Tylko w sobotę 13 maja oznajmiono, że nad Polskę wdarły się dwa obce obiekty, z terenu Białorusi. Z jednym stracono kontakt w okolicach Rypina na Kujawach. Drugi poleciał nad Danię. Bezosobowa forma najlepiej oddaje groźną istotę problemu: władza nawet jak wie to nie powie i sprawia wrażenie, że nie panuje nad bezpieczeństwem przestrzeni powietrznej. A całkiem niedawno z powagą zapewniała, że stajemy się regionalną… potęgą militarną.

W Polsce trwały akurat wspólne natowskie ćwiczenia pod kryptonimem Anakonda 23, kiedy radary – jak w znanym żarcie o małpie – jeden obiekt latający wykryły a drugi zgubiły. Amerykanie też opowiadali mnóstwo żartów o UFO, dopóki nie było im dane przeżyć traumy ataku na wieże bliźniacze WTC 11 września 2001 r. Źródła oficjalne z powagą u nas ogłaszają, że jeden z nieproszonych gości na polskim niebie mógł być balonem obserwacyjnym (czyli szpiegowskim) ale i meteorologicznym. Zapewne Aleksander Łukaszenka badał jaką mamy pogodę, zanim naśle do nas kolejnych fałszywych uchodźców.      

Gdyby tamtych rakiet było więcej…

Gdy 15 listopada ub. r. rakieta zabiła w Przewodowie koło Hrubieszowa dwóch cywilnych polskich obywateli, władze powiadomiły o tym fakcie dopiero po czterech godzinach. Zmowę milczenia w mediach przełamał dziennikarz agencji Associated Press i zarazem weteran wojny w Afganistanie (służył tam w marines) James La Porta. Chociaż podał prawdę, zwolniono go z pracy. Strach pomyśleć, co się mogło zdarzyć, gdyby rakiet było więcej i gdyby je kolejno wystrzeliwano na Polskę. Zwłaszcza, że traktowanie nas przez rządzących jak dzieci nie znalazło uzasadnienia w społecznych reakcjach na tragedię z Lubelszczyzny. Gdy po godz. 20 Polacy się o niej dowiedzieli, ruszyli masowo do osiedlowych sklepów zrobić zapasy, ale bez ogołocania tam półek a tym bardziej oznak paniki.

Nieproszony gość z ładunkiem z betonu

Kiedy następna rakieta, rosyjska Ch-55, tyle że z ładunkiem betonowym a nie wybuchowym (kremlowska armia takie wystrzeliwuje, żeby ukraińska obrona marnowała na podobne cele własne pełnowartościowe rakiety) spadła z kolei pod Bydgoszczą, na szczęście tym razem nie zabijając już nikogo – na poinformowanie o tym opinii publicznej przyszło poczekać nie cztery godziny, jak przy tragedii hrubieszowskiej, lecz tyleż miesięcy. Chociaż w międzyczasie odbyła się prezydencka Rada Bezpieczeństwa Narodowego – uczestnik jej tajnego zebrania zaręcza, że nikt z obecnych nie dowiedział się o zdarzeniu z podbydgoskiej wsi Zamość, obok której w lesie rakieta zaryła się głęboko w ziemię. 

Cywilny minister obrony i wicepremier Mariusz Błaszczak wciąż uchodzący za ulubieńca prezesa partii rządzącej Jarosława Kaczyńskiego zaręcza, że nie został o tym ostatnim zdarzeniu na czas powiadomiony przez wojskowych. Ci z kolei utrzymują, że o nim raportowali przykładnie i bez zwłoki.

Żurnalista ogólnopolskiej stacji radiowej podczas briefingu w Sejmie z całą powagą spytał jednego z polityków, czy nie obawia się on buntu w wojsku. To problem psychiatry tegoż redaktora oraz jego zastanawiająco wyrozumiałych przełożonych i słuchaczy zmuszonych go tolerować. W istocie jednak cała sprawa naprowadza nas na zagadnienia odległe od burleski czy opery mydlanej.

Cele nie zostały wybrane przypadkowo. Zarówno w okolicach Przewodowa na Lubelszczyźnie jak pod Bydgoszczą znajdują się instalacje natowskie. Nie ma ich w Polsce aż tylu, żeby prawdopodobieństwo losowego trafienia w miejsca nieodległe przekraczało możliwość wyrzucenia kolejno dwunastu szóstek prawidłowo przygotowaną a nie scentrowaną kostką do gry.

