Muzy nie milkną

0
128

Podczas wojny na Ukrainie polska literatura nie tylko nie milczy, wbrew powiedzeniu starożytnych – ale nawet wyprzedza wydarzenia.

Udało się to zarówno naszej noblistce Oldze Tokarczuk, nawiązującej po stu latach do “Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna w “Empuzjonie”, którego bohater wywodzi się ze Lwowa, jak najzdolniejszym debiutantom minionego roku: Aleksandrowi Diakonowowi (“Renegaci Międzymorza”) i Maciejowi Gieleckiemu (“Arka”). Obaj wybrali formułę fantasy… która rychło stała się rzeczywistością. Uznanie należy się także specjaliście od kresowych tematów Andrzejowi Stasiukowi, co swój “Przewóz” zdążył wydać przed 22 lutego 2022, ale ta powieść, chociaż kończy się w innym historycznym dniu 22 czerwca 1941 r. również naprowadza nas na wydarzenia znane z bieżących przekazów telewizyjnych. 

Jednak przez ten ważny i trudny rok w ojczyźnie Czesława Miłosza i Wisławy Szymborskiej literatura nie tylko wyprzedzała zagrożenia i diagnozowała już istniejące ale pozostawała też sztuką pięknego pisania. Wszystko wskazuje na to, że tę rolę wypełni również w kolejnym roku. 

Swój wkład w to z pewnością mieć będzie Rafał Grupiński, niegdyś u zarania transformacji ustrojowej autor ironicznego portretu polskiego intelektualisty roboczo skrótowo określonego mianem PIN-a (najpierw w “Kulturze” paryskiej, potem w “Dziedzińcu strusich samic”), co nie kojarzyło się jeszcze z telefonami komórkowymi, znanymi wówczas wyłącznie w armii amerykańskiej. Większą renomą cieszył się wtedy tylko szkic Pawła Śpiewaka o “japiszonie”, naszym odpowiedniku nowojorskiego “yuppie”, co w odróżnieniu od granego przez Michaela Douglasa bohatera “Wall Street” wcale nie utrzymywał, że “chciwość jest dobra” lecz w swoim ustroniu na Stegnach lub Ursynowie praktykował sztukę inteligentnej rozmowy przy czerwonym winie, zaś pracy zawodowej – zwykle w instytucie, ale nigdy nie pamiętał jakim – serdecznie nienawidził. Autorzy obu niezapomnianych charakterystyk wciąż rywalizują o miano guru liberalnie myślącej inteligencji i status odpowiednika Adama Michnika wśród odbiorców o centroprawicowych sympatiach. Nie znaczy to zresztą, że polska kultura na trzy i pół dekady stanęła w miejscu: o następcach była już mowa, zaś ich nazwiska padły już w leadzie tego skromnego szkicu.   

Pewnych korzeni szukać jednak wypada znacznie wcześniej. Proszę się jednak nie obawiać, nie sięgniemy do starożytności, poza jednym dobitnym stwierdzeniem: znana wówczas formuła “inter arma silent musae” została – na szczęście dla nas – przez współczesnych nam twórców skutecznie zanegowana. Na wojnę tuż za wschodnią granicą, gdy wybuchła, artyści okazali się przygotowani bez porównania lepiej niż specjaliści od zarządzania kryzysowego. Widać to zarówno w ich dziełach, które – nawiązując do tradycji romantycznego profetyzmu – tragedię Ukrainy przewidziały (zarówno u noblistki Tokarczuk jak debiutanta Diakonowa z zawsze niezawodnym Stasiukiem na czele tej stawki), jak tych, co w parę tygodni nawet błyskawicznie się z jej tematem zmierzyły jak tom reportaży “Tak blisko, tak daleko”, którego autor Krzysztof Potaczała na książkę, zażywającą teraz zasłużonego splendoru, pracował przez całe życie jako specjalista od egzotycznych – wtedy – tematów bieszczadzkich i pogranicznych. Zdumienie złożonością świata i mnogością zjawisk trudnych do wytłumaczenia znajdujemy jednak również tam, gdzie nawet słowo “Ukraina” nie pada jak w najnowszym tomie poezji Rafała Grupińskiego.     

Powrót do Ziemi Świętej

Musiała to być połowa lat 70, gdy student polonistyki Rafał Grupiński przechadzał się wiejską drogą. Bosy, w postrzępionych dżinsach i rozchełstanej koszuli, z długimi włosami i wielkim krzyżem na szyi. Napotkana przypadkiem wiejska kobieta podeszła i z najwyższym szacunkiem pocałowała go w rękę, bo o hipisach nie słyszała, więc pozostała przekonana, że to sam Pan Jezus do jej rodzinnego sioła zawitał.

Dzielący teraz czas pomiędzy sejmowe polemiki z dawnym kolegą z ruchu hipisowskiego i antykomunistycznej opozycji Ryszardem Terleckim z PiS, poseł PO-KO Grupiński opublikował w kończącym się roku tom poezji “Bogini Jezus”. Tytuł wydaje się skandalizujący, ale nic bardziej błędnego. To wiersze na wskroś religijne, dotykające tajemnicy, która przenika nasze życie. Nazwa zbioru nie okazuje się obrazoburcza, wskazać ma na napięcie jakie w egzystencji człowieka rodzi się między wpływem Chrystusa, symbolizującego życie i zmartwychwstanie a śmiercią, która – jak podkreśla autor wierszy – w większości języków pozostaje rodzaju żeńskiego jak w polskim czy hiszpańskim chociaż nie w niemieckim. Tytułową boginią właśnie ona się okazuje. Przy czym tomik – niczym u poetów z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej – stanowi plon podróży autora do Ziemi Świętej.

