Lata świetlne i honoraria

0
71

Z aktywności gospodarzy warszawskiego meczu Legii z Chelsea w ćwierćfinale Pucharu Konferencji najlepiej dało się zapamiętać wywieszony przez kibiców transparent “Byle nie Trzaskowski”. Na boisku zaś renomowanym Anglikom legioniści opór stawili tylko do przerwy, utrzymując wynik bezbramkowy, potem skończyło się na ustalonym już na kwadrans przed końcem 0:3 a taki wynik – zwłaszcza niekorzystny dla gospodarzy – oznacza w futbolu różnicę klasy.

Wbrew pozorom to tylko jedna strona medalu. Grająca na wyjeździe aktualnie mistrzowska w kraju Jagiellonia na tym samym szczeblu rozgrywek przegrała z podobnie wysoko jak Chelsea cenionym  Realem Betis Sevilla na wyjeździe 0:2, co szanse awansu też raczej przekreśla, ale kompromitacji nie stanowi. W dodatku w annałach pozostaje, że w ćwierćfinale europejskich pucharów po raz pierwszy od 55 lat zagrały równocześnie dwa polskie kluby, chociaż w grę wchodzi najmniej ceniony Puchar Konferencji (to nie prestiż Ligi Mistrzów przecież). W dodatku można mówić o stałym postępie, skoro parę lat temu też w ćwierćfinale wystąpił poznański Lech. zaś na niższym szczeblu ta sama Legia, która w czwartek wytrzymywała tylko przez 49 minut napór angielskiej drużyny, wygrała – chociaż na niższym szczeblu – też z Anglikami, tyle, że z Aston Villi. teraz uczestniczącej w ćwierćfinałach ale elitarnej Ligi Mistrzów. Nieprawdziwe więc okazałoby się twierdzenie, że polski futbol od najlepszych dzielą  lata świetlne. Przeczą temu zarówno wyniki klubów jak piętnaste miejsce reprezentacji na Mundialu w Katarze, najlepsze od 36 lat.     

Czym się kończą narzekania na sukcesy…

Nie doceniliśmy wtedy pierwszego od 1986 roku wyjścia Polaków z grupy w Mistrzostwach Świata, komentatorzy utyskiwali na styl. Autor sukcesu Czesław Michniewicz zamiast premii dostał wymówienie z posady selekcjonera. Zastąpił go trener z Portugalii, którego po alarmująco słabych wynikach (porażki z Albanią i Mołdawią) trzeba się było w ekspresowym trybie pozbyć. Zresztą to,  że  umiemy się cieszyć z dobrych wyników,   powtarza się po raz kolejny.  Podobnie było kiedy poprzednio sam Antoni Piechniczek na meksykańskim mundialu (1986 r.) też zapewnił drużynie narodowej miejsce wśród szesnastu najlepszych na świecie. Co pochopnie uznano za porażkę. Teraz wiele byśmy dali za wygraną z Portugalią, obecnie bez porównania   od nas silniejszą, czy nawet remis z Marokiem, aktualnie czwartą drużyną świata, bo takie wyniki z odległego Meksyku kadra Piechniczka przywiozła. Doceniliśmy je,  kiedy drużyna jego następców nie była w stanie zakwalifikować się  do trzech kolejnych mundiali. Co oznaczało dla całego polskiego futbolu trudny czas, bo kto nie gra z najlepszymi, ten się cofa.  Kolejny awans do finałów odnotowaliśmy dopiero w 2002 r.   i wiele żeśmy z nich nie zdziałali.  Obyśmy nie musieli niedługo wzdychać podobnie do piętnastego miejsca w Katarze oraz przywiezionego stamtąd remisu z Meksykiem i wygranej z Arabią Saudyjską.  Udziału w katarskim turnieju wstydzić się nie musimy, skoro przegraliśmy tam wyłącznie z późniejszym mistrzem świata Argentyną i wicemistrzem Francją, w obu wypadkach różnicą dwóch bramek: honorowo, podobnie jak teraz Jagiellonia z Hiszpanami a nie Legia z Chelsea. 

