…i ta najważniejsza, wyborcza

Po raz pierwszy od dawna w wyborach prezydenckich liczy się trzech kandydatów. I fakt, że dwoma z nich nie tylko rządzący, ale media głównego nurtu i autorytety straszą opinią publiczną, uświadamia pogłębiający się rozdźwięk pomiędzy establishmentem a większością społeczeństwa już w półtora roku po wyborach z 15 października 2023 r, kiedy to zasadnie cieszyliśmy się masowym w nich udziałem obywateli, skoro zagłosowało rekordowe 74 proc uprawnionych.

Teraz okazuje się, że zwyczajni ludzie nie kwapią się popierać tych, których wskażą im nie tylko premier i jego ministrowie ale również utytułowani eksperci i społeczne autorytety. Co więcej, dla wciąż prowadzącego w sondażach, chociaż szanse na jego wygraną paradoksalnie maleją, Rafała Trzaskowskiego – pozostawanie zastępcą Donalda Tuska w partii okazać się może już nie tylko dotkliwym balastem ale wręcz pocałunkiem śmierci. Z punktu widzenia tych, co raczej ogólnymi motywacjami się kierują. Z punktu widzenia wyborców, dla których liczą się raczej szczegóły, uzasadnionym obciążeniem dla Trzaskowskiego staje się brak sukcesów przez siedem lat w roli prezydenta Warszawy: zbudował tu przez tak długi czas wyłącznie mnóstwo ścieżek i jeden pieszo-rowerowy most. Zbyt mało żeby móc sobie pozwolić na porównanie jego kadencji bez ryzyka ośmieszenia go nie tylko z dorobkiem Stefana Starzyńskiego ale nawet kolegi sprzed ćwierćwiecza z tej samej formacji Pawła Piskorskiego, który chociaż walczył z rządem o fundusze na dokończenie budowy stołecznego metra: słynna stała się scena, gdy w tunelu kolei podziemnej pokazał premierowi Jerzemu Buzkowi ścianę – “granicę możliwości finansowych miasta”.

Ćwiczenia z liczenia, czyli dlaczego Trzaskowski prowadzi ale sondaże i tak niepokoją demokratów

Obawy o przyszłość kampanii Trzaskowskiego otwarcie wyrażają życzliwi mu obserwatorzy jak Dominika Długosz czy na łamach “Gazety Wyborczej” Andrzej Machowski, przy czym ten drugi trafnie wykazuje, że już obecnie kandydaci uchodzący za antydemokratycznych zdobywają w sumie większość w sondażach, co źle rokuje w kontekście drugiej tury. Zaś pretendent z partii władzy nie będzie miał możliwości w tej perspektywie dodatkowego poparcia pozyskać, co wynika ze słabości innych pretendentów demokratycznych i ich śladowych wyników.  Dominika Długosz ostrzega z kolei, że dla obecnego prezydenta stolicy wkrótce w kampanii dodatkowym kłopotem staną się afery jego urzędników w tym bohatera najbardziej gorszącej “śmieciowej”, Rafała Baniaka, któremu wymiar sprawiedliwości zarzuca przyjęcie łapówki w wysokości 4,9 mln zł.

Z takim bagażem trudniej przyjdzie sztabowcom Trzaskowskiego wypominać konkurentowi z PiS, przedstawianemu jako kandydat obywatelski – Karolowi Nawrockiemu skandaliczne nawet znajomości z półświatka. Wykazanie “niebezpiecznych związków” z osobnikami z kręgu przestępczości zorganizowanej, neonazistami czy hersztami grup kibolskich spotkać się może ze stonowaną reakcją opinii publicznej, jeśli pozostanie ona w przekonaniu, że podobne kłopoty mają wszyscy ważniejsi kandydaci.

Trudno też dostrzec u Trzaskowskiego silną osobowość a tym bardziej charyzmę, bo tej ostatniej mu po prostu brakuje. Co prawda Polacy dwukrotnie zagłosowali na podobnie z jej śladów wypranego Andrzeja Dudę, ale w obu wypadkach sytuacja pozostawała wtedy wyjątkowa: w 2015 r. mieliśmy do czynienia z krańcowym zmęczeniem społeczeństwa pierwszymi rządami PO, już bez Tuska na czele rządu za to z paskudnymi i wulgarnymi pogwarkami jego podwładnych z restauracji Sowa i Przyjaciele. W pięć lat później – z wyjątkowością głosowania w pandemii, które – odwleczone – zwiększyło szanse pretendenta ówczesnej władzy. W dodatku PO-KO podmieniła wtedy kandydata, a startujący w miejsce Małgorzaty Kidawy-Błońskiej taki sam jak dziś bo niezbyt porywający Trzaskowski otrzymał wówczas wyłącznie zadanie powstrzymania zyskującego poparcie Szymona Hołowni, żeby ten nie został nowym liderem opozycji – a nie pokonania urzędującego prezydenta. Misję swoją wypełnił na miarę możliwości. 

