Lewandowski za trzy punkty

0
166

Polska – Litwa 1:0 na rozpoczęcie eliminacji Piłkarskich Mistrzostw Świata.  Gol Roberta Lewandowskiego przedłuża nadzieje

Jeden strzał,  punkty trzy – ten ulubiony tytuł sportowych sprawozdawców meczów rodzimej Ekstraklasy dokładnie oddaje to, co działo się na bez porównania wyższym futbolowym szczeblu w pierwszy wiosenny piątek na warszawskim Stadionie Narodowym. I również to, co się na nim nie zdarzyło: nie było koncertu (lepiej od reprezentacyjnych piłkarzy wypadali tam poprzednio występujący muzycy, zarówno raperzy jak tenorzy). Ani  żadnego powodu do zachwytów. 

Litwa, stanowiąca potęgę raczej w koszykówce niż w futbolu (na piłkarski Mundial nigdy jeszcze nie awansowała) stawiła naszym zacięty opór. Zawodnicy znad Niemna i Wilii walczyli jak równi z równymi z piętnastą aktualnie drużyną świata.

Kiedy nie tylko o piłkę nożną Polakom chodziło

Wynik z Kataru sprzed nieco ponad dwóch lat przypomnieć warto, ponieważ go nie doceniliśmy.   Okazał się najlepszy od 1982 roku, kiedy to Antoni Piechniczek ze swoją drużyną skopiował legendarny wyczyn zespołu Kazimierza Górskiego z pierwszych po wojnie Mistrzostw Świata z polskim udziałem (1974) i przywiózł z Hiszpanii trzecie miejsce. Chociaż w kraju obowiązywał wtedy stan wojenny, więc pierwsze oficjalne mecze piłkarze zagrali dopiero na Mundialu. Wcześniej nikt nie chciał się z Polską mierzyć towarzysko. Kraje zachodnie – bo bojkotowały juntę gen. Wojciecha Jaruzelskiego. Socjalistyczne zaś obawiały się aktów sympatii dla Solidarności na trybunach.      

Po powrocie z Hiszpanii Piechniczek i jego żona Zyta otrzymane od kibiców kwiaty złożyli na płycie placu Zwycięstwa, gdzie układano z nich krzyż upamiętniający górników z Kopalni Wujek zamordowanych przez milicję 16 grudnia 1981 r. za to, że bronili swojego zakładu pracy.  Piechniczkowie są ze Śląska. A uzyskany w Hiszpanii zwycięski remis ze Związkiem Radzieckim, decydujący o awansie do czwórki najlepszych (bo wcześniej wyżej od rywali wygraliśmy z Belgią), ucieszył Polaków niezależnie od tego, gdzie mieszkają i stał się powodem do dumy, ułatwiającej znoszenie trudności życia codziennego.  

Wtedy przynajmniej, pomimo grozy politycznej sytuacji, nikt nie podważał sukcesu drużyny która wygrała m.in. z Belgią po trzech golach Zbigniewa Bońka oraz z Francją w meczu o trzecie miejsce: realnie tym samym zespołem, co w dwa lata później zwyciężył na Euro. Jednak parę lat wcześniej media, wtedy jeszcze wyłącznie oficjalne, szukały dziury w całym, kiedy trener Jacek Gmoch, zresztą członek PZPR, przywiózł z Argentyny (1978 r.) piąte miejsce w świecie. Dzisiaj wiele byśmy dali za powtórzenie tego rezultatu.

Katar złych ocen i zagraniczni zbawcy silni tylko pensjami

Jednak pierwsze od 1986 roku (kiedy drużynę po raz drugi, choć ze skromniejszym skutkiem poprowadził Piechniczek)  wyjście Polaków z grupy na katarskim Mundialu (2022 r.) ani fakt, że w całym turnieju daliśmy się pokonać, i to honorowo, wyłącznie dwójce najlepszych zespołów: mistrzom świata Argentyńczykom (2:0) i wicemistrzom Francuzom (3:1} nie przekonały malkontentów z grona działaczy PZPN ani  komentatorów; i twórcę sukcesu Czesława Michniewicza zastąpiono selekcjonerem zagranicznym. Portugalczyk Fernando Santos rychło skompromitował się doszczętnie, bo trudno inaczej podsumować porażki z Albanią i Mołdawią. Zadanie posprzątania po nim przypada Michałowi Probierzowi. Wygrana z Litwą, chociaż po tak mało atrakcyjnej grze, stanowi więc pierwszy krok we właściwym kierunku.  

Co istotne, wszystkie sukcesy nasi piłkarze odnieśli w historii pod wodzą polskich selekcjonerów: tak było na Mistrzostwach Świata 1974 (trzecie miejsce drużyny Górskiego), 1978 (piąte zespołu Gmocha) oraz 1982 i 1986 w obu wypadkach pod batutą Piechniczka: najpierw znów miejsce trzecie,  potem w szesnastce najlepszych. A także na Euro w 2016 r, kiedy to ćwierćfinał wywalczyła niespodziewanie drużyna Adama Nawałki. Za to cudzoziemscy trenerzy ponosili same porażki: przez Santosem jeszcze Leo Beenhakker i Paulo Sousa, a jedynym ich walorem okazywały się prestiżowe wysokie honoraria. Ale przecież selekcjonerom dobrze płaci także Azerbejdżan, nie zaliczany do tuzów futbolu.    