Bariery wzrostu polskiej piłki

Skoro jest tak dobrze, to dlaczego tak źle – wypada więc spytać. Malkontenckie narzekania na co najmniej przyzwoite wyniki i przywiązanie do fikcyjnych koncepcji – jak trenera zbawcy z zagranicy,  co ma odnowić polski futbol, tyle,  że żadnemu z selekcjonerów z importu się to nie udało – to pierwsza usterka utrudniająca sensowne zarządzanie rodzimym futbolem. Który w ciężkich  czasach stanowił dumę Polaków, wystarczy przypomnieć finał Pucharu Zdobywców Pucharów z udziałem Górnika Zabrze z Włodzimierzem Lubańskim w składzie, a potem sukcesy reprezentacji prowadzonej przez Kazimierza Górskiego: złoty medal olimpijski w Monachium (1972 r.), wygrana z Anglią i zwycięski remis z nią na Wembley (1973 r.) torujące nam drogę do pierwszych po wojnie finałów Mistrzostw Świata (1974 r.) i trzecie miejsce tam wywalczone po wygranych m.in. z Argentyną, Włochami i Brazylią – wirtuozami światowej piłki nożnej, a także zamożniejszymi od nas Szwecją i Jugosławią. Także na piąte miejsce kadry Jacka Gmocha na Mundialu w Argentynie (1978 r.) narzekano na bieżąco podobnie jak na niedawny wynik z Kataru, ale nikt już nie psioczył na kolejne trzecie miejsce na mundialu z Hiszpanii, jakie osiągnął tam prowadzący pierwszy raz drużynę na wielkim turnieju Antoni Piechniczek (1982 r.) w skrajnie trudnych warunkach. Zwycięski remis z ZSRR podbudował wtedy morale znękanego stanem wojennym społeczeństwa. Wygraliśmy tam też z Francją, chociaż przed mistrzostwami nie mogliśmy rozegrać ani jednego meczu towarzyskiego: kraje kapitalistyczne bojkotowały wtedy “juntę” gen. Wojciecha Jaruzelskiego zaś socjalistyczne obawiały prosolidarnościowych demonstracji na trybunach.

Wtedy w pięknych latach 1970 (finał PZP z udziałem Górnika) – 1986 (ostatni udział w mundialu przed szesnastoletnim postem) świat przekonywał się wielokrotnie, że Polacy nie tylko kochają piłkę nożną ale potrafią w nią grać pięknie i skutecznie. 

Jeśli się ich tylko  wpuści na boisko, warto dodać we współczesnym już kontekście.

W wyjściowej jedenastce warszawskiej Legii na domowy ćwierćfinał z Chelsea wybiegła do gry czwórka polskich zawodników: bramkarz Kacper Tobiasz oraz w polu: Paweł Wszołek, Rafał Augustyniak i Kacper Chodyna. Potem jeszcze weszli z ławki – obok trzech internacjonałów – Mateusz Szczepaniak i Patryk Kun.

Warto się zatrzymać na moment przy nazwisku tego ostatniego, podobnie jak uczynił to mocno zszokowany przy oglądaniu listy płac swoich graczy powracający na stanowisko dyrektora sportowego Legii Michał Żewłakow, co niedawno zastąpił na tym stanowisku Jacka Zielińskiego.

Okazało się,  że chociaż Patryk Kun nie tylko na mecz  z Chelsea wszedł już w trakcie z ławki rezerwowych,  ale zwykle także w Ekstraklasie pozostaje zmiennikiem, wpuszczanym na boisko nie od pierwszej minuty – pobiera ze tę swoją aktywność 120-130 tys złotych miesięcznie z kasy klubu. Więcej, niż większość Polaków w skali roku zarabia. 

Internacjonałowie wyciągają w Legii znacznie więcej: Portugalczyk Ruben Vinagre rocznie ma 800 tys euro co po obecnym kursie daje prawie 3,3 mln złotych. Jak powiadamia branżowy serwis “Gol” – “Ruben Vinagre jest obserwowany przez reprezentację Portugalii”, jak miał oznajmić jej selekcjoner Roberto Martinez [1].   Oznacza to, że jeszcze w niej nie gra. I nie jest raczej zawodnikiem światowego formatu. Zaś jeśli o jakość jego gry w Legii chodzi, to Szymon Janczyk podsumowuje ją w taki sposób: “Od najdroższego zawodnika Ekstraklasy powinniśmy wymagać znacznie więcej” [2]. Nic dodać, nic ująć, mawia się  w  takich wypadkach… 

[1] Gol24.pl z 15 listopada 2024

[2] Weszlo.pl z 6 kwietnia 2025

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 8

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here