Po polskim niebie fruwa złom

Po polskim niebie fruwa złom. Obcego pochodzenia, nie wiemy do końca przez kogo wystrzeliwany. W grę wchodzą oczywiście Rosjanie, ale także Białorusini (zapewne od nich przyleciały oba obiekty zidentyfikowane w maju br.) oraz Ukraińcy, bo jedna z prawdopodobnych wersji tragedii z Przewodowa zakłada, że przyczyną śmierci dwóch polskich obywateli stała się właśnie rakieta, którą nasz obecny sojusznik próbował zestrzelić nadlatujący nad jego terytorium niszczycielski sprzęt rosyjski.

Pewne pozostaje jedno. Nie da się zwłaszcza wobec sytuacji z Przewodowa używać eufemizmów typu “zdarzenie” czy nawet “incydent”, co zdarza się również politykom opozycji, jak byłemu ministrowi obrony Tomaszowi Siemoniakowi – ponieważ po raz pierwszy od zakończenia II wojny światowej na polskiej ziemi nasi obywatele zginęli od obcych rakiet. Nie zdarzyło się tak nawet w 1956 r, kiedy to radzieckie kolumny pancerne szły drogami na Warszawę, ani w latach 1980-81 kiedy to obawialiśmy się interwencji “państw -stron Układu Warszawskiego” (z wyjątkiem Rumunii, której dyktator Nicolae Ceausescu daleki od nadskakiwania Kremlowi powiedział wtedy pamiętne zdanie: “Nie byliśmy w Pradze [w 1968 r. – przyp. ŁP], nie wybieramy się do Warszawy), zastopowanej ostatecznie przez wielostopniową choć zarazem dyskretną akcję dyplomatyczną Jana Pawła II, prezydenta USA Jimmy’ego Cartera inspirowanego przez doradcę ds. bezpieczeństwa Zbigniewa Brzezińskiego oraz premier Indii Indirę Gandhi, która odegrała rolę rozstrzygającej pośredniczki Zachodu w kontakcie z Leonidem Breżniewem. Sowieci zaś zwykle cofali się, gdy ktoś się dowiedział z góry o ich planach. 

Niepewność co do bezpieczeństwa nie tylko polskiego nieba (to akurat ładnie brzmi ale niewiele znaczy) ale wszystkiego, co na polskiej ziemi się znajduje wzmaga się z każdym kolejnym przypadkiem. W oczywisty sposób jest ich za wiele i nie znajdują wyjaśnienia.   

Jeśli już, to mało wiarygodne. Ujawniony w sobotę obiekt z Białorusi (ale pewności, że stamtąd wystrzelony, też brakuje) może ale nie musi być balonem meteorologicznym. Skoro go nie znaleziono, skąd to wiedzą udzielający półoficjalnych informacji wojskowi i urzędnicy MON…  Dozowanie wiadomości pogłębiających niepokój dowodzi niezdolności oparcia się wojnie hybrydowej ze wschodu, której przecież podobne zdarzenia część stanowią. 

Każdy, kto uczył się historii, pamięta, że w 1939 r. władza zapewniała, że pozostajemy silni, zwarci, gotowi. Zaś czołgi niemieckie jak utrzymywali niektórzy propagandziści miały być z papieru. 

Źródłem optymizmu pozostaje dziś za to dojrzałość polskiego społeczeństwa, jego brak podatności na panikę czy plotki nie sprawdzone. Do takiej postawy przyczyniła się konieczność radzenia sobie w pandemii, kiedy znoszenie jej restrykcji nie zachwiało pogodnym podejściem Polaków do zagrożeń, wspartym przez odradzające się poczucie wspólnoty sąsiedzkiej, rodzinnej czy rówieśniczej. Empatia i solidarność najcenniejsza, bo przez małe “s” ujawniły się po raz pierwszy na taką skalę od czasów stanu wojennego, kiedy wspieraliśmy się nawzajem w sytuacji gospodarki niedoborów. Wtedy wymieniano się wiadomościami, do którego sklepu rzucono papier toaletowy, teraz w pierwszych tygodniach walki z koronawirusem – gdzie w aptece uda się dostać maseczki, których na początku było za mało.     

