Zapowiedź premiera Donalda Tuska wprowadzenia powszechnych i dobrowolnych przeszkoleń wojskowych dla mężczyzn stanowi oczywistą reakcję na niekorzystną dla nas zmianę sytuacji międzynarodowej. Oddaje też zarówno realia jak sposób myślenia władzy: już wcześniej przecież to zwyczajni Polacy a nie rządowe służby wzięli na siebie trud codziennej walki z pandemią koronawirusa (poprzez pomoc sąsiedzką i wymianę informacji, na początku o tym, w której aptece dostać można maski) a następnie także wspierania milionów szukających u nas bezpieczeństwa wojennych uchodźców ukraińskich.
W obu wypadkach świat znów jak w czasach Solidarności podziwiał polskie społeczeństwo obywatelskie a rządzący – wtedy z PiS – mieli problem z głowy i mogli zająć się wyborami kopertowymi lub fotografowaniem się w towarzystwie prezydenta USA, wówczas jeszcze Joe’go Bidena.
Teraz jednak sytuacja rysuje się w krytyczny sposób, bo jego następca Donald Trump nie tylko już wstrzymał pomoc dla walczącej wciąż Ukrainy, ale pomimo międzynarodowych traktatów brakuje wiarygodnych gwarancji, że dostarczy ją Polsce, nawet gdyby nasze bezpieczeństwo stało się w większym niż teraz stopniu zagrożone. Jeśli zaś chodzi o Tuska i jego zapowiedzi, widać w nich chęć przerzucenia odpowiedzialności władzy na rządzonych. Okaże się, że na zapowiadane szkolenia, o których niewiele jeszcze wiemy, zgłosi się niewielu chętnych. Choćby z tego powodu, że okażą się prowadzone przez biurokratów i niezbyt atrakcyjne. Na miarę urzędniczej rutyny, każdy bywalec polskich sądów czy urzędów podatkowych wie, o czym mowa. Wtedy inicjatywa okaże się kompromitacją jak sławetna skupiająca “szwejków” obrona terytorialna ministra obrony z PiS Antoniego Macierewicza.
I znowu da się powiedzieć, że społeczeństwo nie dorosło, jak po tym, gdy u zarania polskiej demokracji do drugiej tury wyborów prezydenckich obywatele wpuścili wraz z pokojowym noblistą Lechem Wałęsą kandydata znikąd Stanisława Tymińskiego, kosztem tyleż zasłużonego co nieudolnego premiera Tadeusza Mazowieckiego.Donald Tusk jest historykiem, co podkreśla przy rozmaitych okazjach, jak teraz tysiąclecie koronacji Bolesława Chrobrego. Zna więc dwa przykłady z okresu dwudziestolecia międzywojennego, odnoszące się do szerokich obywatelskich akcji mających wzmocnić obronę narodową.
Jeden z nich dobitnie wykazał, jak postępować nie należy. Drugi – również dziś stanowić może wzór do naśladowania. Oba zaś dowodzą, że sam górnolotny apel, zamieszanie i – jakbyśmy dziś powiedzieli – marketing to jeszcze za mało.W klimacie wielkiej tromtadracji, bo mieliśmy wszak wtedy być silni, zwarci i gotowi, bezradna realnie wobec wyzwań geopolityki, opierająca się na egzotycznych sojuszach sanacja nie dorastająca u schyłku rządów do rangi nieżyjącego już Józefa Piłsudskiego, na którego się obłudnie powoływała – otóż ta właśnie skarlała ekipa Edwarda Rydza – Śmigłego, którego z genialnym poprzednikiem łączył tylko wojskowy stopnień marszałka, zorganizowała powszechną zbiórkę na fundusz obrony narodowej. Seniorzy oddawali rodzinne pamiątki, nowożeńcy złote obrączki, zaś dzieci szkolne masowo nagabywały rodziców, co tam w domu mają cennego, bo koledzy i sąsiedzi śmiać się będą, że myśmy wcale nie patrioci. Efekt akcji okazał się żaden.
