Wypowiedź Ryszarda Terleckiego podczas forum ekonomicznego w Karpaczu, że jeśli Unia Europejska pójdzie w niewłaściwym kierunku, Polska musi poszukać drastycznych rozwiązań – nie zapowiada wyjścia ze Wspólnoty, lecz pokazuje, że PiS w sytaucji gdy sondaże nie wróżą mu kolejnej kadencji samodzielnych rządów gotów jest grać kartą europejską w dowolny sposób. Polaryzując przy okazji społeczeństwo i mnożąc wojny ideologiczne.
Dla sejmowych dziennikarzy przy stoliku dzień zaczyna się od oczekiwania na Ryszarda Terleckiego. Gdy pojawi się wreszcie wicemarszałek izby niższej i zarazem przewodniczący klubu parlamentarnego PiS – drałują, że mało nóg nie połamią. Cokolwiek palnie profesor Terlecki, staje się to tematem dnia. Jeśli oddali się bez słowa – też da się to, jak mawia się w telewizyjnym slangu “wygrać w obrazku”.
Parę razy już zdawkowe z pozoru opinie wicemarszałka z profesorskim tytułem stawały się skutecznymi proroctwami – jak wówczas, gdy indagowany o opór Porozumienia i Solidarnej Polski (wiernopoddańcze przedtem kanapy, nagle w różnych sprawach, bo “lex TVN” i funduszy europejskich, ale z podobną siłą okazały się niespodziewanie krnąbrne) wobec lansowanych przez starszych braci z PiS rozwiązań nadmienił, że gdyby to od niego zależało, pozbyłby się koalicjantów wewnętrznych. W parę tygodni później Jarosław Kaczyński rzeczywiście usunął z rządu Mateusza Morawieckiego wicepremiera i szefa Porozumienia Jarosława Gowina. Zaś egzekucję Zbigniewa Ziobry odroczono, bo przyda się on jako statysta w grze kartą europejską, w której to rozgrywce – jak widać – rolę głównego rozdającego wziął na siebie sam Terlecki. Na pewno najinteligentniejszy spośród czołowych polityków PiS, cierpiący z tego powodu że ma takich podwładnych jak posłanka Lichocka (ta od lumpenproletariackiego gestu wystawiania palca w sejmowej sali), szanowany przez samego Kaczyńskiego, odkąd zaimponował prezesowi, gdy pośmiertnie zlustrował własnego ojca Olgierda, wybitnego publicystę i andersowca. Trendmakerem jest Terlecki na pewno. Ale wyrocznią? Wolne żarty…
Jak się wydaje, politycy parlamentarnej opozycji nie okazują się mądrzejsi od żurnalistów zza stolika sejmowego. Wypowiedź wicemarszałka wznieciła bowiem prawdziwą histerię w szeregach demokratów.
Znawcy forów ekonomicznych – niegdysiejszego w Krynicy i obecnego w Karpaczu – wiedzą jednak, że mówi się tam rozmaite rzeczy, na zewnętrzny użytek i wątpliwy pożytek. Przed kilkunastu laty w Krynicy Donald Tusk, w początkach swojego niczym w bajce siedmioletniego premierowania chlapnął coś o potrzebie rychłego wprowadzenia waluty euro w Polsce. Chociaż szefem rządu pozostawał jeszcze długo, dalej płacimy w złotówkach, czym trudno się zresztą martwić, bo bardziej frasuje nas fakt, że za wszystko coraz więcej – drożyzna okazuje się bowiem ceną inżynierii społecznej PiS ze sławetnym 500plus na czele. Z euro poznaliśmy jednak przez te kilkanaście lat wyłącznie to piłkarskie, z 2012 r. zresztą organizacyjnie i prestiżowo udane.
Skoro pomimo apostolskiego czy przynajmniej ascetycznego wyglądu profesora Terleckiego przystać wypada w imię zdrowego rozsądku, że nie każde jego słowo stać się musi ciałem – skupić się można na intencjach tego, co powiedział. A co się spełnić nie musi. Tyle, że staje się już samodzielnym faktem politycznym.
