Z Dariuszem Grabowskim, przedsiębiorcą i animatorem Powszechnego Samorządu Gospodarczego, wykładowcą ekonomii Uniwersytetu Warszawskiego w latach 1973-1990 rozmawia Łukasz Perzyna
– Politycy nagminnie posługują się w codziennym dyskursie pojęciami z zakresu ekonomii, czasem ich nadużywają. Czym jest inflacja, słowo dziś magiczne, czemu trudno się dziwić, skoro odczuwa ją każdy Polak?
– W ekonomii definicje są często przedmiotem sporu. Najbardziej powszechnie przyjęta, intuicyjna definicja brzmi, że inflacja to nadmiar podaży pieniądza w stosunku do podaży towarów i usług. Mówimy wtedy o niedopasowaniu globalnego popytu do globalnej podaży.
– Ludziom to niewiele mówi?
– Ważne pozostają przyczyny tego zjawiska. Szkoła chicagowska Miltona Friedmana, amerykańskiego noblisty utrzymywała, że inflacja wynika z nadmiernego druku pieniądza. Możemy też mówić o tak zwanej inflacji kosztowej. Tu przyczyną jest wzrost cen surowców i półproduktów, najczęściej z importu potrzebnych do produkcji i usług na rynku wewnętrznym. By produkcja, działalność gospodarcza była opłacalna przy rosnących kosztach przedsiębiorcy podnoszą ceny swoich wyrobów.
– Wszystkie szkoły ekonomii zgodzą się jednak, że inflacja to nie klęska żywiołowa, jak powódź, stosowne okazuje się raczej porównanie do pożaru, skoro powoduje ją człowiek?
– Przyczyny nadmiaru pieniądza w obiegu wynikają z polityki społeczno-gospodarczej, uwarunkowań zewnętrznych i błędów w prognozowaniu zjawisk i procesów ekonomicznych przez rządzących.
– A obecny wzrost cen? Bez przesady można zauważyć, że wszyscy go odczuwamy?
– Tak. Zarówno konsumenci, jak i kredytobiorcy, a także przedsiębiorcy, w tym najbardziej ci, którzy nie mają możliwości przerzucić wzrostu kosztów z naddatkiem na ceny własnych towarów i usług.
– A gdzie tkwią przyczyny?
– Przyczyny dzielę na dwie grupy. Pierwsza wynika z doktryny gospodarczej, realizowanej przez obecny rząd PiS. Rozwój gospodarczy Polski ma się dokonywać przez wzrost konsumpcji. W imię tego przekonania urzędowo podnoszono poziom płacy minimalnej. Jeśli wziąć pod uwagę dwie kolejne podwyżki już planowane, to przez osiem lat rządów PiS, licząc z przyszłym rokiem, płaca minimalna się podwoi.
– To źle? Ludzie więcej zarabiają?
– Każdy, kto rozważa kwestie wzrostu wynagrodzenia, spyta o produktywność – czyli wydajność pracy. Jeśli płaca minimalna się podwaja, a wydajność nie, mamy do czynienia z tworzeniem sytuacji inflacyjnej. W czasie pandemii nastąpił spadek wydajności, bo z powodu restrykcji, administracyjnych ludzie pozostawali… na postojowym. Niczego w tym czasie nie wytwarzali. Urzędowe podnoszenie płacy minimalnej skutkuje reakcją w postaci żądań innych grup pracowników, którzy domagają się, żeby ich uposażenia również podniesiono. Przecież to oni mają wyższe kwalifikacje i zwykle bardziej odpowiedzialne zadania. Żądania więc się pojawiają, gdy się je spełnia – co zwykle robi nie państwo, lecz przedsiębiorca prywatny – wzmaga to inflację i efekt drożyzny.
Drugi czynnik wzrostu tych negatywnych zjawisk wiąże się z rządowym rozdawnictwem społecznym. Stąd 500 plus, które nie poprawiło sytuacji demograficznej Polski, trzynasta i czternasta emerytura, wyprawka szkolna i bon edukacyjny. Korzystające z tych świadczeń grupy wydają pieniądze natychmiast. Te środki nie są oszczędzane. Trafiają zaraz na rynek. Trzecią przyczyną jest chora struktura zatrudnienia. Widzimy to na przykładzie Centralnego Portu Komunikacyjnego. Powstała firma. W miejscu lokalizacji CPK wciąż nic nie ma, ale spółka „działa” czyli zatrudnia mnóstwo osób. Wydatki na fundusz płac dla nich przekroczyły 280 mln zł. To dochody ludzi, którzy żadnego produktu nie wytwarzają. Stanowią klasę próżniaczą. Naturalnie nie wszystkich urzędników to dotyczy, nie brak wśród nich ludzi otwartych na innowacje. Takimi mieli stać się absolwenci Krajowej Szkoły Administracji Publicznej, ale to PiS utrącił mechanizm budowania profesjonalnej, jak we Francji, służby cywilnej. Urzędników mamy za dużo: już ponad 500 tys. Problem polega na tym, że ich zajęcie nie wiąże się zwykle z żadną wynalazczością choćby w kwestii organizacji pracy, poprawy wydajności. Ich płace, zwykle wysokie, sprzyjają inflacji. Czwartą przyczyną jest rządowa polityka tzw. tarcz – wsparcia finansowego dla swoich. Dwieście kilkadziesiąt miliardów złotych wydrukowano po to, żeby Polski Fundusz Rozwoju i banki mogły dofinansować firmy zagraniczne i polskie, a mała i średnia przedsiębiorczość potraktowana została po macoszemu. Dodatkowy czynnik proinflacyjny wiąże się z profilaktyką antycovidową, jako jej odłożony efekt. W pandemii zamknięto ludzi w domach. Nie mogli iść do restauracji, ani wyjechać na wakacje. Powstały więc… przymusowe oszczędności. Przerwano łańcuchy dostaw. Pojawił się odłożony popyt. Kiedy zakazy zniesiono, nie trzeba już nosić maseczek – nagromadzone pieniądze trafiły na rynek. Towary mogły podrożeć, bo było wiadomo, że po przymusowym poście ludzie i tak swoje wydadzą na konsumpcję.