Jednak gdy w jednym z wierszy trwa rozmowa między “Żydówką Marią” a “młodym nacjonalistą z Polski” to chociaż wieje zabójczy chamsin, bo rzecz dzieje się w Ziemi Świętej właśnie, empatia i zrozumienie zdają się triumfować. Spierać się o to można, sam Grupiński przestrzegał mnie przed przesadnie optymistyczną interpretacją tego tekstu, ja jednak trzymam się zasady, ogłoszonej przed ponad stuleciem przez twórcę hermeneutyki filozofa Wilhelma Diltheya, że autora trzeba rozumieć lepiej niż on pojmuje własną twórczość. Żadnych kontrowersji nie budzi za to jakość wierszy Grupińskiego, zresztą poczytajmy przez chwilę je same, zamiast chropawej z konieczności analizy:

“Kiedy mogliśmy, nie zrobiliśmy tego

pierwszy raz, drugi i kolejny.

Kiedy nawałnica przewracała ule,

schowaliśmy się w domu.

Kiedy upadł dąb pamiętający kwaterunek bohatera

dawnego hymnu, zbudowaliśmy jeszcze jeden kominek.

Podobno najgorsze są przyzwyczajenia.

Lecz jak inaczej wydeptać ścieżkę

od odległej od naszych dróg

kapliczki?

Jak umrzeć bez strachu?

Co zrobimy to, z dala od ludzi,

gdy w okna zadzwoni grad

zimny od krwi?” [1].

Niech ktoś się teraz uprze, że nie jest to wiersz o tragedii Ukrainy. Nieważne, że pachniał już świeżą farbą drukarską, gdy na Kijów i Charków spadły pierwsze rakiety sterowane przez wojennych zbrodniarzy.

Tak jak tytuł wydanego już zbiorku Grupińskiego okazuje się kontrowersyjny i przyciąga uwagę, tak kolejna jego książka, już prozatorska nie poetycka, zatytułowana zostanie egzotycznie “Żubura”. Wbrew pozorom nie jest to imię własne żadnej pogańskiej bogini. W gwarze poznańskiej, w regionie skąd wywodzi się autor, określa się tym mianem kałużę, również zamulony staw ale przede wszystkim rodzaj zupy na Mazowszu zwanej raczej “z gwoździa”, czyli takiej, do której wrzuca się wszystko, co się ma. 

Całkiem za to od tej stosownej na czas drożyzny zupiny odmienna okaże się konstrukcja nie ukończonej jeszcze “Żubury”: misterna i odwołująca się do powieści szkatułkowej, zapoczątkowanej u nas ćwierć tysiąclecia temu przez “Rękopis znaleziony w Saragossie” napisany wprawdzie po francusku ale przez polskiego intelektualistę Jan Potockiego. Całkiem jak teraz Grupiński – uprawiającego zarówno literaturę jak politykę. Podobnie jak obecnie Grupiński, także Potocki był posłem i to na historyczny Sejm Czteroletni, ten co uchwalił Prawo Trzeciego Maja – pierwszą po francuskiej nowoczesną Konstytucję w Europie.    

Akcja “Żubury” rozciągnie się od czasów poprzedzających I wojnę światową – tyle, że nie chodzi jak u Olgi Tokarczuk w “Empuzjonie” o dolnośląskie uzdrowisko, lecz o wielkopolskie Wronki – poprzez okupacyjną Warszawę aż po rok 1968. Nie da się jednak podsumować, że obejmie 60 lat, bo pojawi się również plan drugi: czas wczesnochrześcijańskich sporów ideowych toczonych przez biskupa Augustyna, późniejszego świętego. Dlatego Grupiński, gdy go o to spytać, nie odżegnuje się od inspiracji Michaiłem Bułhakowem, którego “Mistrz i Małgorzata” toczy się w podobnej perspektywie czasowej. 

Na kolejny tomik wierszy pomimo sukcesu “Bogini Jezus” zabraknie zapewne Grupińskiemu czasu w nadchodzącym roku, skoro na wydanie czeka jeszcze wywiad-rzeka “Polityka i filozofia”.

Wiele natomiast można sobie obiecywać po zapowiadanych nowych wierszach wrażliwej poetki ale także wykładowczyni filozofii Marzanny Kielar. Rodzą się one z fascynacji pograniczem kultur. Mazury, dawne Prusy Wschodnie i północny skraj Mazowsza inspirują autorkę swoją dramatyczną historią. Ponieważ wiadomo, że niedawno poetka straciła bliską jej osobę, niewykluczone, że czekający na publikację tom wierszy da się zestawić z “Trenami mazurskimi” Michała Kajki. Cierpienie pozostaje tworzywem i spotyka się nie tylko z historią lecz z tym, co prywatne również.

