Piłka w dołku

0
134

Znakomitych piłkarzy wciąż w Polsce nie brakuje czego znakomitym dowodem pozostają międzynarodowe klubowe kariery Roberta Lewandowskiego i Piotra Zielińskiego i trwająca w mediach opera mydlana dotycząca kwestii w jakim zespole w kolejnym sezonie zagrają. Wedle dziś dostępnych wiadomości, pierwszy zostanie w Barcelonie, drugi przejdzie z Napoli do mediolańskiego Interu, ubiegłorocznego finalisty elitarnej Ligi Mistrzów. Zwykle tego typu roztrząsania ograniczają się do futbolowych celebrytów, los słabszych w tej grze mało kogo obchodzi. 

Co więcej, podczas niedawnego (grudzień 2022 r.) Mundialu w Katarze reprezentacja Polski znalazła się wśród szesnastu najlepszych, a przepustkę tam wywalczyły gole wspomnianych już Lewandowskiego i Zielińskiego w barażowym meczu z wyżej notowaną Szwecją. Teraźniejszość wyznacza jednak fakt, że z kolei o awans na Euro rywalizować nam przyszło także w barażach – tyle, że z Estonią oraz Walią i Finlandią a nie są to potentaci w tej dyscyplinie sportu.

Dla porównania: w czasach Kazimierza Górskiego, zaraz po największym sukcesie naszej piłki, kiedy to w pierwszych po wojnie finałach Mistrzostw Świata z naszym udziałem (1974 r.) od razu wywalczyliśmy w nich trzecie miejsce, o awans na Euro rywalizowaliśmy jak równi z równymi z wicemistrzami globu Holendrami. W pięknym meczu w Chorzowie (jesień 1975 r.) pokonaliśmy zespół z Johanem Cruyffem i Johanem Neeskensem w składzie 4:1 przy czym honorowego gola dla gości strzelił dopiero pod koniec gry równie znakomity Rene van der Kerkhof. “Nie pomogły Johany na zwiędłe tulipany” – obwieszczała wtedy triumfalnie czołówka jednej z gazet. 

 Media odwołują selekcjonera, a rycerze goście zawodzą i wychodzi na to, że miał rację Lato

Po katarskim Mundialu gazety rzuciły się do gardła selekcjonerowi reprezentacji Czesławowi Michniewiczowi, podobnie jak komentatorzy telewizyjni. Jakby wynik na mistrzostwach nie był najlepszy od czasów Antoniego Piechniczka, który w trudnych warunkach stanu wojennego wywalczył w Hiszpanii (1982 r.) podobnie jak Górski w RFN (1974 r.) trzecie miejsce w świecie. Po powrocie z Kataru Michniewicza zastąpiono pochopnie zagranicznym celebrytą Fernando Santosem z Portugalii, który przegrał wszystko co się dało i trzeba go było zwolnić. 

Znów drużynę prowadzi trener z kraju, Michał Probierz. Po ekscesach selekcjonerskiej “legii cudzoziemskiej” (przed Michniewiczem trenował kadrę inny rodak Santosa, Paulo Sousa) co oznacza konieczność jej faktycznej odbudowy. A przecież w Katarze wygraliśmy z mającą nieograniczony budżet i zaznajomioną z miejscowym klimatem Arabią Saudyjską, zremisowaliśmy z uczestniczącym niemal we wszystkich Mundialach Meksykiem a przegraliśmy z honorem wyłącznie z dwoma najlepszymi zespołami turnieju, które potem spotkały się w jego ścisłym finale – późniejszym mistrzem świata Argentyną (0:2) i wicemistrzem Francją (1:3). Za to należała się Michniewiczowi premia, a nie zwolnienie. Zwłaszcza, jeśli lepszych, żeby go zastąpić, brakowało. Santos to futbolowy Dyzma, zaś Probierz – co najwyżej solidny trener ligowy (wcześniej zarabiał w Cracovii 120 tys zł. miesięcznie ale do mistrzostwa kraju jej nie doprowadził).   