Nieobecni nie mają racji

Teraz zwycięstwo nad niżej notowaną od nas Litwą otwiera pożądaną perspektywę w walce o trzeci kolejny awans do finałów Piłkarskich Mistrzostw Świata: przed Katarem graliśmy wśród najlepszych także w Rosji (2018 r.). Za to kiedy po paśmie sukcesów Górskiego, Gmocha i Piechniczka zabrakło nas w trzech kolejnych mundialowych turniejach (1990, 1994, 1998), oddaliliśmy się od najlepszych. I polski futbol, przeżywający dodatkowo szok transformacji (wraz z socjalizmem skończył się czas dominacji zamożnych klubów górniczych i hutniczych, milicyjnych i wojskowych), pogrążył się w bagnie korupcji – czego przykładem stało się słynne odebranie mistrzostwa kraju warszawskiej Legii pomimo braku dowodów – oraz w przeciętności. Zaś rodzima Ekstraklasa, zamiast kuźnią krajowych talentów, stała się przechowalnią zagranicznych zawodników czekających tu na przejście do bardziej prestiżowych drużyn zachodnich i blokujących miejsca innym. 

Mamy więc o co grać i tym razem. Zwłaszcza, że w finałach Mundialu za półtora roku w USA, Kanadzie  i Meksyku wystąpi aż 48 drużyn. Zaś w futbolu nieobecni nie mają racji. Przekonaliśmy się o tym, kiedy aż do momentu zwycięskiego remisu z Anglią na Wembley dzięki złotej bramce Jana Domarskiego (słynnego goalkeepera Petera Shiltona zmylił, bo piłka… zeszła mu z nogi) i popisom Jana Tomaszewskiego w bramce 17 października 1973 r. – daremnie szturmowaliśmy bramy finałów a tym samym najwyższą piłkarską półkę, zaś przedwojenny udział w turnieju we Francji (1938 r.) pamiętali tylko najstarsi kibice. 

Robert Lewandowski na dziesięć minut przed zakończeniem spotkania, w którym każdy inne rozstrzygnięcie niż zwycięstwo oznaczało dla nas katastrofę, ustalił wynik i przedłużył nadzieje. Wcześniej wcale się nie wyróżniał. Jednak czasem w ten właśnie sposób objawia się piłkarski geniusz. Swego czasu znakomity Zinedine Zidane przez 80 minut towarzyskiego meczu z Chile człapał leniwie po boisku, narażając się na gwizdy rozeźlonej jego biernością paryskiej publiczności. Aż przy bezbramkowym remisie wysunął w polu karnym nogę ku zbłąkanej piłce i niepozornym, ale jedynym w tej grze trafieniem, przesądził losy meczu na korzyść Francji.   

Spora cząstka zasługi za zwycięstwo na Narodowym przypada także stojącemu między słupkami Łukaszowi Skorupskiemu który poradził sobie z niebezpiecznym strzałem Giedriusa Matuleviciusa. Chociaż na co dzień broni nie w Barcelonie, w której barwach występuje najcenniejszy z naszych futbolowych aktywów Lewandowski, lecz w dalece skromniejszej Bolonii. Zaś w Barcelonie bramkarzem pozostaje Wojciech Szczęsny, którego jednak rola w reprezentacji skończyła się na katarskim Mundialu, za to mocnym i chlubnym akordem. Obronił tam w meczu z Argentyną rzut karny egzekwowany przez samego  Lionela Messiego, uchodzącego za najlepszego piłkarza świata. 

Chociaż wielu kibiców dałoby się pokrajać za to,  że ten ostatni tytuł należy się Robertowi Lewandowskiemu.  Przyjeżdżając do Warszawy, as z Barcelony sprostał zadaniu nie tylko dlatego,  że strzelił rozstrzygającą bramkę. Przed hotelem, gdy zawodnicy wysypywali się z autokaru, stanowczo odsunął ochroniarza, oddzielającego go od rozmarzonego kilkuletniego chłopca. Podszedł i złożył dzieciakowi autograf na koszulce z jego, Lewandowskiego nazwiskiem i numerem 9, z którym biega po boisku.

Naszym piłkarzom pozostaje więc sprostać nadziejom w sposób podobnie skuteczny, w jaki Lewandowski odnajduje się w roli celebryty. Wraz z żoną Anną od lat stanowią najbardziej rozpoznawalną polską parę, zapewne od czasów Michała Wiśniewskiego i Mandaryny oraz Aleksandra i Jolanty Kwaśniewskich.  

Polacy kochają futbol, ale też pokazują wciąż, że potrafią w piłkę nożną grać, o czym poza wspomnianym już wynikiem katarskiego Mundialu (zremisowaliśmy tam także z wyżej notowanym Meksykiem i pokonaliśmy bogatą, a ze względów klimatycznych grającą jak u siebie Arabię Saudyjską) i awans dwóch polskich zespołów do ćwierćfinałów europejskich pucharów, a ściślej najskromniejszego z nich: Ligi Konferencji, co udało się teraz właśnie warszawskiej Legii i białostockiej Jagiellonii. 

Wszystko to kluby, które kochamy, pamiętając też o dawnych sukcesach Górnika Zabrze i łódzkiego Widzewa, ale do wyobraźni przemawiają najmocniej jednak sukcesy reprezentacji. Polacy znów odczuwają ich potrzebę, o czym świadczy stosunkowo łagodna i wyrozumiała ich reakcja na wojnę nerwów, jaką ulubieńcy zafundowali nam wszystkim w meczu z Litwą na Narodowym. 

Wynik idzie w świat, a nadzieje zostały prolongowane. Za pół roku nikt nie będzie już pamiętał, w jakim stylu z Litwinami wygraliśmy.

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 18

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here