Na faktach, choćby pozostały najtrudniejsze 

Od tematyki warmińsko-mazurskiej, fascynującej w poezji Marzanny Kielar, nie odchodzi całkiem Jerzy Woźniak, który jako prozaik nie tylko obiecująco zadebiutował ale dał nam w krótkim czasie przekonującą trylogię. “Mazur”, “Fatum” i “Cyrograf” angażują czytelnika bez reszty pomysłowo skomponowanymi intrygami osnutymi na tle historii regionu i pogranicza od czasów przegranego przez Polskę plebiscytu z 1920 roku aż po zamach na Hitlera podczas II wojny światowej. Jednak równie ważny jak to ostatnie zdarzenie okaże się w tej narracji zwykły kogut, który wylezie na środek wiejskiej drogi i tak wystraszy kierowcę hitlerowskiego dygnitarza, że spowoduje wypadek. Szofer bowiem jest miejscowy i doskonale wie, że w banalnego z pozoru kurzego samca wciela się nierzadko dokuczliwy duch Kłobuk, któremu w co bardziej odległych mazurskich zakątkach wciąż jeszcze wystawia się wieczorem gwoli przebłagania za próg miskę jajecznicy, żeby tylko nie bruździł po nocy ludziom ani reszcie inwentarza.

Znany z rozległych zainteresowań i pomimo sukcesu trzech żarliwie przez krytykę przyjętych powieści wciąż nie wpisujący słowa “pisarz” tam gdzie kwestionariusze pozostawiają miejsce na wykonywany zawód – Jerzy Woźniak z Mazur i Warmii uczynił swój odpowiednik Macondo znanego z prozy Gabriela Garcii Marqueza, obudował prozę interioru magicznymi i historycznymi sensami, ale teraz odchodzi od fikcji. Zamiast nad następną powieścią pracuje nad książką, prezentującą losy polskich urzędników państwowych na północnym pograniczu państwa od czasów przedwojnia do reperkusji późniejszych zmian granicznych. Bada archiwa. Cywilni bohaterowie zwykle dłużej czekają na upamiętnienie niż znani z pól bitewnych, rzecz Woźniaka ten pierwszy moment przybliży.

Wspomniana już książka reporterska Krzysztofa Potaczały o innej, odległej granicy pokazała skutecznie, że rzeczywistość w naszych warunkach często i pod względem dramaturgii z fikcją wygrywa.  We przywołanym już tu “Tak blisko, tak daleko” bieszczadzkie wilki wyją dziś w miejscach, gdzie przed zaledwie osiemdziesięciu laty otwierano kurorty i uruchamiano wyciągi narciarskie.   

Jednych interesują bohaterowie zbiorowi, drugich pasjonują pojedyncze ale ważące postaci historii. Ceniony dziennikarz Piotr Śmiłowicz ma już gotowy tom rozmów z Jackiem Czaputowiczem, w PRL czołowym opozycjonistą i pacyfistą (Ruch “Wolność i Pokój”) zaś niedawno szefem dyplomacji. – Cała historia jego działalności w WiP i NZS oraz oczywiście późniejsza aktywność zwłaszcza w roli ministra spraw zagranicznych – tak zawartość książki przybliża sam autor wywiadu-rzeki.

Fakty polityczne starał się kiedyś samemu tworzyć wywodzący się z krakowskiej Konfederacji Polski Niepodległej z czasów antykomunistycznej opozycji Mirosław Lewandowski. Tak jak Grupiński został posłem. Ale w odróżnieniu od niego na ministra już nie awansował. Na przeszkodzie objęciu przez renomowanego dziś historyka kierownictwa resortu sprawiedliwości stanęły zarówno niechęć establishmentu do dopuszczenia nurtu niepodległościowego do materii tak wrażliwej jak sądownictwo – jak wygórowane żądania licytujących w rozmowach o rozszerzeniu koalicji rządowej partyjnych kolegów.

Przez to parlamentarna kariera Mirosława Lewandowskiego ograniczyła się do jednej tylko krótkiej kadencji. Polska straciła przez to kompetentnego i pracowitego posła, zyskała za to znakomitego historyka, niestrudzonego kronikarza nurtu niepodległościowego. Jako warszawiak z urodzenia nigdy nie kibicujący Wiśle czy Cracovii (lektura kronik kryminalnych potwierdza, wraz ze słynnym filmem Patryka Vegi “Bad Boy”, że miałem rację w tym negatywnym wyborze) przyznam, że właśnie krakowskie środowisko obfituje w tych ostatnich. Gwiazdor Polsatu i Radia Zet Bogdan Rymanowski, którego polityczna świadomość formowała się trzy i pół dekady temu i jeszcze wcześniej w trakcie gonitw z milicją po nowohuckich osiedlach (komuniści na własną zgubę zamiast pierwszego w zamierzeniu socjalistycznego miasta zbudowali takie, w którym ze względu na plan wzorowany na rzymskim a zbliżony do labiryntu w żaden sposób kontrrewolucji doścignąć się nie dało) w barwach Federacji Młodzieży Walczącej – właśnie dał nam cenną i pionierską biografię jeszcze bardziej nieuchwytnego Kornela Morawieckiego, ukrywającego się przez sześć lat, a więc półtora roku dłużej niż sam Zbigniew Bujak,  założyciela “Solidarności Walczącej” (“Dopaść Morawieckiego”).