Co więcej, zapewne niejedna oddana wtedy nieopatrznie w szlachetnym odruchu ale do rąk bezdusznych biurokratów obrączka ze złota mogła później w krytycznym czasie uratować Polakowi życie, gdyby posłużyła za łapówkę dla bardziej chciwego niż gorliwego niemieckiego żandarma. Nie było mu już jednak co dać, bo władza wykorzystała ofiarność obywateli i zawiodła ich nadzieje, sama salwując się ucieczką do Rumunii. Stanęli za to na wysokości zadania bohaterowie, którym powierzono ewakuację polskiego złota pochodzącego z publicznej zbiórki, w tym Ignacy Matuszewski i jego żona Halina Konopacka, pierwsza polska mistrzyni olimpijska (w rzucie dyskiem w 1928 r. w Amsterdamie). Jednak już po wojnie decyzją części emigracyjnych generałów, pracujących w ten sposób na prawo powrotu do skomunizowanego kraju, zasoby przekazano nowym władzom. Te zaś użyły ich m.in. na potrzeby wywiadu emigrację inwigilującego. Smutna to historia.
Jak przed stu laty udało się Związkowi Strzeleckiemu
Drugi przykład, z tego samego czasu, pozostaje budujący i wciąż wart naśladowania. Również w dwudziestoleciu rozwinął na skalę masową działalność Związek Strzelecki. Nawiązywał, co oczywiste, do tradycji strzelców Józefa Piłsudskiego, Polskiej Organizacji Wojskowej i bohaterskich nastoletnich Orląt Lwowskich walczących z nacjonalistami ukraińskimi. Związek Strzelecki stał się najbardziej masową organizacją społeczną II Rzeczypospolitej przy czym nawet narastające tendencje autorytarne w obozie sanacyjnym nie zmieniły faktu, że w działalności ruchu nacisk kładziono nie na doraźną propagandę, lecz potrzeby wyższego rzędu. W tym powszechne szkolenie obronne obywateli, także młodzieży, organizowanie zajęć sportowych i rozmaitych form spotkań. W wielu polskich miejscowościach lokalna siedziba Strzelca stała się jedynym dostępnym ośrodkiem nie tylko kultury ale budowania wspólnoty. Przyczyniło się to w oczywisty sposób do bohaterstwa, jakim kolejne roczniki Polaków wykazały się w czasie II wojny światowej. Ale także do niezależnych postaw już po niej wykazanych, co przydawało się przy okazji kolejnych buntów społecznych w PRL.
Celem Związku Strzeleckiego, co niedawno w znakomitym szkicu na łamach “Opinii” przypomniał Jan Józef Kasprzyk stało się bowiem “wykuwanie obywatela – żołnierza”, jak to w modnej wtedy stylistyce formułowano [1].
Zgodnie z założeniami “Deklaracji ideowej” Związek Strzelecki miał “rozbudzać świadomość, że każdy obywatel, broniąc państwa, broni również swoich praw i interesów”, przy czym “odpowiedzialność za bezpieczeństwo państwa spoczywa (..) na barkach każdego obywatela Polski”, jak przeczytać się dało równe sto lat temu na łamach “Strzelca” [2].
Z całym więc szacunkiem dla obchodów tysiąclecia koronacji Chrobrego, również do tej bliższej nam o dziewięć wieków tradycji nawiązać warto.
Jednoczymy się w trudnych momentach Tym bardziej, że składnikiem obyczajowości, cechującej ostatnie kilkadziesiąt lat czasu transformacji ustrojowej, stało się spontaniczne zainteresowanie młodych roczników terenowymi grami wojennymi (paintball), czy rekonstrukcjami historycznymi. A potrzeba wspólnoty i zgodnego działania objawiała się zarówno przy okazji skrzykiwania się do wzajemnej pomocy w dobie pandemii czy niesienia jej ofiarom klęsk żywiołowych (powódź stulecia z 1997 r. ale także ostatnia w roku ubiegłym) i uchodźcom z Ukrainy, jak w sferze symbolicznej manifestowana była w związku z sukcesami sportowymi (fetowanie zwycięstw skoczków narciarskich czy skromnych nawet wyników piłkarzy jak ćwierćfinał Euro w 2016 r.).Trafny sąd obiegowy wskazuje, że Polacy jednoczą się zwykle w chwilach zagrożenia. Stanowi to istotny kapitał społeczny. Zwłaszcza, że krzepiące postawy Polaków w pandemii czy akcji wspierania Ukraińców zaprzeczyły tezom socjologów o rozproszeniu czy zapomnieniu dorobku pierwszej wielkiej dziesięciomilionowej Solidarności.
