czyli prozaik i prozac
Ja całe życie walczyłem i ta walka mnie spaliła – stwierdza bohater opowieści Szczepana Twardocha “Byk” [1]. Przybiera ona format dramatu, ale takiego bardziej do czytania niż na scenę, z czego jednak przedwczesne okazuje się wyprowadzanie wniosku, że autor poczuł się równy wielkim romantykom, którzy na wystawienie swoich dzieł za życia nie mieli co liczyć.
W “Byku” znajdujemy wszystko, co trwale już wiąże się z marką, jaką sobie zbudował pisarz Twardoch: wszelkie dające się zmieścić na niespełna stu stronach demony, dylematy tożsamości śląskiej i polskości a także cenę sukcesu i wizję środowiska, zaludnionego przez tych, co są znani z tego, że są znani.
Byk – aktualnie na zakręcie życia – okazuje się bohaterem kultury masowej i polskiej transformacji ustrojowej, równie nieokreślonym jak one same. Wcale nie wydaje się najważniejsze, czym się zajmuje, gdy akurat nie jest w kryzysie osobistym, nie ma to raczej większego znaczenia. Podobnie dla odbioru tekstu nie wydaje się istotne, że “Byk” już wystawiany jest na scenie, a na Śląsku oklaskiwany żywiołowo jako gryząca satyra “na warszawkę”: którą zresztą wcale nie jest.
Trochę wirtuoz, trochę hipnotyzer
Operujący po mistrzowsku słowami niczym pianista wirtuoz klawiszami – co piszę bez cienia ironii – pisarz Twadroch potrafi nas zresztą, sam pozostając celebrytą stale obecnym na łamach prasy kobiecej i life-stylowej, po swojemu zahipnotyzować i przekonać, że wszystko to napisał na nasze osobiste zamówienie. Jedni znajdą w “Byku” echo tragicznego losu innego słynnego Ślązaka prezentera telewizyjnego Kamila Durczoka, inni opowieść o bezduszności świata mediów i komercji, następni zaś meandry historii regionu. Za tę dopuszczalną wielogłosowość odbioru warto pisarza pochwalić. Krytykować też będzie za co.
Najnowsza książka Szczepana Twardocha pokazuje, że najsprawniejszy warsztatowo polski prozaik pisać się nie oduczył. Co więcej – wychodzi nawet z kryzysu, którego znamieniem pozostawały niedorzeczne opowiadanka o Spitsbergenie czy rozważania o ojcostwie, interesujące zapewne dla samego autora, ale już nie dla niego czytelników. Oznajmić jednak, że “Byk” rozczarowuje – to mało. Po prostu nie jest to książka na miarę “Króla” o mistrzu boksu, który w przedwojennej żydowskiej dzielnicy zostaje ojcem chrzestnym mafii ani “Morfiny” opowiadającej o traumie tuż po klęsce wrześniowej. Nawet nie na skalę rozciągniętego pomiędzy epokami i połączonego wspólnotą śląskiego losu “Dracha”. Lepszy okazuje się natomiast “Byk” od wczesnej “Bitwy pod Grunwaldem”, bo po pierwsze mniej udziwniony a pisarz nauczył się w międzyczasie panować nad własną mitologią na tyle, by nim nie zawładnęła kosztem spójności przekazu. Zdawkowe “to się czyta” wystarczyłoby za komplement, gdyby Twardoch nie pozostawał – pomimo niższych ostatnio lotów – najmocniejszą w polskiej prozie marką zaraz po noblistce Oldze Tokarczuk.