Zaś Lewandowski przedstawił nam nie tylko po benedyktyńsku dokładną aż do drobiazgowości, ale też pasjonującą – co w wypadku książki 1500 stron liczącej i na dwa tomy rozbitej pozostaje komplementem nielichym, ale tu nie na wyrost – monografię życia i działalności Kazimierza Pluty-Czachowskiego, którego linia życia rozciąga się pomiędzy odmiennymi epokami przez 65 lat działalności publicznej: od pierwszego wymarszu Legionów na front rosyjski w 1914 r. po nieudaną zresztą misję mediacyjną do prymasa Stefana Wyszyńskiego, mającą na celu pogodzenie wtedy już poróżnionych przywódców Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela Andrzeja Czumy i Leszka Moczulskiego.           

W trakcie promocji biografii na “Przystanku Historia” przy Marszałkowskiej dowcipkowałem – bo rzecz działa się w trakcie katarskiego mundialu, a konkretnie niedługo po meczu z Meksykiem – że przynajmniej jeden Lewandowski nas nie zawiódł, za co cześć mu i chwała. W każdym żarcie jak w bajce jest trochę prawdy, zresztą nie o bajkach, lecz o współczesnej baśni też jeszcze tu będzie, tyle, że nieco później. Trudno jednak nie odnotować, że chociaż pięknie wydana przez Akces książka o Czachowskim nie nosi jak poprzednie (“Gaz na ulicach” o krakowskich i nowohuckich zadymach) rewolwerowo brzmiącego tytułu – stała się właśnie “na przystanku” przedmiotem ożywionych polemik, dotyczących losów nurtu niepodległościowego już w wiele lat po śmierci bohatera: sala podzieliła się na zwolenników i oponentów postawy Leszka Moczulskiego, który wobec szantażu lustracyjnego ze strony rządzących wraz z całą KPN zagłosował trzy dekady temu za odwołaniem gabinetu Jana Olszewskiego. Każdy biograf postaci zmarłej przed prawie półwieczem może tylko marzyć o podobnie żywym przyjęciu jego dzieła.  

Zapowiada następne. Zapewne monografia Komitetów Obrony Więzionych za Przekonania nie tylko zainteresuje specjalistów, ale też przypomni… wstydliwy dla ówczesnych liderów NSZZ “Solidarność” w tym przewodniczącego Lecha Wałęsy paradoks, że pierwszy czas legalnego istnienia i działania Związku potocznie przecież nazywany “szesnastoma miesiącami wolności” (1980-81) ówczesne kierownictwo KPN z Leszkiem Moczulskim i Tadeuszem Stańskim spędziło za kratami, jeśli nie liczyć krótkich przerw, spowodowanych – jak udowadnia Andrzej Anusz w “Kościele Obywatelskim” – humanitarnymi interwencjami hierarchów. Zaś ich pozostającym na wolności zwolennikom przypadało wtedy organizowanie marszów “w obronie więzionych za przekonania”, czemu służyły właśnie wspomniane komitety, temat zapowiadanej teraz książki Mirosława Lewandowskiego.

Opowieścią o blokadzie baz wojsk radzieckich oraz okupacji komitetów partyjnych przez KPN stanie się jeszcze kolejna publikacja tego samego autora. Tym razem kłopotliwa z pewnością dla rządu Tadeusza Mazowieckiego.

Doskonale pamiętam, jak wczesną jesienią 1989 r. kiedy to jak wiemy Polską rządził już pierwszy niekomunistyczny premier – z czym, jak się okazało i co przypomni niebawem Lewandowski było trochę tak, jak z 16 miesiącami wolności właśnie – zadzwonił do mnie szef Organizacji Akademickiej KPN “Orzeł Biały” Wojciech Gawkowski, dziś ceniony mecenas. Zdyszany powiadomił mnie, że wraz z kolegami udało mu się właśnie przedrzeć do siedziby Komitetu Warszawskiego PZPR w alejach Ujazdowskich. Siedzieli już w środku ale budynek okrążały podjeżdżające na sygnale siły milicyjne, podległe wtedy – jeśli tak rzec można – mniej Mazowieckiemu a bardziej ówczesnemu wicepremierowi i ministrowi spraw wewnętrznych gen. Czesławowi Kiszczakowi, osiem lat wcześniej głównemu obok innego generała Wojciecha Jaruzelskiego autorowi stanu wojennego.

Szybko pobiegłem na Powiśle, do mieszkania przewodniczącego na ulicę Jaracza.

– Niech rząd Mazowieckiego pokaże swoją siłę na KPN-owcach skoro nie umie jej pokazać na komunistach – podsumował jeszcze w przedpokoju Leszek Moczulski, gdy pokrótce zreferowałem mu sytuację. Przewodniczący ma dar znalezienia już naprędce najcelniejszej formuły dla każdego historycznego zdarzenia czy nawet epizodu.