Zwykle nie umieliśmy docenić tego, co w futbolu mamy. W trakcie wspomnianych tu eliminacji Euro z roku 1975, które ostatecznie przegraliśmy z Holandią (po chorzowskiej wiktorii w Amsterdamie było już 3:0 dla gospodarzy) – za ciężkie niepowodzenie uznano bezbramkowy remis z Włochami w Rzymie. Chociaż rywale pięć lat wcześniej w Meksyku, podobnie jak Holendrzy w 1974 r, w RFN, zostali wicemistrzami świata. 

Za porażkę uznano piąte miejsce w argentyńskim Mundialu z 1978 r, które wywalczyła drużyna Jacka Gmocha. Dziś wszystko byśmy za taki wynik dali. W ciemno wzięlibyśmy też bezbramkowy remis z zachodnimi Niemcami na otwarcie turnieju i późniejsze 3:1 z Meksykiem. A jednak Gmoch, zresztą inteligent z tytułem inżyniera i autor cenionej “Alchemii futbolu”, przedstawiającej piłkę nożną jako grę wojenną – po turnieju musiał odejść. Czesław Michniewicz nie okazuje się więc pierwszym pochopnie zwolnionym ze stanowiska selekcjonerem narodowej drużyny. Nie zatrzymywano też Antoniego Piechniczka, chociaż po trzecim miejscu w Hiszpanii jeszcze w Meksyku (1986 r.) wprowadził zespół – jak po latach Michniewicz w Katarze – do najlepszej szesnastki. Doceniliśmy to poniewczasie dopiero, kiedy na szesnaście długich lat w ogóle zabrakło nas w finałach światowych mistrzostw. Zaś powrót w 2002 r. przyniósł zimny prysznic, bo na dzień dobry przegraliśmy 0:2 z kelnerami – jak piłkarze w swoim slangu nazywają słabych zawodników – z Korei Południowej. Potem zaś bywało nie lepiej, skoro na Mundialu w Rosji (2018 r.) kadra Adama Nawałki uległa Senegalowi (1:2) i dała rozbić Kolumbii (0:3) co siłą rywali nie da się wytłumaczyć, bo jedni i drudzy nasi zwycięzcy zaraz z turnieju odpadli.

Media i komentatorzy nierzadko zgorzkniali byli zawodnicy znów się nie popisali, bo do reprezentantów mieli pretensje nawet po jedynym wygranym meczu z  Japonią (1:0) za rzekomy brak zaangażowania, chociaż w futbolu obowiązuje zasada, że zwycięzców się nie sądzi. Przypomina się anegdota z życia, choć z innej dyscypliny sportu, jak Wojciecha Fortunę niedługo po tym, jak zdobył dla Polski w Sapporo pierwszy w historii złoty medal olimpijski w sportach zimowych (1972 r.) dziennikarz spytał po jednym z konkursów, dlaczego skoczył “tylko sto metrów”. Fortuna pokazał mu ledwo widoczny we mgle wysoki masyw obiektu: – Wejdź na skocznię i   skakaj   sam – doradził redaktorowi.

Po wynikach takich jak w Rosji a także nieobecności na wcześniejszych Mundialach (2010 i 2014) światło dla rodzimego futbolu zaświeciło, gdy w kwalifikacyjnym meczu ze Szwedami Piotr Zieliński zdobył przesądzającą o awansie na katarski turniej drugą bramkę, tak piękną, że czasem się mówi, iż dla takich momentów warto oglądać ten sport. Finały w Katarze oznaczały dla Polaków powrót do światowej elity – ale niestety nie okazał się on trwały. Chociaż zawodników mamy znakomitych.

Klasa Roberta Lewandowskiego nie zależy od klubu w którym gra, skoro błyskotliwe sukcesy odnosi kolejno w koszulkach Borussi Dortmund, Bayernu Monachium a teraz Barcelony. Co najciekawsze – na początku kariery nie chciano go w Legii Warszawa.

Podobnie produktem eksportowym pozostaje Piotr Zieliński. Teraz wprawdzie ma kłopoty w Napoli, ale i nadzieję, że odbuduje się w Interze – a oba zespoły zaliczają się do najlepszych nie tylko we Włoszech, ale w Europie.