Społeczeństwo obywatelskie w Polsce istnieje i nie zmierza wcale do rozproszenia ani atomizacji. Dobitnym dowodem jego trwałości stało się masowe uczestnictwo Polaków w rozstrzygających dla nas również w sensie geopolitycznym a nie tylko doboru modelu ustrojowego wyborach parlamentarnych z 15 października 2023 r. Dla Tuska a nie dla przez niego rządzonych stanowią one wciąż istotne zobowiązanie i dług do spłacenia. Zaś my, nie zaliczani do zawodowej klasy politycznej, mieliśmy wtedy okazję się przy urnach policzyć. Znakomicie to wypadło. Poza wyrazistymi symbolami jak nocna pizza dostarczana przez ludzi dobrej woli wyczekującym przed punktem wyborczym na wrocławskim Jagodnie – poszczycić się mogliśmy rekordową frekwencją (udział w głosowaniu wzięło 74 proc uprawnionych), najwyższą od czasów pierwszych w historii Polski wolnych wyborów parlamentarnych: do Sejmu Ustawodawczego w 1919 roku.
Władza, wciąż pozostająca w Polsce dłużnikiem społeczeństwa, nie ma więc za zadanie oktrojować czegokolwiek, jak mówiło się w XIX o rozwiązaniach odgórnie narzucanych, ale wyjść naprzeciw rzeczywistym obywatelskim potrzebom i co najwyżej służyć ujmowaniem ich w konkretne ramy organizacyjne. Tam, gdzie wspólnoty sąsiedzkie, zawodowe czy rówieśnicze nie poradzą sobie we własnym zakresie. Oczywista pozostaje potrzeba współpracy z cieszącymi się wysokim prestiżem samorządami w kwestii obrony cywilnej. Tym bardziej, że za obecnych rządów wreszcie udało się stworzyć ramy prawne, w których ta ostatnia może funkcjonować, chociaż wciąż brak wielu rozporządzeń wykonawczych.
Wystrzegać się przy tym należy utopijnych rozwiązań.
Pomimo świadomości potencjalnego zagrożenia interwencją radziecką w 1956 r. oraz latach 1980-81 Polska za pamięci żyjących pokoleń nie stała się nigdy państwem frontowym, co najwyżej takim, w którym obywatele – jak w stanie wojennym czy niedawnej pandemii – solidarnie zmagali się z niedogodnościami życia codziennego i powiadamiali siebie nawzajem, jak im skutecznie przeciwdziałać. Nie jesteśmy Szwajcarią ani Izraelem, gdzie demokracje w róznych czasach powstawały w obliczu zagrożenia ze strony napastliwych sąsiadów, więc jeśli nie każdy to co drugi obywatel mógł mieć broń w domu ze świadomością, że to nie tyle sensowne nawet co wprost konieczne. Wciąż płacimy przy tym wysokie podatki i mamy prawo oczekiwać, że władza zapewni nam bezpieczeństwo w tym zakresie, w jakim zaliczają to do jej obowiązków również zwolennicy modnej do niedawna koncepcji państwa – minimum.
Zaś zawieszenie poboru powszechnego, dokonane w 2009 r. przez tego samego premiera i podobną ekipę ministrów, jacy rządzą teraz, nie stanowiło błędu lecz konieczność, spowodowaną krachem systemu, odziedziczonego po poprzednim ustroju.
W PRL jak wiadomo, obrona ojczyzny stanowić miała nie tylko powszechny ale zaszczytny obowiązek obywateli. Doprowadziło to do rozrostu patologii, w wyniku tzw. fali (dręczenia “kotów” z młodszych roczników przez doświadczonych “dziadków”) ginęło więcej żołnierzy niż w licznych z powodu zużywania się i awaryjności poradzieckiego sprzętu wypadkach na poligonach.