Podobny cechuje Lewandowskiego, również odkąd przestał historię tworzyć a zaczął opisywać, więc o efekt w tym wypadku możemy pozostać spokojni. Zwłaszcza jeśli wyda to renomowany Akces, dysponujący unikatowymi zdjęciami Mirosława Mikulskiego, dokumentującymi blokady baz wojsk radzieckich na trzy lata przed ich wycofaniem z Polski; część tych wyjątkowych fotografii można już podziwiać w opublikowanej na trzydziestolecie partii Moczulskiego “Konfederacji” [2].          

Gdy historia przewyższa fantasy i political fiction 

Zadzwońcie po milicję – dokładnie tak, słowo honoru, bez ściemniania, nazywał się przed laty program w Radiowej Trójce, w trakcie którego mniej więcej w tym samym czasie, gdy milicyjne nyski koncentrowały się wokół gmachu KW PZPR zdobytego przez KPN, poznałem Roberta Kuraszkiewicza. Wtedy reprezentującego w studiu Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. 

Ustanowiony już za rządu Mazowieckiego program prowadziła późniejsza celebrytka Anna Maruszeczko (zasłynęła za sprawą wyciskacza łez “Wybacz mi” na antenie TVN). Funkcjonował na zasadzie okienka czy jeśli o radiu w ogóle da się tak powiedzieć, czy ściślej bestiarium, do którego – inaczej niż do publicystyki – zapraszano radykałów.

Spieraliśmy się wtedy z Kuraszkiewiczem zaciekle o ocenę podejścia ks. prymasa Józefa Glempa do kwestii oświęcimskiego klasztoru karmelitanek. W tej sprawie, jak z perspektywy czasu oceniam, racja pozostawała akurat po mojej stronie, co dziś już mniej istotne.

Ważniejsze, że Kuraszkiewicz później miał ją w sprawach bez porównania ważniejszych, zwłaszcza kiedy już dokładnie przed rokiem odpowiadał twierdząco na pytanie: “Czy Polsce grozi wojna”. I diagnozował zagrożenia w swoim eseju “Polska w nowym świecie”. Chwaląc więc wizjonera, domyślam się też, że zapewne w tym wypadku… wolałby racji nie mieć. Skoro jednak tak się stało, każda kontynuacja najnowszej jego książki spotka się z pewnością ze wzmożonym zainteresowaniem. Autor pracy nad swoimi geopolitycznymi analizami nigdy nie zaprzestał, o czym mogli się przekonać za sprawą wielu przeprowadzanych z nim a oceniających aktualną sytuację na wschód od Polski rozmów czytelnicy wydawanej przez Mazowiecką Wspólnotę “Samorządności”.

Przy warszawskim hotelu Mariott zwraca uwagę ogromny billboard, z twarzą mężczyzny, którego inteligentny wygląd pokazuje, że nie może być celebrytą. To analityk Nassim Taleb, libańskiego pochodzenia Amerykanin, który w swoim kultowym dziś “Czarnym łabędziu” przewidział globalną pandemię koronawirusa i jej destrukcyjne skutki dla gospodarki. A ściślej – wykazał, jaki wpływ na rzeczywistość mają zjawiska nie dające się w prosty sposób prognozować. Już teraz można zamawiać bilety na majowe spotkanie z nim w wielkiej hali w Poznaniu. Świat więc jak widać z czasem dopiero ale docenia tych, co trafnie ostrzegali. 

Na razie jednak przenikliwość Roberta Kuraszkiewicza okazuje się w gronie polskich politologów bardziej wyjątkiem niż regułą. Z tym większym zaciekawieniem czekamy na kolejne jego eseje. Jeśli bowiem pominąć “Polskę w nowym świecie”, bardziej przewidujący od kolegów z branży okazali się w tej mierze autorzy powieści. Co stanowi zapewne najlepszą odpowiedź na pytanie, po co nam literatura w trudnych czasach. Poza pięknem słowa przydaje się również w tym celu, żeby ostrzegać o zagrożeniach, o których nie dowiemy się z komentatorskich programów telewizyjnych nawet od utytułowanych ekspertów.    

Wszystko, co wiąże się z tematem ukraińskim, liczyć może teraz na gorące przyjęcie, nawet jeśli nie odnosi się bezpośrednio do zdarzeń, poznawanych z dziennikowych przekazów. Interesująco zapowiada się więc debiut Roberta Bombały, w latach 90. dziennikarza Wiadomości TVP, ostatnio w różnych mediach zajmującego się tematyką gospodarczą. Zupełnie o czym innym traktuje jednak powieść, którą teraz pisze. Weteran Legionów, prowadzący po opuszczeniu armii w stopniu majora agencję detektywistyczną przy Nowym Świecie (w tym miejscu znajduje się teraz Green Coffee Nero, jak dowiemy się z dokładnego opisu autora, co chociaż pochodzi z Płocka doskonale odnalazł się w międzywojennych warszawskich klimatach), nagle przerywa trening sztuk walki. Przyczyną zmiany planów okazuje się nietypowe ale i lukratywne zlecenie. Studentka, córka niespodziewanego i zamożnego klienta zaginęła bez śladu, a ostatnio prowadzała się z radykalnym nacjonalistą ukraińskim. Dalej już napięcie zgodnie z regułą Alfreda Hitchcocka stale rośnie. Zaś akcja, chociaż fikcyjna, znajdzie dramatyczną kulminację w zdarzeniu już autentycznym i historycznym: zabójstwie ministra spraw wewnętrznych Bronisława Pierackiego, dokonanym w 1934 r. na warszawskiej ulicy Foksal. Wszystko wskazuje na to, że wieloletni towarzysz drogi Józefa Piłsudskiego zginął właśnie dlatego, że próbował się z Ukraińcami porozumieć: stąd pospieszna zbrodnia radykałów, którzy w razie powodzenia projektu Pierackiego straciliby popularność i przestrzeń do działania. 