Bluźnierstwo takie, że aż strach powtarzać
Dewoci spod wszystkich znaków, ideologii i religii mają swoje wspólne cechy i zachowania. Bigotów z grona bezkrytycznych entuzjastów Unii Europejskiej zaskakująco sporo łączy z fundamentalistami konserwatywnych obyczajowo religii. Wojciech Giełżyński opisywał w znakomitej książce “Szatan wraca do Iranu” aferę z domniemanym bluźnierstwem na łamach studenckiego pisemka. Jeden z teherańskich żaków napisał o koledze w żartobliwym felietonie, że sypia tak długo, iż może przeoczyć nadejście dwunastego imama. Ten niefortunny dowcip mułłowie uznali za obrazę religijnych prawd. Jednak prawowierna reżimowa prasa, mająca do ajatollahów podejście równie bałwochwalcze jak Holecka do braci Kaczyńskich, w swojej lojalności oczywiście nie ośmieliła się obrazoburczego grepsu powtarzać. Irańska opinia publiczna nie dowiedziała się więc, o co chodzi. Tylko, że zdarzyła się świętokradcza wypowiedź. Wyobrażano sobie nie wiadomo co. Oburzenie było powszechne, podzielający je wyznawcy Proroka zdziwiliby się, gdyby do nich dotarło, że to jeden studenciak zażartował sobie grubo z kolegi z pokoju w akademiku, co miał zwyczaj do południa się wylegiwać, niczym nasz Jarosław Kaczyński w niedzielę wprowadzenia stanu wojennego. Podobnie dziś eureontuzjaści nie zadają sobie trudu prześwietlenia, co konkretnie Terlecki powiedział, albo po co to palnął…
Właśnie wzniecenie podobnej histerii wydaje się rzeczywistym celem drugiego w pisowskiej hierarchii po samym Kaczyńskim polityka. Czyli już się udało to, co zrobić zamierzał. Słupki sondaży poszybują w górę. Zanim to nastąpi, warto zastanowić się nad zamierzeniem wicemarszałka Sejmu i szefa największego w nim klubu.
Próba nerwów czyli krótka historia prowokacji
Gdy w 1975 terroryści zajęli szturmem wiedeńską centralę OPEC, organizacji państw-eksporterów ropy naftowej, biorąc na zakładników ministrów wielu krajów, dowodzący akcją legendarny Carlos w pewnym momencie położył na stole własny, naładowany pistolet maszynowy i odszedł najspokojniej w kąt. Carlos, który naprawdę nazywał się Ilich Ramirez Sanchez, pochodził z wenezuelskiej rodziny z klasy średniej, a dziwaczne jak na kulturę iberoamerykańską imię zawdzięczał lewicowym sentymentom rodziców, miał za sobą rok studiów na moskiewskim uniwersytecie im. Patrice’a Lumumby, przeznaczonym dla postępowej młodzieży z krajów Trzeciego Świata: wydalono go stamtąd, bo zamiast zgłębiać tajniki marksizmu wyłącznie się lansował i imprezował. Nie przeszkodziło mu to zostać najbardziej poszukiwanym terrorystą świata. Wytrawny spec od zamachów i porwań pozostał zawodowcem i w Wiedniu podczas akcji błędu nie popełnił. Kładąc broń na stole, w sytuacji gdy zakładnicy nie byli związani ani skuci, liczył się z możliwością, że któryś ze zdesperowanych więźniów chwyci za jego pistolet i da dowodzonym przez niego terrorystom pretekst do dokonania masakry. Zakładnicy wytrzymali jednak próbę nerwów, dzięki czemu ocalili życie. Pistolet poleżał trochę na stole. Rokowania przyniosły sukces i wkrótce terroryści wraz z zakładnikami odlecieli podstawionym samolotem do Libii, gdzie pierwsi otrzymali honorową gościnę od dyktatora Muammara Kaddafiego, drudzy zaś odzyskali wolność i rozjechali się do macierzystych krajów.