Z kolei Wojciech Szczęsny etatowo strzegący bramki turyńskiego Juventusu,  swój wielki czas miał na katarskim Mundialu, kiedy to obronił dwa rzuty karne; najpierw w meczu z Saudyjczykami, a potem strzelany przez Leo Messiego, zresztą przez sędziego niesłusznie Argentyńczykom przyznany. A w futbolu “jedenastka” to niemal pewna bramka.  Biada strzelcowi, co jej nie wykorzysta. Chyba, że później poprowadzi drużynę do mistrzostwa świata jak Messi w Katarze… Do bramkarza, jeśli strzał z jedenastu metrów przepuści, nikt pretensji nie ma. Za to jeśli obroni – zyska mołojecką sławę. Jak Jan Tomaszewski, który na Mistrzostwach Świata w RFN (1974 r.) dokonał tej sztuki dwukrotnie, kosztem Szweda Tappera oraz reprezentanta gospodarzy Uli Hoenessa. Przedtem zaś, w decydującym o awansie pierwszym po wojnie (poprzednio wśród najlepszych graliśmy w 1938 r) meczu na Wembley zyskał sobie miano “człowieka, który zatrzymał Anglię”. Karnego nie obronił, lepszy był Allan Clarke, za to poza tą jedną próbą z jedenastu metrów – łodzianin dokonywał między słupkami cudów zręczności. Zanim Clarke wyrównał, a remis wciąż był dla Polaków zwycięskim wynikiem bo dawał awans, “złotą bramkę” strzelił dla nas Jan Domarski. Po podaniu Grzegorza Laty zmylił jednego z najlepszych bramkarzy świata Petera Shiltona, eksperci pozostają przekonani, że udało się dlatego, że piłka… zeszła mu z nogi, czego renomowany goalkeeper nie przewidział. O ile Tomaszewski i Lato zyskali międzynarodową sławę, to Domarski miał na Wembley… swoje 50 sekund powiedzmy. Na mistrzostwa do RFN Górski go zabrał, za zasługi, ale Domarski był już tam tylko rezerwowym, a na środku ataku grał Andrzej Szarmach – w klasyfikacji strzelców drugi za Grzegorzem Latą ex aequo ze wspomnianym już tu Holendrem Neesekensem. 

Właśnie droga życiowa Grzegorza Laty, najpierw króla strzelców Mundialu w Niemczech (siedem goli w siedmiu meczach w tym rozstrzygający o trzecim miejscu kosztem ustępujących mistrzów świata Brazylijczyków), później jeszcze bohatera turniejów w Argentynie i Hiszpanii, także dobrze grającego w pucharach w barwach Stali Mielec i belgijskiego Lokeren – wreszcie gdy został prezesem PZPN jednego z najmocniej krytykowanych ludzi w Polsce, oddaje liczne paradoksy polskiej piłki.

W jednym wszakże Lato miał rację, chociaż był wykpiwany, gdy zachwalał “polska myśl szkoleniową”. Trenerów z importu należało się wystrzegać, czego dowiodło sprowadzenie obu niefortunnych Portugalczyków przez kolejnych prezesów PZPR: Zbigniewa Bońka, kiedyś podobnie jak Lato wielkiego zawodnika (był trzeci w plebiscycie “France Football” na najlepszego piłkarza Europy w 1982 r. podobnie jak Kazimierz Deyna w 1974 r.) oraz obecnie zasiadającego w tym fotelu Cezarego Kuleszy.

Miarą niedawnego upadku polskiej piłki stała się eliminacyjna porażka z Mołdawią. W Kiszyniowie ulegliśmy gospodarzom 2:3 choć prowadziliśmy już z nimi 2:0. W futbolu czasem zdarza się, że lepsza w papierowych rankingach drużyna traci dwa gole z potencjalnie słabszą i później “goni wynik”. Ale odwrotnie dzieje się… niezmiernie rzadko. Po czasie pozytywnych zaskoczeń nastąpił szok, wywołany u kibiców bezprzykładną indolencją ich ulubieńców. 

Więcej niż tylko sport

Dla Polaków piłka nożna to coś więcej niż sport. Nie jest to stwierdzenie sloganem. Gmoch w “Alchemii futbolu” przypomina mecze, rozgrywane w konspiracji w czasach gdy Polskę okupowali Niemcy, zakazując uprawiania gier zespołowych. Młodzi ryzykowali wtedy więzienie lub obóz koncentracyjny, spotykając się potajemnie na boiskach. 