Czekać warto, zwłaszcza, że już z tego, co obecnie znajdujemy w księgarniach, możemy być – jeśli chodzi o temat ukraiński – zadowoleni czy nawet dumni. Wytrawny znawca pogranicza kultur Andrzej Stasiuk w powieści “Przewóz” uczynił głównym bohaterem właściciela łodzi, który szmugluje uciekinierów przez rzekę w latach 1939-41, kiedy tam właśnie przebiega linia demarkacyjna między hitlerowskimi Niemcami a stalinowskim ZSRR. W jedną stronę przeprawiają się szukający ocalenia Żydzi, w przeciwną – ale w dokładnie tym samym celu ratowania życia – “wrogowie klasowi”. Chociaż rzecz – o czym była już mowa – powstała wcześniej, w sytuacji, gdy przez niecały rok polską granicę wschodnią przekroczyło prawie 9 milionów uchodźców ukraińskich, z których wielu znalazło u nas za sprawą bezprzykładnej ofiarności Polaków w największej od zakończenia II wojny światowej akcji humanitarnej tymczasowe domy – całość nabiera nowego, niezwykłego i aktualnego wymiaru.

Na wschód i północ, na Syberię i fascynujący go już wcześniej Spitsbergen powędrował ze swoimi zainteresowaniami – ewidentnie pod wpływem ukraińskiej tragedii – również Szczepan Twardoch, o czym świadczy jego “Chołod” chociaż nie jest to powieść na miarę “Króla” o szemranej Warszawie międzywojnia ani nawet “Morfiny”, opowieści o reperkusjach klęski wrześniowej. Szuka korzeni totalizmu i odpowiedzi na pytanie, czy da się przed nim ukryć.    

Zaś słynne słowa niemieckiego prekursora romantyzmu Friedricha Hoelderlina “cóż po poecie w czasie marnym” znajdują zaskakująco łatwą odpowiedź, która w tym skromnym tekście już padła. 

Satysfakcję właściwą tym, których język korporacji określa mianem sygnalistów, a co sprowadza się do trafnego ostrzegania zawczasu przed rodzącym się złem – mogą mieć autorzy, którzy wydali swoje powieści już po 24 lutego 2022 r. ale zaczęli je dużo wcześniej. Zarówno “Arka” Macieja Gieleckiego, byłego wojewody warszawskiego jak “Renegaci Międzymorza” mecenasa Aleksandra Diakonowa – dla obu więc literatura pozostaje “niepróżnującym próżnowaniem” jak dla szlachty czasów baroku a nie podstawowym ich zajęciem – łączą w swoim powieściowym przekazie elementy baśni fantasy z political fiction i odwołują się do bogatych inspiracji z grą komputerową i komiksem włącznie. Właśnie w tym trudnym formacie osiągnęli więcej niż zaprzysięgli realiści. Nic nie ujmując tym ostatnim.

Akcja toczy się tu w przyszłości, u Gieleckiego nieodległej (prezydentem wciąż jest Andrzej Duda, pojawia się Paweł Kukiz a nawet papież-senior Benedykt), u Diakonowa nieco trudniejszej do zlokalizowania (Polska zdąży się wprawdzie zjednoczyć z Ukrainą, ale nie zwiastuje to pokoju ani demokracji, bo w nowym państwie panuje swoista dyktatura oparta na poprawności politycznej, a prawowierni chrześcijanie całkiem jak w “Quo Vadis” Henryka Sienkiewicza zmuszeni są odprawiać swoje obrzędy w katakumbach). W obu wypadkach zagrożenie nadchodzi ze wschodu. Bomby atomowe wybuchną zarówno w “Arce” jak w “Renegatach Międzymorza” zaś u Gieleckiego wspomaga je jeszcze okrutna broń meteorologiczna, powodująca w maju dwudziestostopniowe mrozy, co niszczą zasiewy – żeby tę grozę wiernie oddać pisarz wykorzystuje rzetelnie swoją wiedzę fizyka, bo takie ma wykształcenie.

Debiutujących tak sprawnie prozaików dzieli znaczna różnica wieku ale łączy niebywały rozmach narracji: toczącej się w Nowym Jorku i Pekinie, Stolicy Apostolskiej i we Lwowie. Wiąże ich ze sobą również przekonanie, że pomóc mogą sobie wyłącznie sami Polacy. I z tym – chociaż niby jest to wyłącznie fantazja łamana przez fikcję polityczną – tylko zgodzić się wypada. Co szczególnie budujące, ale w co już koniecznie wierzyć nie musimy – rodacy nasi uratują przy okazji świat, a przynajmniej tę jego część, co na ratunek zasługuje.

