Edukacja seksualna pod marką edukacji zdrowotnej jako przedmiotu nauczania stanie się obowiązkowa od czwartej klasy podstawówki do trzeciej licealnej włącznie już od 1 września przyszłego roku. Jak widać, ministerstwo uważa, że seks nie jest dla maturzystów. I słusznie: zamiast go uprawiać, powinni się uczyć do egzaminu dojrzałości.
Po Warszawie już jeździ starannie nagłośniona furgonetka, wynajęta przez Ordo Iuris, z imponującą siłą decybeli i pomocą krzyczących plakatów ostrzegająca przed promocją rozwiązłości i wulgarności w szkołach państwowych.
Poprzedni minister edukacji Przemysław Czarnek miał doradcę, który naraził go na pośmiewisko, choć młody profesor z PiS robi wiele, by przedstawiać się jako poważny człowiek, a ostatnio nawet kandydat na prezydenta. Jednak jego totumfacki dr hab Paweł Skrzydlewski zepsuł mu swego czasu wszystkie te starania, uznając promocję “cnót niewieścich” za wciąż najbardziej aktualny i miarodajny wzorzec edukacyjny.
Swój odpowiednik doktora Skrzydlewskiego znalazła również obecna “ministra” Barbara Nowacka. Nazywa się Zbigniew Izdebski, jest seksuologiem i stoi na czele siedmioosobowego zespołu. – Koniec tabu – oświadcza buńczucznie.
W dodatku “wprowadzenie seksu do szkół” jak rzecz odczytują sami uczniowie, ogłasza się w sposób najmniej zręczny z możliwych: na łamach springerowskiego tygodnika “Newsweek” tradycyjnie od czasów “pierwszego PiS-u” zaprzyjaźnionego z każdą władzą niezależnie od jej barw politycznych. I w klimacie wspomnianego już triumfalizmu, że co nie było możliwe przed ponad 30 lat, teraz stanie się częścią szkolnej codzienności.
A przecież zamiast dać zarobić uległemu wobec rządzących publikatorowi – dałoby się stworzyć chociaż pozór dyskusji: zorganizować debatę, zaprosić na nią nauczycieli, bardzo przecież tym zainteresowanych, skoro to oni mają popularnego “seksu” od 1 września 2025 r. uczyć. A nawet – chociaż dla biurokratów z MEN to zapewne niepojęte – samych uczniów. W myśl zasady: nic o nas bez nas.
Jak Tusk z Nowacką błąd Mazowieckiego, choć a rebours, powtarzają
Fatalny poziom katechizacji w szkole oraz uwiąd wspólnot parafialnych, entuzjastycznie u nas podziwianych za żywotność i kreatywność aż do końca lat 80. przez katolików z zachodniej Europy – wynika z trybu wprowadzenia religii do szkół w 1990 r, bocznymi drzwiami, jak wtedy mówiono. Bez społecznej dyskusji i z pominięciem kontraktowego Sejmu, tylko ministerialnym rozporządzeniem. Wykonawcy tej decyzji, zasłużeni zresztą w wielu innych sprawach: minister Henryk Samsonowicz oraz jego zastępczyni Anna Radziwiłł kierowali się zamiarem zapewnienia rządowemu szefowi, Tadeuszowi Mazowieckiemu neutralności Kościoła w rywalizacji premiera o prezydenturę z przewodniczącym NSZZ “Solidarność” Lechem Wałęsą. Plan się nie powiódł, biskupi w znacznej, a proboszczowie we wręcz przygniatającej większości i tak wsparli pokojowego noblistę przeciwko pierwszemu po wojnie niekomunistycznemu szefowi rządu, a już między pierwszą turą a drugą stracha napędził im jeszcze obsadzony w roli antychrysta Stanisław Tymiński. Chociaż cała szopka skończyła się happy-endem, niepełnym wprawdzie, bo Wałęsa, gdy już prezydentem został, sprawował ten urząd fatalnie – skutki tamtego grzechu pierworodnego polskiej demokracji obciążają nas do dzisiaj. A tak podkreślająca swoje laickie sympatie Nowacka zdaje się postępować wedle znanej z “Pana Tadeusza” Adama Mickiewicza formuły: z grzechów w nowe grzechy.