Rzemiosło to jednak podstawa. Przekonaliśmy się o tym, gdy pomimo komercyjnego sukcesu (serial telewizyjny i celebrycki status) Jakub Żulczyk całkiem bezskutecznie próbował zainteresować nas losami bohatera swojego “Ślepnąć od świateł” – bo co nas obchodzi rozbijający się sportowym audi dostawca narkotyków. Podobnie nie umiemy się przejąć perypetiami nieudaczników z prozy Krzysztofa Vargi (“Nagrobek z lastryko” i in.). Z bohaterem – poniekąd tytułowym, jak rzec można z wisielczym w tym wypadku humorem – Twardocha rzecz ma się całkiem inaczej. Nawet jeśli zajmować nas nie powinien ze względu na swoją rażącą typowość (uśredniony przedstawiciel establishmentu celebryckiego z wszelkimi jego atrybutami od koki wcieranej w dziąsła, po drogą whisky popijaną wprost z butelki) zatrącającą wprost o banalność – to jednak skupia na sobie naszą uwagę, do czego przyczynia się znajomość wszelkich atrybutów pisarskiej magii ze strony jego biologicznego ojca Szczepana Twardocha. Sprawiająca, że ta błaha jednak historyjka angażuje nas bez reszty.
Celebryta z dziadkiem w wermachcie
O bohaterze “Byka” dowiadujemy się, że jego dziadek służył w wermachcie, a gdy siedział w niewoli u Amerykanów, wkraczający na Śląsk radzieccy zgwałcili jego żonę. Potem został sztygarem – czyli kimś. Dla tego stopnia, że dla wnuka ten jak mówi się w miejscowej gwarze “opa” stał się jedynym autorytetem i ostoją porządku świata. Chociaż tytułowy Byk zrobił karierę, co się zowie – skoro nawet teraz, gdy jest w dołku jedno z wydawnictw proponuje mu za skandalizującą autobiografię stawkę 300 tys zł netto (Twardochowi nikt tyle nie da, jak znów z podobnym jak przedtem humorem wypada dorzucić) – po dziś dzień wstydzi się, że nie dostał się przed laty na prawo i pamięta zawód, jaki tym dziadkowi zrobił.
Właśnie w dawnym mieszkaniu dziadka, teraz już nieżyjącego, chroni się przed światem – który tłumaczy się w tym wypadku na byłą żonę, syna, partnerów w biznesie, asystentkę, dziennikarzy i wydawców – w chwili kryzysu, jak pewni być możemy, nie pierwszego z pewnością w jego życiorysie, co wart się okazuje, jak już się rzekło, 300 tys zł netto.
Świat przelewów bankowych i sms-ów oraz punktowych medialnych komunikatów, skupionych głównie na ludzkich słabościach (wiemy, że bohater zrobił właśnie coś nagannego i skandalicznego, ale co takiego, tego nikt nam nie powie poza stwierdzeniem, że z tego powodu przestanie być dyrektorem instytucji, którą kieruje) okazuje się jednak zastanawiająco konserwatywny.
To przecież świat sprzed ponad pół wieku – znany z “Upadku” Alberta Camusa, gdzie bohater również, chociaż bez porównania ciekawiej, rozlicza się z własnym życiem, czy z “Kartoteki” Tadeusza Różewicza w której także najważniejszym meblem na scenie okazuje się łóżko, zaś przez pokój przechodzą ludzie, a nie tylko docierają tam ich widmowe przekazy. Wszystko to już było. O bykach bardziej zajmująco pisał sto lat temu Ernest Hemingway, dodać można już złośliwie.
Podobnie frekwencja brzydkich wyrazów – gdy inteligencja twórcza bluzga dziś nie gorzej niż celebryci Twardocha – ani mnogość kresek kokainy w obrębie jednego scenicznego aktu nie czynią wielkiego wrażenia w ponad ćwierć wieku po sukcesie “American psycho” Breta Eastona Ellisa, gdzie zresztą wszystkie okropności popełniane przez giełdziarza w wolnym od maklerowania czasie trudniącego się seryjnymi zabójstwami bez wyraźnych motywów podane zostaną w wątpliwość i jakoś unieważnione. Niestety Twardoch z podobnej szansy nie korzysta, każe nam swojego Byka brać śmiertelnie (nieprzypadkowe tutaj słowo) serio, czym szkodzi tak jemu jak sobie. Skoro nie potrafi nas przestraszyć, mógłby trochę rozbawić.