W mniej ekstremalnych ale trudnych czasach komunizmu futbol dawał nam powód do dumy narodowej. Zastępował sukcesy gospodarcze, których brakowało. I redukował kompleksy wynikające ze zdominowania nas przez ZSRR, jak wtedy, gdy w Chorzowie za sprawą talentu Gerarda Cieślika w 1957 r.  pokonaliśmy 2:1 mocną wtedy reprezentację Związku Radzieckiego. I jak w stanie wojennym, kiedy na Mundial do Hiszpanii pojechaliśmy bez rozegrania jednego choćby meczu towarzyskiego. Wolne kraje bojkotowały “juntę” generała Wojciecha Jaruzelskiego, socjalistyczne zaś obawiały solidarnościowych demonstracji na trybunach, więc w 1982 roku przyszło nam od razu w czerwcu grać o punkty. I znowu zanotowaliśmy kolejny po Wembley zwycięski remis, ze Związkiem Radzieckim, dający nam awans do czwórki najlepszych drużyn turnieju. Na trybunach rozkwitły wówczas niespodziewanie rozwinięte przez emigrantów transparenty zdelegalizowanej w kraju Solidarności. A po powrocie do kraju trener Piechniczek wraz z żoną wręczone im przez kibiców kwiaty zanieśli na plac Zwycięstwa, gdzie w tym czasie upamiętniano poległych w pamiętnym Grudniu górników Kopalni Wujek.           

Wiedział, co robi Aleksander Kwaśniewski potrafiący zabiegać o popularność, gdy jako prezydent w ekspresowym trybie załatwił polskie obywatelstwo czarnoskóremu Emmanuelowi Olisadebe, NIgeryjczykowi z polską żoną i w koszulce warszawskiej Polonii, który odwdzięczył się za to strzeleniem pierwszej bramki po powrocie Polski po szesnastu latach na Mundial. Mylą się jednak ci, co widzą w karierze Olisadebe symbol nowej wielokulturowej Polski. Kiedy w latach 70. chodziłem do podstawówki nr 38 w Warszawie im. Marii Skłodowskiej-Curie przy Świętokrzyskiej, moim najlepszym kolegą był Carlos Alberto da Silva Parauna, syn pracownika brazylijskiej ambasady. Przechodnie idący wzdłuż naszego betonowego boiska szkolnego zatrzymywali się i niczym przed telewizorem lub na stadionie gapili się, co ten ciemnoskóry chłopak z piłką wyprawia. Jego starszy brat grał wtedy… w Polonii Warszawa, całkiem jak Olisadebe w ćwierć wieku później. Raz Carlos z dumą przyniósł do szkoły “Sztandar Młodych” z artykułem o nim. Kiedyś, gdy polonistka utyskiwała, że “dyktando Carlosa nie nadaje się do poprawienia”, za jego zgodą na nie zerknąłem jako pierwszy literat w klasie znany z tych zdolności podobnie jak z awersji do matematyki i przytomnie zauważyłem, że chłopak nic nie winien, po prostu dla słów polskich stosuje konsekwentnie transkrypcję portugalską, Za to język futbolu okazał się międzynarodowy, więc na boisku Carlos odżywał, a i starszego brata w kolejarskim klubie z tradycjami nikt o polską ortografię nie pytał. 

Wprawdzie niedawno był czas, że to skoki narciarskie uznano za polski sport narodowy, jednak przygniatająca większość z nas nie jest w stanie przywołać własnych wspomnień z progu ani z zeskoku, za to z boiska między dwoma bramkami – jak najbardziej. I dotyczy to tak samo rówieśników Laty i Szarmacha, co do gry wdrażali się jeszcze na wydeptanych klepiskach, jak równolatków Romana Koseckiego ćwiczących drybling na wybetonowanych boiskach gierkowskich jak i najmłodszej generacji, korzystającej już w wybudowanych w nowej Polsce przyszkolnych “orlików”. Z nadzieją, że wyrośnie na nich piłkarskie pokolenie na miarę piłkarzy Górskiego, zwanych przecież orłami. Wciąż czekamy na jej spełnienie.  Pomimo indywidualnych laurów dla Lewandowskiego i klubowych sukcesów Szczęsnego dylematem polskiej piłki pozostaje, jak ożywić piękne wspomnienia… I z każdym sezonem spodziewamy się, że właśnie teraz to się uda…               

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here