Za to ochotnicy a nie rekruci z poboru znakomicie i godnie spisali się w trakcie misji wojskowych poza granicami Polski: jak w Afganistanie czy Iraku. Sprawia to, że armia wciąż cieszy się wysokim prestiżem społecznych. I doświadczenie tych, którym to zawdzięczamy, warto wykorzystać w pierwszej kolejności. Podobnie jak nie tylko obywatelską ale i logistyczną wiedzę tych, którzy w latach 80. stworzyli fenomen określany przez historyka Andrzeja Anusza mianem “drugiego obiegu politycznego” [3]: niejedna przecież z nominalnie nielegalnych partii czy struktur związkowych dysponowała wtedy nie tylko sieciami druku i kolportażu, profesjonalną akwizycją i księgowością ale i w praktyce strukturami własnego wywiadu i kontrwywiadu: w swojej biografii niezapomnianego przewodniczącego Kornela Morawieckiego, Bogdan Rymanowski wiele pisze o sposobach rozpracowywania esbeków przez działaczy Solidarności Walczącej, co pozwalało na pozyskiwanie wiedzy o planach aparatu represji i unikanie pułapek. Na nasłuchu esbeckich krótkofalówek siedziała wtedy ze skanerem w ręku Ludwika Ogorzelec, wówczas studentka szkoły sztuk plastycznych, dziś światowej sławy rzeźbiarka. Nie chodzi oczywiście o kopiowanie ówczesnych metod, które z perspektywy lat wydawać się muszą chałupnicze. Lecz o pewną wspólną odpowiedzialność.
Zwłaszcza, że wtedy i teraz chodziło o to samo: przyszłość wolnego świata w walce z dyktaturą. Zapewne żeby w tej walce – oby wciąż zimnej, a nie gorącej i pełnoskalowej – pokonać Władimira Putina, trzeba użyć tego, czym żaden dyktator nie dysponuje. W grę wchodzi pewien potencjał społecznej aktywności. A także wiedzy i kojarzenia faktów. Zanim przecież II wojna światowa rozstrzygnęła się w zaspach Stalingradu i na plażach Normandii, polskim matematycznym geniuszom udało się złamać szyfr Enigmy a dzięki ofiarności mieszkańców okupowanej Polski – chłopów z podlaskich Sarnak i gosposi niemieckiego pułkownika – sprowadzić do Londynu i tam złożyć w całość elementy rakiety V1, która miała stać się cudowną bronią nazistów.
O bohaterstwie mistrzyni olimpijskiej Haliny Konopackiej ratującej w 1939 r. polskie złoto przed Niemcami (sama prowadziła jedną z ciężarówek konwoju) była już tu mowa. Wskazana już także moda na paintball czy militarne gry komputerowe nie zastąpi na pewno sportowego stylu życia, zanikającego nieuchronnie w dobie transformacji ustrojowej. Co szokuje i niepokoi tym bardziej, że pół wieku temu pozostawaliśmy – jak na Igrzyskach Olimpijskich w Montrealu (1976 r.) – szóstą potęgą sportową świata. Przed nami w klasyfikacji medalowej znalazły się wtedy wyłącznie masowo produkujące cyborgów ZSRR i NRD oraz najzamożniejsze państwa zachodnie: USA, RFN i Japonia. Złotych medali zdobyliśmy wówczas siedem – natomiast na ubiegłorocznej paryskiej olimpiadzie jeden tylko, tyle co Pakistan. Z tego pojedynczego złota też da się czerpać pożytek w propagowaniu pewnego stylu, skoro zdobyła je we wspinaczce Aleksandra Mirosław, żołnierka WP. Nie trzeba więc gdzie indziej szukać wzorów do naśladowania. Bo przecież nawet dla ślęczącej nad komunikatorami społecznościowymi młodzieży – mistrz olimpijski to wciąż jest ktoś.
Więcej niż influencer. Trzeba się jednak zająć umiejętnym upowszechnianiem opowieści o podobnych sukcesach, żeby przyszły następne. Również w najbliżej związanych z obronnością sportach walki. A złoto zdobywaliśmy w historii olimpiad zarówno w szlachetnej sztuce judo, jak w zapasach i pięściarstwie, gdzie mówiono nawet o polskiej szkole boksu. Jednak niedawno w Paryżu mieliśmy mniej polskich uczestników turnieju pięściarskiego niż w Montrealu przed półwieczem… medali dla Polski w tej dyscyplinie. Fenomen popularności Andrzeja Gołoty przeminął i niewiele w tej mierze zmienił, zapewne nie dlatego, że bohater wyobraźni zbiorowej wszystkie najważniejsze walki przegrywał.
Odległe 42. miejsce w klasyfikacji medalowej ubiegłorocznej olimpiady w Paryżu stanowi oczywisty sygnał alarmowy dla kraju stanowiącego 22. wedle szacunków gospodarkę świata i przeżywającego, jeśli wierzyć tak potocznym przekonaniom jak opiniom ekspertów, jeden z lepszych momentów swojej historii, pomimo zagrożenia ze Wschodu, które nas do tego bilansu skłania.Gorszy jeszcze problem stanowi jednak regres sportu masowego. Zmniejszyła się jego dostępność dla młodzieży. W PRL opierał się oczywiście na talentach adeptów i wysiłku trenerów oraz instruktorów ale również na potędze zamożnych klubów górniczych i hutniczych, milicyjnych i wojskowych. Dla setek młodych ludzi zwłaszcza z ośrodków położonych “daleko od szosy” sport stanowił jedyną dostępną drogę do kariery.