Znów bowiem na horyzoncie mamy wybory prezydenckie, zaś na podorędziu władzy – zamysł takiego rozegrania sytuacji na scenie publicznej, w którym szkoła ponownie stanie się tylko instrumentem. Tyle, że tym razem nie chodzi o neutralizację, lecz polaryzację.
Zanim bowiem uczniowie we wrześniu 2025 r. pójdą na pierwszą lekcję “seksu” – jego wprowadzenie do szkół stanie się jednym z głównych tematów kampanii prezydenckiej.
W dniu rozpoczęcia roku szkolnego będziemy już znali nazwisko kolejnej głowy państwa.
Nowacka podobnie jak Czarnek, przy wszystkich dzielących ich różnicach, dąży nie tylko do uwikłania polskiej szkoły w politykę ale całkiem jak jej poprzednik marzy, by stała się ona polem ideologicznej bitwy.
Nauczą Jasia tego, co z sieci, a czasem nie tylko, dawno już wie…
Obecnie “wychowanie do życia w rodzinie” jako szkolny przedmiot pozostaje nieobowiązkowe.
W odróżnieniu od przewidywanej od 1 września 2025 r. edukacji zdrowotnej, przymusowej już i na stopień. Przy czym kontrowersji nie wzbudzą takie jej pożyteczne tematy jak promowanie aktywności fizycznej i zdrowego odżywiania (co nie oznacza, że korpulentny “pan od seksu” zmuszony zostanie do ukrywania przed młodzieżą i konsumowania w ukryciu kanapki z salcesonem, przygotowanej jak co rano przez ślubną), a tym bardziej profilaktyka uzależnień. Młodzież słusznie dowie się czegoś oficjalnie w szkole o popędzie seksualnym i dojrzewaniu płciowym. Po co natomiast zgłębiać ma kwestie nieheteronormatywności, transpłciowości czy związków jednopłciowych, o to spytać należałoby szykujących projekt urzędników z MEN, co tymi pojęciami jako elementem programu nauczania się posługują. przy sceptycyzmie nawet ze strony słownika mojego chińskiej a nie watykańskiej przecież produkcji komputera. Jednak szczerze nam nie odpowiedzą.
Trzeba pamiętać, że dzieje się tak w sytuacji, w której elegancko ubrana bizneswoman w drogiej warszawskiej restauracji całkiem poważnie opowiada dziesięcioletniej z wyglądu córce, że Koloseum znajduje się w Atenach… Co świadczy o poziomie nauczania tak geografii jak w historii w polskiej szkole ale również jej niezdolności do skłonienia absolwentów do lektury przynajmniej książek autorstwa naszych noblistów z literatury, których jak wiemy mamy raptem pięcioro. Gdyby wsiadająca po rodzinnym posiłku do najnowszego modelu BMW wspomniana pani “Quo Vadis” Henryka Sienkiewicza nawet raz w życiu przeczytała, wiedziałaby, gdzie Koloseum leży…
Nadrobienie podobnych zaniedbań wydaje się wyzwaniem pilniejszym, niż poświęcanie czasu nauki na przekazanie młodym wiedzy, którą pozyskać mogą też w domach rodzinnych, sieciach z którymi obeznani są zwykle lepiej od własnych pedagogów, wreszcie we wspólnotach, w których z własnej woli uczestniczą – od organizacji pozarządowych po parafie.
Co nie zmienia faktu, że w każdej szkole polskiej nie tyle powinien, co po prostu musi być psycholog i pielęgniarka, do których młodzież zwrócić się może z problemami wieku dojrzewania.
Natomiast zapowiadanie przeprowadzania w siódmej klasie podstawówki lekcji o prezerwatywach – na co wiadomo jak zareagują nie tylko Kościół i prawica, ale konserwatywni światopoglądowo rodzice również – oznacza wyłącznie szykowanie w szkołach pola bitwy.
W tym sensie więc “ministra” Nowacka robi dokładnie to samo, co profesor Czarnek.
O problemie zaznajamiania młodzieży ze światem seksu, a także związanymi z nim radościami i niebezpieczeństwami, chciałoby się – i warto – napisać poważnie. Tyle, że urzędnicy ministerialni ani politycy nam tej szansy nie dają. I wbrew triumfalizmowi obecnych edukatorów, nie tylko przez ponad 30 lat nic się w tym względzie nie zmieniło, ale tak już zostanie…