Rozliczne prognozy i spekulacje, w tym mozolne przeliczanie sondażowego poparcia na mandaty poselskie, naprowadzające nas na odpowiedź na pytanie, kto już wkrótce rządzić będzie Polską – okazują się nużące, ale uświadamiają nam moc naszego głosu. W dniu wyborów czujemy rzeczywiście, że mamy wpływ na otaczającą nas rzeczywistość. A tego wrażenia zwykle Polakom brakuje.
Czas przedwyborczy nie sprzyjał poprawie i tak surowych ocen klasy politycznej przez społeczeństwo – bo też sami politycy wcale własnej reputacji polepszać nie zamierzali – nie jest jednak aż tak źle, żebyśmy w macierzystych okręgach wyborczych nie byli w stanie wskazać jednego kandydata do Sejmu i drugiego do Senatu, godnych naszego głosu.
Wprawdzie politycy znów się nie postarali – kończącą się kampanię prawie dwie trzecie z nas ocenia jako brutalniejszą od poprzednich – ale nie dla nich przecież głosujemy w niedzielę 15 października. Wprost przeciwnie: dla nas to jedyna okazja, żeby ich zmienić. Głosujemy dla siebie. Na tle szczęśliwszych narodów Europy prawo to zyskaliśmy od niedawna: wybory do Sejmu z 4 czerwca 1989 r. okazały się pierwszymi, w których głosy policzono uczciwie… od 1928 r. W międzyczasie bowiem wyniki fałszowała najpierw sanacja a potem komuniści. Wolne wybory nie spadły Polakom z nieba, stanowiły efekt wysiłku wielkiego ruchu społecznego pierwszej dziesięciomilionowej Solidarności oraz odwagi i cierpień robotników Poznania z 1956 r, Wybrzeża z 1970 r, Radomia, Ursusa i Płocka z 1976 r, studentów z Marca 1968 r, i górników z Wujka w 1981 r. a wreszcie zbiorowej mądrości Października 1956 r, Sierpnia 1980 oraz rozstrzygających wspólnych już wystąpień robotników i studentów z 1988 roku.
Znamy cenę demokracji i szanujemy ją, co potwierdza każde rzetelne badanie opinii publicznej, pokazujące nasze przywiązanie do systemu rządów o którym Winston Churchill mawiał, że wprawdzie ma same wady, ale lepszego nikt dotychczas nie wymyślił.
Obawy o okoliczności głosowania, rzutujące na jego przebieg – zarówno połączenie wyborów z referendum, utrudniające prawidłowe oddanie głosu osobom słabiej z tym obeznanym, jak troska o głosy z zagranicy, które mogą przepaść, jeśli komisje nie zdążą z ich liczeniem – skłaniają nas raczej do docenienia jego rangi i starannego patrzenia na ręce.
Prawybory w Wieruszowie – jedyne głosowanie testowe, bo reszta to tylko sondaże – zapowiadają możliwość zaskakującej zmiany. Podczas gdy w badaniach poparcia przeprowadzanych przez ośrodki demoskopijne niezmiennie prowadzi Prawo i Sprawiedliwość – prawybory wygrała niespodziewanie Koalicja Obywatelska. Doskonały wynik uzyskali też jej potencjalni przyszli partnerzy w rządzeniu: Trzecia Droga i nieco słabszy Lewica.
Okazać się to może jednorazowym tylko efektem skandalu wizowego, najgroźniejszej dla naszego bezpieczeństwa afery, spowodowanej przez rządzących, bo nią właśnie żyła przez tydzień poprzedzający głosowanie opinia publiczna – albo też sygnałem, że cierpliwość społeczeństwa się wyczerpuje. Rządzący dotychczas krytyczne nastroje pacyfikowali na szczęście nie rękami wojska i milicji jak komuniści przed 4 czerwca 1989 r. lecz z pomocą listonoszy, roznoszących po domach przekazy kolejnych świadczeń socjalnych.
Problem w tym, że środki na tę społeczną inżynierię pisowska ekipa wydostawała uprzednio z kieszeni bardziej zaradnych i samodzielnych sąsiadów beneficjentów tych bonusów, przedsiębiorców tworzących miejsca pracy i wzrost gospodarczy czy klasy kreatywnej budującej świadomość, za sprawą której pozostajemy godni obecności we współczesnym świecie, gdzie liczą się wiedza i umiejętności nie tylko manualne, bo do tych ostatnich wystarczą budzący wciąż tak wielkie kontrowersje w całej zamożnej części Europy imigranccy przybysze.
Idziemy na pierwsze wybory parlamentarne od czasu doświadczenia pandemii, które wpłynęło mrożąco na życie codzienne każdego Polaka i uświadomiło nam powagę sytuacji, wobec których pozostajemy bezradni, jeśli nie liczyć niezbędnych ale nie dających pewności środków ochronnych. To również pierwsze głosowanie odkąd za naszą wschodnią granicą toczy się gorąca i pełnoskalowa wojna spowodowana przez Kreml a dla nas oznaczająca masowy napływ ukraińskich uchodźców, którym spontanicznej pomocy udzieliło całe polskie społeczeństwo. Otworzyliśmy przed nimi serca, portfele i drzwi naszych domów.
Przy tej okazji wiele, zapewne najwięcej od czasów pierwszej Solidarności, dowiedzieliśmy się o nas samych.
Na te wyzwania, wciąż jeszcze nie zakończone i alarmy nadal nie odwołane, nakłada się codzienne doświadczenie drożyzny, dotykające boleśnie każdego Polaka, niezależnie od zasobności portfela. Jak epidemia i wojna nauczyły nas, że wciąż nie jesteśmy bezpieczni – tak inflacja, spowodowana masowym rozdawnictwem społecznym jako częścią polityki rządzących pokazała nam, że po raz kolejny wielu rzeczy zmuszeni jesteśmy sobie odmawiać.
I wiemy, kto za to wszystko odpowiada. Wybory są okazją do wyciągnięcia wniosków. Nie z przekory czy tym bardziej zemsty ale w imię oceny rządzących, nieodłącznej od samej demokracji.
Wybory to również moment, kiedy czujemy się częścią wspólnoty. Nie byle jakiej, bo obywatelskiej. Od jej werdyktu nie ma odwołania. Stąd również bierze się siła naszego głosu w tę wyborczą październikową niedzielę.