Zbawcami ludzkości staną się w “Arce” uczestnicy rekonstrukcji historycznych oraz kibice piłkarscy, którzy u Gieleckiego przykładnie studiują (najczęściej na polibudzie, wszak autor to fizyk, ale jest też wśród nich seminarzysta) zamiast jak ich odpowiednicy z filmu Patryka Vegi (“Bad boy”) handlować dragami.

Wydarzenia ostatnich miesięcy, chociaż związane z objawieniem miękkiej a nie militarnej jak w tych powieściach siły Polaków, co tak dzielnie i masowo otworzyli serca i domy przed ukraińskimi ofiarami wojny – dowiodły niezbicie, że fantazji – przynajmniej tej pisarskiej – zdarza się wygrywać z akademicką politologią. 

Dalszy od idealnego, zarysowanego w “Arce” tradycyjnego i sarmackiego okazuje się obraz Polski u Diakonowa. Połączonym już z Ukrainą krajem rządzi bowiem oligarchia: “(..) zasłużeni byli odrębną, ale prężną grupą społeczną, składającą się z całych rodzin, których członkowie w pewien sposób przyczynili się do Zjednoczenia lub mieli jakieś niebagatelne zasługi dla państwa. Oprócz hetmańskiego medalu osoby takie otrzymywały prawne przywileje, w tym cenne nieruchomości lub zbywalną licencję na wydobycie złóż. Tym samym oprócz prestiżu dysponowali czasami ogromnym majątkiem. Grupa ta była bardzo mała i hermetyczna, a jednocześnie praktycznie jednorodna w zakresie patrzenia na sprawy państwowe. Z biegiem czasu wykształciła pewną etykietę i sposób bycia” [3].   

Bez porównania gorsi od zarządców Polski okazują się jednak jej wrogowie. Z góry jednak należy się domyślić, że plan destrukcji, zrodzony wprawdzie w Nowym Jorku, ale którego głównym narzędziem staje się Moskwa zostanie powstrzymany – bo skoro w grę wchodzi zagrożenie totalną wojną jądrową, to gdyby zabrakło happy-endu… nie miałby już kto nam tego wszystkiego opowiedzieć. Szczegółów jednak nie zdradzamy, bo chociaż to nie kryminał, to jednak sensacja – a przede wszystkim… to się czyta. 

Za to w miarę jak zbliżamy się do finału, jaki stanowią wybuchy we Lwowie, z przejściem warszawskimi kanałami jak w Powstaniu, po drodze – pomimo niezliczonych i barwnych konceptów coraz bliżej znajdujemy się nie politycznej fikcji czy fantazji lecz realnych codziennych przekazów telewizyjnych. W powieści, napisanej, podobnie jak “Arka” Gieleckiego w lwiej części jeszcze przed wojną na Ukrainie. 

U Aleksandra Diakonowa ratują nas nie pasjonujący się historią kibice, lecz – niczym w klasycznym komiksie – trójka bohaterów, dla których dobro Polski też blisko tu powiązane z przyszłością świata okazuje się ważniejsze od interesu osobistego: oficer służb specjalnych urywający się ze smyczy zdemoralizowanym szefom, jego była dziewczyna – genialna hakerka oraz ksiądz, żarliwością i oddaniem przypominający bardziej Jerzego Popiełuszkę niż bpa Jędraszewskiego. 

Jeśli komuś cudów wciąż za mało, dodajmy jeszcze jeden: debiutujący tak efektownie i skupiony na swoich głównych powinnościach prawnika Diakonow wydaje jeszcze w tym samym roku, na Gwiazdkę zupełnie inna książkę. Tym razem dla dzieci przeznaczoną. “Vlog Chomiczka” w jednym z fragmentów sam dyskretnie sygnalizuje, komu inspirację zawdzięcza. Gadający chomik, który bawi nas, rozczula i zaskakuje niezależnie od tego, czy skończyliśmy lat siedem czy siedemdziesiąt, zanim nauczy się czytać, zjada kawałek książki Milne’a – imiennika swojego twórcy – o Kubusiu Puchatku. Ale gdy już umiejętność czytania opanuje i wobec reszty dotychczasowego pokarmu z niej skorzysta, bardzo się wcześniejszej żarłoczności wstydzi.        

Zawstydzi się zapewne też niejeden dziadek, czytając tego “Vloga..” na głos wnukowi, gdy okaże się, że to ten drugi objaśniać mu zacznie oczywiste dla siebie a starszemu pokoleniu nieznane słowa i pojęcia jak “rozkminiać” czy “nołlajf”. Bo też Diakonow dziecięcego odbiorcę traktuje z całą powagą. Zwraca się do niego w jego własnym języku wrażliwego użytkownika sieci. 