Nawet jeśli względnie niewielu z nich marzenia te spełniło – nie stracili czasu przeznaczonego na treningi i obozy szkoleniowe, masowo uniknęli patologii jakie dotykały ich mniej aktywnych rówieśników. Z dumą obnosili kurtki czy torby z klubowymi emblematami, czasem pierwsze porządne rzeczy, jakie w życiu posiadali. W mojej podstawówce nr 38 im. Marii Skłodowskiej-Curie przy Świętokrzyskiej w Warszawie na zakończenie roku zaraz po olimpijczykach, którym dyplomy wręczała dyrektorka, wywoływano z dumą “młodzieżowych organizatorów sportu”. Pod tą szumną nazwą kryła się funkcja nieformalnego asystenta pani od wuefu, który po godzinach jej pracy dbał o warunki na boisku szkolnym, w tym o to, żebyśmy się tam nie pozabijali, bo za Gierka betonowano wszystko z miejscami do uprawiania sportu włącznie. Mądra wuefmenka wyznaczała do tej roli zwykle najgorszych łobuzów, nierzadko drugorocznych, czasem z mamą na zasiłku i tatusiem “w więźniu”, bo wyroki za kryminalne sprawy zapadały wtedy zwykle “bez zawiasów”. Zakapiory brały od pani gwizdek i sędziowały młodszym. A na koniec roku na apelu wywołani zamiast dyplomu dostawali modne wtedy długopisy w czterech kolorach.
Żaden z wyróżnionych wprawdzie na olimpiadę później nie pojechał, ale też nikt z tego grona ojcowskim śladem nie trafił za kraty. Wiedziałbym o tym, bo miejsca zamieszkania nie zmieniłem i kolegów ze Skłodowskiej wciąż na ulicy spotykam. Obecna masowa popularność rozmaitych kursów samoobrony (z krav magą włącznie) czy osiedlowych siłowni świadczy o tym, że sportowe potrzeby nie zanikły wraz ze zmianą ustrojową. Poprzedni rząd Tuska raz wyszedł im naprzeciw, budując Orliki: boiska w każdej gminie. Sport akurat pozostaje ta dziedziną, w której jeśli państwo nie weźmie się do roboty, nikt go nie zastąpi. Kluby znajdują wprawdzie od lat rozmaitych prywatnych dobroczyńców, ale z czasem okazuje się, że chodzi o sprzedaż atrakcyjnych terenów pod deweloperkę a potem zespół może nie dotrwać nawet do końca sezonu, zaś o szkoleniu młodzieży śmiech wspominać.
Przy warszawskim Liceum Batorego kort znajdował się, odkąd pamiętam. Graliśmy tam nawet w stanie wojennym. Nauczyciele wuefu i nie tylko dbali o stan nawierzchni, poganiali gnuśnego woźnego, by walcem przejeżdżał i linie robił, bo sami lubili rakietą pomachać. Okna pokoju nauczycielskiego wychodziły wprost na arenę tenisowych zmagań, więc dla profesorów była to okazja, żeby popisać się sprawnością przed sfeminizowanym w większości gronem pedagogicznym. Dla samych zaś licealistów – by pokazać, że bekhend na dużej przerwie wychodzi im lepiej niż kwadrans wcześniej badanie przebiegu zmienności funkcji, zaś smecz od analizy “Powrotu posła” Juliana Ursyna Niemcewicza. Po zmianie ustroju to nadal szkoła elitarna, dokąd chodzą liczne dzieci establishmentu, więc nie w braku pieniędzy tkwi problem. Kort pozostał, ale zarasta, nikt o nim nie pamięta, widać są ważniejsze sprawy.
[1] por. Jan Józef Kasprzyk. Związek Strzelecki w II Rzeczypospolitej. “Opinia” nr 50 (148) zima 2024
[2] “Strzelec” 1925, nr. 5-6, s. 1
[3] por. Andrzej Anusz. Nielegalna polityka. Akces, Warszawa 2019, passim