Jako ostatni czynnik wywołujący inflację wymienię politykę gospodarczą rządu polegającą na likwidowaniu możliwości inwestowania Polaków w korzystnie oprocentowane obligacje i papiery wartościowe oraz opodatkowanie dochodów z giełdy i oszczędności w bankach tzw. podatkiem Belki. Spowodowało to wzmożony popyt na nieruchomości jako bezpieczną lokatę pozwalającą ustrzec się przed inflacją. Efektem był gwałtowny wzrost cen mieszkań i placów.
– Jak w takim razie zachęcać do oszczędzania?
– Państwo i NBP tego nie robią, czego dowodem – niemal zerowe oprocentowanie kont bankowych. W dobie pandemii trzeba było stworzyć mechanizm waloryzacji oszczędności w bankach. Należało znieść podatek Belki, dokonać abolicji podatkowej w stosunku do polskich przedsiębiorców.
– Ale rząd chętnie szuka przyczyn inflacji poza Polską?
– Wojna na Ukrainie, COVID, wzrost cen surowców na światowych rynkach – wszystko to wpływa na ceny w Polsce. Pozostajemy ogromnym importerem ropy naftowej i gazu. To inflacja generowana z zewnątrz. Ale rząd zwala własne błędy na zmitologizowany wpływ siły wyższej. Echo inflacyjne w Polsce polega na tym, że gdy ceny surowców rosną, a produkty są nadal kupowane przez przedsiębiorców i konsumentów, jedni i drudzy muszą wydać więcej. Z kolei gdy ludzie widzą, że drożeje paliwo, domagają się wyższych płac. Problem Polski jeśli o inflację chodzi polega na tym, że tak wiele generujących ją czynników zadziałało w jednym czasie. Zwiększyło to impuls inflacyjny, wobec którego rządzący okazują się bezradni.
– Co więc należy zrobić?
– To, co w gestii rządu pozostaje – to radykalna zmiana polityki wobec oszczędności i inwestycji. Jeśli rząd pod dyktando zagranicznej finansjery działa przeciw polskim oszczędnościom – to inflację generuje. Pozwala przy tym transferować z funduszy inwestycyjnych 30 mld zł za granicę tylko w tym kwartale. W ciągu dwudziestu lat z 40 mld zł do 400 mld zł zwiększyła się ilość gotówki z obiegu. Ludzie wolą trzymać gotówkę w domu, a nie w bankach. Układ kantorowy ma się doskonale. Napływ uciekinierów z Ukrainy i przywiezione przez nich środki oraz popyt, który oni wykreowali to były dodatkowe czynniki sprzyjające inflacji. Potrzebna jest strategia wsparcia polskiej przedsiębiorczości poprzez ulgi inwestycyjne, zwolnienia podatkowe, preferencyjną stopę procentową dla inwestorów, a przede wszystkim utworzenie powszechnego samorządu gospodarczego jako reprezentacji polskiej przedsiębiorczości. Brakuje polityki wspierania oszczędności, choćby poprzez zachęcające oprocentowanie. Premier Mateusz Morawiecki nie dał innym szansy na podobną operację jaką przeprowadził z prywatnymi finansami, pozyskania korzystnie oprocentowanych obligacji. 1,5 biliona zł leży na kontach. Oznacza to, że przy obecnym poziomie inflacji, przez rok tracimy wszyscy 200 mld zł w ramach polskiego systemu bankowego.
– Jak temu przeciwdziałać?
– Zniesienie podatku Belki, o czym już wspomniałem, dodatnia stopa procentowa, a przede wszystkim waloryzacja oszczędności. To środki, żeby stratom zapobiec. Trzeba też przeciwdziałać wyprowadzaniu pieniędzy z Polski. Nie stworzono zachęt do inwestowania, co wciąż wiąże się z krzywdą polskiego przedsiębiorcy, bo zachodni korzysta tu z rozmaitych ulg i zwolnień. Zagraniczny kapitał podatków tu nie płaci, ale kontroluje handel w Polsce. Tymczasem polskiemu przedsiębiorcy nie daje się szansy inwestowania i przetrwania. Przełamaniem złej tendencji stałoby się zachęcanie do oszczędzania poprzez oprocentowanie depozytów na poziomie inflacji oraz wspieranie inwestycji, dokonywanych przez polskiego przedsiębiorcę.
Mała, ale istotna korekta: nie dwieście kilkadziesiąt milionów dla Polskiego Funduszu Rozwoju, tylko dwieście kilkadziesiąt miliardów złotych.