Teraz przy prezydenckich już niby prezentacjach Trzaskowskiego podkreśla się,  że zna pięć języków obcych. Chociaż wybory głowy państwa to nie casting na tłumacza.

Brak wyrazistości kandydata obozu władzy sprawia, że od jego konkurentów nie oczekuje się rzeczy dla nich samych niemożliwych, co wyraźnie im zadanie ułatwia. Zwłaszcza,  że orłami tym bardziej nie są.

Znaczące, że Nawrocki, nawet gdy nie tylko sztabowcy Trzaskowskiego ale media głównego nurtu rzuciły się do gardła Sławomirowi Mentzenowi za jego antyfeministyczne i otwarcie obraźliwe dla kobiet wypowiedzi – jako obywatelski kandydat PiS nie skorzystał z niby znakomitej okazji do wypowiedzenia zdania odrębnego. 

Jak widać, nie chce zrażać do siebie elektoratu Mentzena, któremu podobne androny nie przeszkadzają, bo sam liczy na głosy kandydata Konfederacji w drugiej turze.

Duda premierem? A co na to Kaczyński?

Raczej do kategorii political fiction przyjdzie natomiast zaliczyć projekt parlamentarnej koalicji PiS z Konfederacją z Andrzejem Dudą jako premierem. Wątpliwe po prostu, żeby ustępującego prezydenta do tej funkcji dopuścił prezes PiS Jarosław Kaczyński, a to on o jej obsadzie zdecyduje. Raczej jednak nie w tym roku, co najwyżej w 2027 jeśli dotrwa, bo w sytuacji słabnących notowań Koalicja 15 Października będzie raczej kurczowo trzymać się władzy, więc wybory przed terminem można wykluczyć.

Wobec fenomenu Mentzena bezradny wydaje się zarówno PiS, jak główne media i sama Koalicja Obywatelska. Wyborców kandydata Konfederacji przyciągają wcale nie jego pomysły karania kobiet nie chcących rodzić dzieci pochodzących z gwałtu, lecz zapowiedzi likwidacji płacy minimalnej jako dotychczasowego kosztownego a czasem i morderczego obligu dla pracodawcy czy rozpędzenia państwowej ochrony zdrowia – co atrakcyjne okazuje się dla młodych i zdrowych, za to rozeźlonych na biurokrację i urzędy podatkowe. Podobnie ci, co już studiują nie za darmo na prywatnych uczelniach nie zrażą się do Mentzena z tego powodu, że każe za studia płacić.                   

Jeśli w wyborach identyfikujemy wśród głównych rywali – a tak zapewne odbiera to znaczna część nie tylko młodych Polaków – “podobasa” Trzaskowskiego, kutego na cztery nogi cwaniaka Mentzena i złego chłopca z doktoratem przedstawiającego się jako nasz chłopak z blokowiska, bo tak wygląda autoprezentacja Nawrockiego, autorytetom społecznym niezmiernie trudno przyjdzie po raz kolejny przekonać Polaków, że podobnie jak przed 15 października 2023 r, chodzi w tym wszystkim o demokrację.

Po pierwsze, wtedy Koalicja Obywatelska rządziła wyłącznie Senatem (którego marszałka Tomasza Grodzkiego w galimatiasie po zwycięstwie sam Tusk pomimo zasług z tej funkcji usunął bez protestów kogokolwiek). Całą resztę  dzierżyło PiS, włącznie z Instytutem Pamięci Narodowej zarządzanym wówczas przez Nawrockiego. Zaś teraz  Trzaskowski – zastępca Tuska w PO – pozostaje kandydatem partii władzy i inaczej postrzegany nie będzie. 

Wygrana Trzaskowskiego oznacza objęcie przez Koalicję Obywatelską całej puli tej władzy, co wielu obywateli, w tym szczerych demokratów, wcale nie zachwyca.