Literalnie zaś na pytanie o związek tej wdzięcznie napisanej książeczki z sytuacją na Ukrainie odpowiedzieć można tylko: w sensie fabularnym jest on żaden. Rakiety nie spadają w świecie pogodnie rozprawiających chociaż nie pozbawionych podobnych ludzkim przywar gadających zwierzątek. Taić jednak nie zamierzam, że poproszę przed wigilią wydawnictwo o dodatkowy egzemplarz dla ukraińskich dzieci z sąsiedztwa. I najwyżej dodam do prezentu dwujęzyczny słowniczek, opublikowany przez wrażliwy społecznie, bo zbudowany przez przedstawicieli najmłodszego pokolenia dawnej opozycji antykomunistycznej Akces. Skoro od wiosny dzieciaki chodzą do szkoły z polskimi rówieśnikami, a internet jest dla jednych i drugich światem równie otwartym – ze zrozumieniem sieciowej baśni Diakonowa nie będą miały kłopotów. To raczej my, z pokolenia dominacji wysokonakładowych gazet, musimy się dopiero uczyć jej języka. Też warto.

Zwłaszcza, że dla losów współczesnego świata nie pozostaje obojętne, czy ci, co na jego losy wpływają, przeczytali w dzieciństwie Marka Twaina z jego niepowtarzalnymi bohaterami-indywidualistami: Tomkiem Sawyerem i Huckiem Finnem, czy raczej zachwalającego kolektyw “Timura i jego drużynę” Arkadija Gajdara.   

Współczesna teoria literatury zgadza się też co do faktu, że dzieło pojawia się naprawdę w procesie jego odbioru. W tym sensie najzgrabniej nawet spisany tekst opowieści, wsadzony do butelki zatkanej i wrzuconej do morza, literaturą staje się dopiero z chwilą, gdy jakiś rybak lub  nadmorski turysta wyłowi go i przeczyta.    

Pan Wyrazisty, bohater naszych czasów      

Skoro od noblistki zaczęliśmy, trudno na kim innym zakończyć. Jeszcze w styczniu ukaże się “Pan Wyrazisty”, najnowsza książka Olgi Tokarczuk, za której współautorkę laureatka uznała ilustratorkę Joannę Concejo. Zapowiadana jest jako powieść graficzna. I przeznaczona – poza tradycyjnym targetem wielbicieli wzbogaconym od lat paru o tych, co wyłącznie noblistów czytają – dla młodszego niż zwykle czytelnika, chociaż nie dziecięcego jak w wypadku Diakonowa, tylko młodzieżowego. Również dzieje się w znacznej mierze w internecie. Zyskamy więc możliwość porównania, czy bardziej odpowiada nam produkt przebojowego debiutanta, który kupić możemy już pod choinkę, wciąż nie traktującego, chociaż to jego druga książka, pisarstwa jako źródła utrzymania (Diakonow pozostaje bowiem cenionym adwokatem)  – czy możliwa do przeczytania w miesiąc później powieść graficzna laureatki najbardziej cenionej nagrody literackiej. “Pan Wyrazisty” opowie o kłopotach z tożsamością, desperackich próbach jej odzyskania, granicą, jaka przebiega między “ja” a całą resztą. O lansie i promocji, marketingu i jego wpływie na osobowość człowieka. I o tym, co się stanie, gdy rysy twarzy zaczną zanikać.

Na szczęście dla nas autorka podjęła właściwą decyzję w kwestii poprzedniej swojej książki. Gdy wybuchła wojna na Ukrainie, Tokarczuk wraz z wydawnictwem rozważała możliwość wstrzymania publikacji “Empuzjonu”. Ostatecznie po paru retuszach i uaktualnieniach rzecz się ukazała. Z korzyścią dla czytelników. Nie traktuje co oczywiste o wojnie na Ukrainie. Ale w znacznej mierze, jeśli tak powiedzieć można, wychodzi jej naprzeciw. Bohater, polski student politechniki, wywodzi się ze Lwowa. Matkę zastępowała mu faktycznie ukraińska służąca. Teraz trapiony gruźlicą przybywa na kurację do dolnośląskiego uzdrowiska. Jedyne, co w tym ciągu zdarzeń niezwykłe, to ich czas. Już za chwilę wybuchnie I wojna światowa. Co stanowi czytelne odwołanie do losu Hansa Castorpa, który na nią właśnie wyruszy – bohatera niezapomnianej “Czarodziejskiej góry” Tomasza Manna. 

Pozostaje tylko mieć nadzieję, że wojna na Ukrainie nie potrwa aż tak długo jak tamta.

I prawo do odrobiny satysfakcji, że ludzie pióra wobec zła nie okazali się w Polsce równie bezradni jak polityczni progności z jednym tylko chlubnym Roberta Kuraszkiewicza wyjątkiem. Wielu autorów pomogło nam przygotować się na zagrożenia, diagnozując je zawczasu. Inni poszli za ciosem, trzymając rękę na pulsie stającej się na naszych oczach, dramatycznej jak nigdy przedtem za naszego życia historii. Muzy nie zamilkły. Słuchać ich więc nadal będziemy, uważnie, bo warto.          

[1] Rafał Grupiński. Kiedy [w:] Bogini Jezus. Wydawnictwo Wojewódzkiej Biblioteki Publicznej i Centrum Animacji Kultury w Poznaniu, Poznań 2021, s. 15

[2] por. Andrzej Anusz, Łukasz Perzyna. Konfederacja. Rzecz o KPN. Akces, Warszawa 2009 

[3] Andrzej Diakonow. Renegaci Międzymorza. Akces, Warszawa 2022, s. 24  

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here