Politycy ubiegający się o urząd prezydenta zwracają się do nas w sposób uwłaczający naszej inteligencji a nie tylko ich własnej. Trudno o lepszy czy właściwie gorszy dowód jak zaniedbanie kwestii kulturowych czy szerzej – cywilizacyjnych – w dobie transformacji mści się teraz na jakości życia publicznego.
Zacząć wypada od wniosku optymistycznego: dramatyczne i groźne wydarzenia ostatnich lat zadały kłam opinii, że inteligencja przechodzi do historii, w obu tego słowa w polszczyźnie znaczeniach.
Co łączy Kaczyńskiego z Muskiem albo dlaczego robot kuchenny nie zastąpi Magdy Gessler
Najpierw za sprawą protestu nauczycieli za rządów PiS, walczących o godne warunki pracy i płacy ale również przeciwko przywracaniu serwitutów ideologicznych datujących się z czasów PRL, który to strajk poparty został przez literacką noblistkę Olgę Tokarczuk ale także wielu innych pisarzy oraz aktorów – okazało się, że inteligencja jako warstwa wciąż istnieje. Chociaż wedle inżynierii społecznej ideologów transformacji ustrojowej rozpaść się miała na dwie poniekąd antagonistyczne socjalnie grupy: aspirującą i awansującą klasę średnią oraz pogardzaną i walczącą desperacko o byt sferę budżetową. Lumpeninteligent Jarosław Kaczyński, chociaż doktor praw, nazywający oponentów kanaliami, pogodził obie te formacje w zgodnym sprzeciwie wobec zadekretowanych przez niego nieprawości.
Nadzieje pokładane w sztucznej inteligencji – mowa już o drugim tego słowa znaczeniu – zawiodły zupełnie, gdy okazały się, że nie zastąpi tej rzeczywistej. Nie trzeba sięgać aż do przykładu Elona Muska, stanowiącego zastraszający dowód, do czego cyborgizacja osobowości może prowadzić. Chociaż indolencja ekipy Donalda Trumpa i jej bezradność wobec wyszkolonych na MGIMO i innych marksistowskich uczelniach weteranów KGB stanowi wdzięczne egzemplum, że inteligencja sztuczna nie sprosta realnej nawet w demonicznej formie tej ostatniej. Niekonieczny jednak okazuje się kontekst globalny. Wystarczą łagodne uwagi mądrych profesorów informatyki, że sztuczna inteligencja zachowuje się niczym leniwy student: to znaczy stara się osiągnąć cel jak najmniejszym nakładem sił. W sposób banalny a przy tym po lizusowsku wyprzedzając formułowane wobec niej oczekiwania.
Całą nadzieja w tym, że to jeszcze nie koniec
Całkiem tak samo zachowują się kandydaci na prezydenta w toczącej się już kampanii wyborczej. A ściślej ich sztaby, bo postaci określanych przez socjologów mianem wewnątrzsterownych w stawce pretendentów brakuje. Pozostaje mieć nadzieję, że tacy wreszcie się pojawią. Lista kandydatów nie została bowiem zamknięta.
Walorem Rafała Trzaskowskiego stać się ma znajomość pięciu języków obcych. Wcale mi to nie imponuje, przecież Tadeusz Iwiński biegle włada dwunastoma, w tym arabskim. Ale talent poligloty nie uchronił go przed pamiętną aferą z poklepywaniem tłumaczki.
Problem w tym, że Trzaskowski nie w castingu na tłumacza startuje, lecz kandyduje na prezydenta, czego nawet licznie popierający go profesorowie zdają się nie rozumieć.
Za to od prezydenta, dysponującego ważnym w demokracji prawem weta wobec ustaw uchwalonych przez parlament – wymaga się, żeby zanim coś podpisze lub właśnie złożenia sygnatury odmówi – najpierw to przeczytał. W tym sensie doświadczenia z Trzaskowskim jako już prezydentem, ale na szczęście jeszcze tylko Warszawy, mamy jak najgorsze. Skoro bowiem złożył podpis pod dezyderatem przewidującym odzwyczajanie nas od jedzenia nie tylko mięsa ale nawet jajek – nawet komuniści za rządów Edwarda Gierka nie szli tak daleko, bo na nabiał jednak zezwalali – to albo nie zapoznał się przedtem z tekstem, który uznał za własny albo, przy założeniu że jednak przeczytał zanim podpis złożył, jeśli rzecz ująć najłagodniej, nie ma intelektualnych kwalifikacji do pełnienia nie tylko urzędu prezydenckiego… ale żadnego.
Koszmarem inteligenta tradycyjnego chowu i typu pozostaje nie tylko “podobas” Trzaskowski, celebryta znany z tego, że jest znany, którego właśni urzędnicy chwalą, że ma takie mnóstwo książek w gabinecie – choć brakuje poszlak, że choćby jedną z nich przeczytał, ale i reszta stawki pretendentów.
Doktor historii i prezes Instytutu Pamięci Narodowej Karol Nawrocki przez parę lat pełnienia tej funkcji ani jednej wartościowej publikacji dotyczącej dziejów najnowszych nie wypromował pomimo sutego budżetu instytucji, jaką kieruje – za to bruździł jak tylko mógł Michałowi Siedziako, autorowi pomnikowej biografii Mariana Jurczyka, kontrkandydata Lecha Wałęsy na zjeździe w Olivii w 1981 r. do fotela przewodniczącego NSZZ “Solidarność” a przy tym postaci tragicznej (SB zamordowało mu syna i synową w odwet za jego działalność w opozycji).
Pęd do wiedzy Szymona Hołowni znalazł wyraz we wzruszającym jego podaniu o zwolnieniu z czesnego na Collegium Humanum, gdzie już jako znany i uznany polityk miał pobierać nauki wespół z Michałem Kobosko, co też całe życie miał do szkoły pod górkę.
Awansującego w sondażach Sławomira Mentzena nie ma co pytać o lektury czy filmy, bo to strata czasu oczywista dla nas i dla niego. Woli piwo, co jego wyborcom nie przeszkadza. Zresztą gdy się go słucha, nawet zajadły abstynent ma ochotę się napić,
Czym sobie na to zasłużyłeś, polski inteligencie, chciałoby się zakończyć tę wyliczankę. Na szczęście pocieszać się można, że lista kandydatów wciąż jeszcze nie jest zamknięta.
I w tym cała nadzieja, która jak wiemy, umiera ostatnia.