Szarganie świętości… z myszką
Czasem zresztą próbuje, niby świętości nie oszczędzając, a skutek niech Państwo ocenią: “Moja mama, proszę sobie natomiast wyobrazić, bo to paradne, była sanitariuszką w powstaniu, a może podaniu, poza tym wcześniej pozowała do pomnika Syrenki panienki, chyba, że to jednak nie była ona tylko jej żona, a jej brat był ministrem w rządzie Mazowieckiego, a może Suchockiego albo za posła greckiego” [2]. Gołym okiem widać tu jak nasz autor zadłuża się u Witolda Gombrowicza z jego pochodzącym sprzed kilkudziesięciu lat “Trans-Atlantykiem”. Wolimy jednak zapewne słynną apostrofę “a płyńcież wy, Polacy do narodu swego”, bo siła tego, co powiedziane po raz pierwszy zawsze przeważy nad tym, co powtórzone po raz setny. Docenić jednak wypada przewrotność Twardocha, który ludziom każe płacić za to, z czego nieżyjący już socjolog Marcin Król uczynił tytuł swojej książki o transformacji ustrojowej: utwierdzenie ich w przekonaniu, że “byliśmy głupi”.
Twardoch nadmiernie ustrojowych deklaracji zresztą unika, dostaje się w jego narracji PiS-owi ale obraz też w niej wzmiankowanych TVN czy “Gazety Wyborczej” nie zachwyci zapewne bossów tych stacji. Kpi pisarz – i słusznie z “reżyserki” (nie chodzi o pomieszczenie w telewizji, lecz panią, co filmy robi), której pierwowzór nietrudno odnaleźć, pchającej się przed kamery w trakcie demonstracji ulicznej. Występ Agnieszki Holland jej kolega z establishmentu okrutnie zestawia z czynami demonstrantów z placu Tienanmen czy ulic białoruskich miast.
Słuch absolutny pisarza i jego wysokie kompetencje kulturowe czasem obracają się przeciw niemu, bo szkodzą oryginalności. Chyba, że Twardoch – właśnie w sposób oryginalny – postanowił tym razem z nas wszystkich sobie zadrwić. Dostarczył nam produktu nie pretendującego do premierowości i na tyle przygnębiającego, że bez zastrzeżeń polecić się go da wyłącznie regularnie przyjmującym prozac – ciekawe, czy zneutralizuje jego efekty. Chcieliście państwo, to macie. Warsztatowo jednak… mucha nie siada. Do woli można tę konstrukcję rozbierać na czynniki pierwsze w coraz modniejszych już nie tylko w Ameryce szkołach kreatywnego pisania. Oczywiście także w trakcie akademickich seminariów z teorii literatury. Samo wykorzystanie mitu potwora Minotaura w “Byku” nadaje się na pogłębioną dysertację ambitnego magistranta. Podobnie jak sposób posłużenia się gwarą śląską.
Znamy akademicki właśnie dylemat, czy książka o nudzie powinna być nudna. A opowieść o depresji? No właśnie… Z uwagą czeka się na jej zakończenie, którego tu zdradzić nie wolno, chociaż to nie kryminał.
Szczepan Twardoch po raz kolejny okazuje się mistrzem iluzji. To znaczący komplement dla pisarza. Jednak tym razem skrywa ona brak pomysłu na rzecz większą i lepszą. Co już żadną miarą pochwałą stać się nie może. Z drugiej jednak strony miarą sprawności Twardocha pozostaje nie ustępujące aż do końca lektury jego najnowszej książki przeświadczenie, że być może jednak zawiera ona coś, czego po prostu w trakcie obcowania z nią nie odkryliśmy. I w tym sensie jest to naprawdę dzieło otwarte, jak rzecz ujmował niezapomniany Umberto Eco.
[1] Szczepan Twardoch. Byk. Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022, s. 79
[2] Twardoch, op. cit, s. 74-75