaliczyć oprócz zmęczenia wojną w Iraku także skandale na tle obyczajowym i korupcyjnym” – stwierdza biograf Baracka Obamy Christoph von Marschall [5]. Za to ówcześni zwycięzcy potem od 2008 r. sprawowali władzę przez dwie niezłe kadencje Obamy i jedną Bidena z przerwą na pierwszy czteroletni mandat Trumpa (2016-20). Przy czym, jak oceniał rzetelny niemiecki amerykanista, źródła demokratycznej dominacji okazały się jak najbardziej racjonalne: “Za triumfem tym nie stoją postępowi lewicowi demokraci, którzy chcą wszystko robić inaczej, lecz wyznający konserwatywne wartości centroprawicowcy – tak zwani Blue Dogs  Domagają się oni większej dyscypliny budżetowej i obrony zarówno życia nienarodzonych jak i instytucji małżeństwa . Odrzucają swobodę aborcyjną i ostrzejszą kontrolę posiadania broni, w niedzielę chodzą do kościoła (..). Wcale nie zwrócili się w lewą stronę lecz są rozczarowani Bushem, który zdradził ideę obiecanego konserwatywnego zwrotu. Wyborcy zarzucili też prawicową ideologię, lecz nie chcą na to miejsce żadnej lewicowej. Życzą sobie  pragmatyzmu, politycznego umiarkowania i rozsądku” [6]. Znajdujemy więc tym samym u skrupulatnego niemieckiego biografa Obamy wierną charakterystykę amerykańskiego odpowiednika elektoratu Trzeciej Drogi, co w kilkanaście lat później rozstrzygnął o zmianie władzy w Polsce z autorytarnej (Prawo i Sprawiedliwość) na demokratyczną (Koalicja Obywatelska plus Trzecia Droga czyli Polskie Stronnictwo Ludowe i Polska 2050 oraz dodatkowo Nowa Lewica) przy czym bonus na ten zwrot pozwalający stworzyła Trzecia Droga czyli nowa jakość. 

To wspomniana milcząca większość, umiarkowana i kierująca się zdrowym rozsądkiem – a  nie wyśmiewani przez nowojorskie elity i powodowani uprzedzeniami “rednecks” (dosłownie: czerwone karki) z “pasa rdzy” czyli pracownicy fizyczni z terenów zdezindustrializowanych – zawiodła się na demokratach, kiedy z chwilą rezygnacji Bidena z walki o reelekcję wskazali jako jego potencjalną następczynię Kamalę Harris, zacietrzewioną ale też niezdolną do rzeczowej odpowiedzi na pytania o problemy współczesnego świata. Spektakularna porażka jej zdeterminowanej przez ideologię i uprzedzenia kampanii stanowi ważką lekcję dla demokratów nie tylko amerykańskich, ale w całym wolnym świecie. W najstarszej działającej nieprzerwanie demokracji celebryci nie przekonali wyborców do pretendentki bez wyrazu, z czego płynie oczywisty wniosek dla rządzących w Polsce, czy warto upierać się przy fałszywie celebryckiej kandydaturze nawet wyłonionej w prawyborach, których – jak przypomnieć warto – w USA zabrakło.

[1] badanie United Surveys dla Wirtualnej Polski z 10-12 stycznia 2025

[2] Michael Wolff. Ogień i furia. Biały Dom Trumpa. Prószyński i S-Ka, Warszawa 2018, przeł. Magda Witkowska i  in, s. 66-67 

[3] por. Panama odpowiada na groźby Donalda Trumpa. Business Insider z 23 grudnia 2024

[4] “Opinia” nr 47 (fragmenty powieści) i 49 (recenzja) z 2024

[5] Christoph von Marschall. Barack Obama. Czarnoskóry Kennedy. Studio EMKA, Warszawa 2008, tł.  Jacek Miron, s. 26 

[6] ibidem

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here