Nie da się z niego zrobić patrona PiS, chociaż jego rodzony syn pozostaje szefem rządu tej formacji. Kornel Morawiecki był dumny z Mateusza, co nie przeszkadzało mu krytycznie oceniać jego działań. Sam po zmianie ustrojowej angażował się w pracę Ruchu Odbudowy Polski mecenasa Jana Olszewskiego, aż wreszcie posłem został z listy Kukiz’15 a nie partii Jarosława Kaczyńskiego. Za życia nie doczekał się należnego uhonorowania, bo trudno za takie uznać celebrowanie roli marszałka seniora: tę samą funkcję pełnił przecież kadencję później Antoni Macierewicz. A gdy próbę upamiętnienia założyciela podziemnej antykomunistycznej Solidarności Walczącej podjęto po jego śmierci, zaczął się skandal.

Wreszcie o Kornelu Morawieckim mówi się dużo, z czego cieszyć się wypada, bo na to zasłużył. Wiąże się to z dwiema okazjami: ukazaniem się jego znakomitej biografii pióra Bogdana Rymanowskiego (“Dopaść Morawieckiego”) oraz przyznaniem przez syna – premiera 80 milionów złotych w obligacjach na budowę centrum badawczego fizyki i chemii Uniwersytetu Wrocławskiego jego imienia. Decyzję uznano za niezręczną i otacza ją posmak skandalu, ale kluczowe wydaje się pytanie, czy Kornel Morawiecki na upamiętnienie zasłużył.

Bronił studentów w 1968 r, kiedy wykrzykiwali, że “nie ma chleba bez wolności”. I stał się jednym z idoli kolejnego ich pokolenia, kiedy po 13 grudnia 1981 r. ukrywał się przez niemal sześć lat – dłużej niż legenda podziemia Zbigniew Bujak schwytany po czterech i pół roku – przed służbami bezpieczeństwa. 

Nie wszyscy wiedzą, że w latach 70. zaangażowany już mocno w działania opozycyjne wobec ustroju, oprócz zajęć na uczelni podjął pracę nauczyciela w wiejskiej szkole, niedaleko słynnej Kornelówki, drewnianego domu, który zbudował własnymi rękami. Uczył przedmiotów ścisłych, a dyrektor wzywał go na dywanik, argumentując, żeby tylu dwój nie stawiał, bo tym uczniom świadectwo ukończenia podstawówki przyda się co najwyżej do zdobycia prawa jazdy na traktor. Morawiecki uznawał inaczej, nikogo nie wykluczał. Skrycie wierzył może, że spod jego nauczycielskiej ręki wyjdzie z tej zbiorczej szkoły gminnej jakiś nowy Albert Einstein czy Leopold Infeld… Podobnie jak przekonany był o możliwości obalenia komunizmu, gdy inni marzyli co najwyżej o finlandyzacji Polski. 

Teraz trudno uznać, że upamiętnienie mu się nie należy, chociaż sytuacja, w której środki – w obligacjach zresztą a nie w gotówce – przeznacza na to syn patrona przyszłego centrum badań niesie za sobą nieuchronny posmak niezręczności.

Kornel Morawiecki z pewnością jednak bardziej zasługuje na akademickie centrum badawcze, niż Tomasz Lis, celebryta z rozpolitykowanego rocznika 1966, który sam nawet nie działał w opozycji antykomunistycznej – na order Polonia Restituta, przyznany mu swego czasu przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Gdzie wtedy byli ci, co teraz przeciw pośmiertnemu splendorowi dla Kornela protestują tak głośno… Wiedząc o tym, że Kornel w odróżnieniu od upadłego już dziś redaktora do ludzi odnosił się grzecznie i z szacunkiem, ze współczuciem i empatią. Słynne stało się jego chowanie za pazuchę owiniętego w serwetkę kawałka kurczaka, z którym wychodził z bankietu, co uzasadniał nieodpartym argumentem, że może spotka kogoś głodnego po drodze. I wtedy mu to da.       

Pojawia się argument, że nie stał się wielkim fizykiem. Nie było to zapewne możliwe bez dostępu do laboratorium w czasach, kiedy od grudnia 1981 r. do listopada 1987 r. pozostawał nieuchwytny dla komunistycznych służb specjalnych i często zmieniał konspiracyjne mieszkania. Ani przez kolejne pół roku, spędzone za kratami na warszawskiej Rakowieckiej. Ale odłóżmy żarty na bok, zwłaszcza te ponure. Bo sam Kornel pozostawał człowiekiem pogodnym. Lubianym przez studentów. A potem niemal ubóstwianym przez współpracowników, w których nie widział podwładnych, lecz wykonawców podobnych zadań co jego własne. Ufał ludziom, dlatego – można to za paradoks uznać – przetrwał w podziemiu tak długo. Za to nigdy nie chował urazy. Nie przejąłby się zapewne też za bardzo całą tą wrzawą. 

Uśmiałby się na pewno serdecznie z niektórych opinii oponentów jego upamiętnienia, jak ta, że z wrocławską uczelnią związanych było wielu wybitnych noblistów, świetnie nadających się na patronów akademickich centrów badawczych, jak Max Born czy Otto Stern. Całkiem jakby w Niemczech brakowało uniwersytetów i licznych “Technische Hochschule” władnych ich uhonorować. My już nie musimy…

Kiedy po latach powtarzania przez Jarosława Kaczyńskiego banialuk, że to jego brat Lech “faktycznie kierował Solidarnością”, pomniejszania roli historycznych przywódców opozycji antykomunistycznej, opluwania Lecha Wałęsy i założyciela Konfederacji Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego za rzekomą agenturalność przez partyzantów ostatniej godziny, co za przykładem własnego prezesa “13 grudnia spali do południa” – władza wreszcie postanowiła uczcić kogoś, kto na to rzetelnie zasłużył, nie należy jej w tym przeszkadzać. Nawet jeśli nie jest się jej zwolennikiem. Zwłaszcza, że sam bohater upamiętnienia o zaszczyty dla siebie nigdy nie zabiegał.   

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 4

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here