Nie wspominają zapewne z sentymentem czasów, gdy premierem był najpierw Tusk a potem Ewa Kopacz, zaś głową państwa Bronisław Komorowski, skoro wtedy właśnie podniesiono wiek, w jakim pracownicy mogą przechodzić na emeryturę. Jeśli kogoś ten temat mniej interesuje, mierzić go mogą rozmowy prominentów ze spelunki Sowa i Przyjaciele. Kto zaś nie  lubi w ogóle wstecz spoglądać, zrażą go do obecnie rządzących niedawne dywagacje posła Polski 2050 Ryszarda Petru o celowości wprowadzenia podatku katastralnego, nie bez racji odbieranego przez ogół jako próba wyzucia emerytów z ich własności. I problemy z alkoholem Andrzeja Szejny, wiceszefa dyplomacji, która w obecnym zawirowaniu międzynarodowym trzeźwego spiojrzenia wymaga. Co z tego, że żaden z wymienionych nie wywodzi się z Koalicji Obywatelskiej: wystarczy ich identyfikacja z sojuszem, co zdobył władzę po 15 października, dotkliwa dla Trzaskowskiego, obojętna dla Szymona Hołowni i Magdaleny Biejat, bo kandydacki urobek ich obojga w przedwyborczych badaniach opinii i tak okazuje się rażąco skromny.     

Trudno przekonywać, że jeśli wygra Nawrocki, stanie się w Polsce coś strasznego. Przecież urzędującym prezydentem przez półtora roku rządów Koalicji 15 Października pozostaje Duda i nic strasznego z tego powodu się nie stało. Stanowi raczej dla rządzących dogodne alibi dla ich zaniechań i zapomnienia o obietnicach przedwyborczych: bo po co uchwalać nawet dobre ustawy, skoro wiadomo, że prezydent i tak je zawetuje.               

Fala, która nie opada  i wyobraźnia wyborcy 

Zaś o motywacjach elektoratu Mentzena nawet wytrawni socjologowie wydają się wiedzieć zbyt mało, żeby w roli doradców podszepnąć politykom establishmentu – czy to sztabowcom z PiS czy z KO – jak jego fali popularności przeciwdziałać. Do niedawna zresztą media głównego nurtu  zachowywały się tak, jakby liczyły, że sama ona opadnie. Nic podobnego nie następuje.

Charakterologiczna i osobowościowa mizeria trójcy głównych kandydatów sprawia, że można uznać, iż każdy z nich stanowi rodzaj tabula rasa. Sztabowcy podadzą przekaz, zwyczajni ludzie uzupełnią go o własne  oczekiwania i nadzieje. W ten sposób wypełnią te karty. W tym sensie wybory prezydenckie, niekiedy w lepszych czasach nazywane konkursem piękności, staną się raczej projekcją naszych wyobrażeń o kandydatach.  Sterować można co najwyżej ich wizerunkiem (niekiedy zręcznie, jak dowodzi przeprowadzony w ringu bokserskim wywiad Miłosza Kłeczka z Nawrockim), program zaś  głosujący sami do niego przyporządkują.

W tej rywalizacji Trzaskowski przestaje być  faworytem. Bo akurat o nim przeciętny Polak wie najwięcej. I nie ma złudzeń, że prochu obecny prezydent Warszawy nie wymyśli, jeśli po kolejną, bardziej prestiżową prezydenturę sięgnie. Zresztą Trzaskowski sam jest w sobie winien: obserwując jego starannie przygotowane przez klub parlamentarny Koalicji Obywatelskiej spotkanie z kobietami w Sali Kolumnowej Sejmu byłem zdumiony, jak sztywno i bez polotu się zachowuje. 

Niezborność kandydata obozu władzy stanowi troskę jego  sztabowców. Nas martwić może co innego. Jeśli kandydatów, tych głównych, da się ze względu na ich nikłą przewidywalność (można raczej zakładać, czego na pewno nie zrobią, niż jak zamierzają postępować po wygranej), wynikającą z faktu, że tytanami nie są – porównać do nie zapisanych kart, to kiedy wyborca sam na siebie ten trud weźmie i pożądane przez siebie cechy temu przez siebie obstawianemu przypisze, i po wykonaniu tej pracy wreszcie najważniejszej, bo wyborczej już karty użyje – może się srodze rozczarować. Jeśli bowiem kampania tegoroczna ze względu na swoje ubóstwo okaże się raczej imaginarium elektoratu – to w powyborczej rzeczywistości rządzić  już będzie całkiem realna a nie wirtualna polityka.           

Zaraz po pamiętnym 15 października powszechnie zachwycaliśmy się wyborczymi zachowaniami Polaków.  Nie zostali oni jednak za nie w żaden sposób nagrodzeni ani przez całą klasę polityczną ani przez zwycięzców tamtego plebiscytu. Trudno więc się będzie dziwić, jeśli teraz zagłosują bardziej po swojemu, niż dla dobra wspólnego.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 11

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here