Mnogość tajemniczych i na czas nie przechwyconych obcych obiektów nad Polską potwierdza niezbicie słuszność “opcji natowskiej” umiejętnie zapoczątkowanej w polskiej polityce zagranicznej i obronnej przez Jana Olszewskiego. Gdyby nieco później, niż Mecenas ten kierunek geopolityczny wyznaczył, bo przed niespełna ćwierćwieczem prezydent Stanów Zjednoczonych Bill Clinton, wcześniej w Oxfordzie uczeń dawnego akowca prof. Zbigniewa Pełczyńskiego, nie przesądził o epokowym przyjęciu nas do atlantyckiej wspólnoty – zamiast na sojuszników moglibyśmy dziś liczyć wyłącznie na prawdomówność i skuteczność ministra Błaszczaka oraz jego cywilnych i mundurowych podwładnych. Marny to kapitał. 

Murem za polskim mundurem

Jeszcze niedawno ta sama władza oraz uległe wobec niej media promowały hasło “Murem za polskim mundurem”. Organizowano nawet koncerty i wysyłanie kartek okolicznościowych. Stanowiło to reakcję na zarzuty części celebrytów wobec obrońców granicy z Białorusią. Zwłaszcza na pomawianie ich o domniemane okrucieństwo wobec nasyłanych przez białoruskiego dyktatora Aleksandra Łukaszenkę do nas w ramach wojny hybrydowej fałszywych imigrantów. Niby to biedaków z Trzeciego Świata, wyekwipowanych jednak na drogę w najnowszej generacji I-phone’y oraz markową odzież.

Teraz widać już, że ktoś mija się z prawdą: albo skarżący się na niedoinformowanie Błaszczak albo wojskowi zapewniający, jak szef sztabu generalnego Rajmund Andrzejczak, że szefa MON powiadamiali zgodnie z procedurami.  

Syndrom Mathiasa Rusta 

W maju 1987 r, konkretnie było to dwudziestego ósmego, kiedy w ZSRR obchodzono obficie zakrapiany dzień pogranicznika – lecący wypożyczoną Cessną z Finlandii niemiecki dziewiętnastolatek Matthias Rust, nie strącony przez najlepszą podobno w świecie radziecką obronę powietrzną wylądował wprawdzie nie na placu Czerwonym jak pierwotnie planował – lokalizacja ta pełna była ludzi, a Rust, chociaż motywy jego nie do końca poznaliśmy, mordercą nie był – ale sto metrów dalej na przeznaczonym dla autokarów parkingu na placu Wasilewskim nad rzeką Moskwą. Wyciągnięty z kabiny przez KGB tłumaczył, że to misja pokoju. Dbały o wizerunek na Zachodzie sekretarz generalny Michaił Gorbaczow postarał się, żeby pirata powietrznego skazano tylko za chuligaństwo a nie szpiegostwo. Dostał więc Rust cztery lata, z czego niespełna rok odsiedział na Lefortowie. Później już na  Zachodzie karany był jeszcze dwa razy z pospolitych przyczyn. Najpierw trafił za kraty za zranienie nożem pielęgniarki, która w szpitalu, gdzie odsługiwał wojsko (pomimo karkołomnej misji lotniczej uznano go bowiem za “obdżektora”), nie odwzajemniła jego uczuć. Potem wymierzono mu już tylko grzywnę  za kradzież swetra. Z faktu, że pomimo obciążonej w podobny sposób hipoteki Rust znalazł potem jeszcze zatrudnienie w Szwajcarii jako analityk finansowy wnosić można, że nie działał sam. Ale jego mocodawców nie poznaliśmy do dzisiaj.

Wiemy za to, jak Gorbaczow wykorzystał piracki rajd Rusta do własnych celów. Bezkarność niemieckiego pilota Cessny (to mały samolot szkoleniowy, zdolny zabrać maksymalnie na pokład cztery osoby, ale Mathias leciał samotnie) a  ściślej fakt, że doleciał on do celu, posłużyła za pretekst do odwołania ze stanowiska ministra obrony 76-letniego już wtedy weterana wojny interwencyjnej w Afganistanie marszałka Siergieja Sokołowa. Uchodził on za co najmniej sceptycznego wobec proklamowanych przez sekretarza generalnego glasnosti (jawności) i pierestrojki (przebudowy).

Zobaczymy, kogo teraz odwoła Kaczyński. Jeśli strażnicy polskiego nieba w komplecie na stanowiskach pozostaną, prezes narazi się na porównania nie z Gorbaczowem, lecz ze wspomnianym już wcześniej w tym tekście Breżniewem. Zapewne nie do uniknięcia… 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 5

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here