Dalsze losy Carlosa pozostają równie pouczające: po latach, gdy skurczyła się lista państw sponsorujących terroryzm, osiadł w ubogim Sudanie. Gdy późnym wieczorem z chartumskiego baru – bo coraz częściej zaglądał do kieliszka, jakby na jego dnie pragnął odnaleźć własną legendę – wyciągnęło go i zapakowało do samochodu terenowego kilku postawnych meżczyzn, Carlos łudził się jeszcze, że wiozą go do sudańskiego dyktatora, który zleci mu nowe zadania, by się za udzielony azyl odwdzięczył. Odstawili go jednak w worku na głowie na lotnisko i wsadzili do samolotu wojskowego, zmierzającego najkrótszym korytarzem powietrznym do Paryża, bo rząd francuski uzyskał jego ekstradycję jako sprawcy zamachów w paryskim metrze i na bistro na Polach Elizejskich, w zamian za udzieloną Sudańczykom pomoc wojskową i gospodarczą. Kto sieje wiatr, zbiera burzę…
Kto potrzebuje zimnej wojny domowej
Po przyzwoitym pomimo trudnych, bo spartańskich za sprawą pandemii warunków przygotowań, występie naszych sportowców na igrzyskach w Tokio da się z olimpijskim spokojem stwierdzić, że Polska nie potrzebuje teraz wzniecania wewnętrznej zimnej wojny wokół kwestii, rozstrzygniętej prawie dwie dekady temu w ogólnonarodowym referendum. Ściślej – marzą o tym wyłącznie najbardziej zacietrzewieni lub cyniczni politycy, w nadziei, że nowy spór umocni korzystny dla nich dwubiegunowy podział i zablokuje startujących z nowymi pomysłami konkurentów, lub przyszłe reprezentacje środowisk dotychczas w polityce nieobecnych, a ponoszących niewspółmierne koszty walki z koronawirusem i związanych z nią restrykcji (przedsiębiorcy, klasa kreatywna, nauczyciele, służba zdrowia), gdyby miały one się samodzielnie wyłonić. Dla polskiej opinii publicznej liczy się wciąż zagrożenie ze strony COVID-19. Już pierwszy polski literat europejskiego formatu Jan Kochanowski trafnie bowiem postawił zdrowie w czołówce hierarchii cenionych przez nas wartości.
O histerii demokratów była już mowa. Przekrzykują się w potępianiu, nie pozwalając nam się skupić na słowach i intencjach prof. Terleckiego. Chociaż to one – a nie święte oburzenie euroentuzjastów – pozostają tu istotne.
Demagogia antyunijna również ma swoich oddanych dewotów i bigotów. Powtarzają oni “wczoraj Moskwa, dziś Bruksela”, pomstują na ograniczenia suwerenności i ingerencje w polskie prawo.
W istocie negatywne zwłaszcza dla polskiej suwerenności gospodarczej praktyki nie mają związku z akcesją. Zaczęły się wraz z niekończącą się transformacją ustrojową, kiedy nasza Ojczyzna nie znajdowała się jeszcze nawet w poczekalni Wspólnoty Europejskiej. To Amerykanie, a nie sygnatariusze umowy z Maastricht budującej nowy ład na kontynencie, przejmowali na wielką skalę polskie banki i fabryki. To masowy import z Chin, a nie z państw z brukselskiej orbity, zmusił nas do zamknięcia krajowych zakładów włókienniczych i spowodował masowe bezrobocie nie tylko wśród kobiet w Łodzi. Zaś polskie rolnictwo i hodowle niszczy dziś nie przestrzegająca żadnych standardów konkurencja z Ukrainy, która pomimo szumnych haseł znanych z Euromajdanu zapewne nigdy do wspólnoty nie dołączy. Brak obrony rodzimego rynku czy nawet równouprawnienia polskich przedsiębiorców wobec inwestorów zagranicznych nie ma z członkowstwem w UE żadnego realnego związku. Podobnie jak najbardziej bulwersujące przekształcenia własnościowe, które trudno nawet prywatyzacją nazwać, skoro na pięć lat przed akcesją jeszcze za rządów koalicji AWS-UW Telekomunikację Polską przejął France Telecom, koncern francuski wprawdzie, ale… jak najbardziej państwowy.
Za to pieniądze z Unii Europejskiej, z licznych jej funduszy celowych, odmieniły korzystnie kształt setek polskich miast i tysięcy gmin, sprawiając, że Małe Ojczyzny wypiękniały. Dlatego Polacy są dziś eurorealistami i jak dowodzą sondaże – nie pragną wystąpienia z Unii.
Bruksela i Strasburg nie są wrogie Polsce, chociaż rządowi PiS niewątpliwie nieprzychylne, czemu trudno się dziwić, skoro Kaczyński i jego nominaci, najpierw Beata Szydło a teraz Mateusz Morawiecki, trzymają ze źle notowanym przez unijną większość premierem Węgier Victorem Orbanem, w kraju zaś stopniowym uzależnianiem sądownictwa łamią wspólnotowe standardy praworządności. Jednak w okresie rządów PiS bez porównania więcej despektów czy wręcz wrogości spotkało nas ze strony teoretycznie największego sojusznika – Stanów Zjednoczonych, czego przykładem pozostaje sławetna i zagrażająca polskiej własności ustawa 447, odnosząca się przecież do mienia pozostałego po dawnych obywatelach Rzeczypospolitej pomordowanych w trakcie Holocaustu przez Niemców, a także niedawne protesty przeciw polskiej ustawie o wygaszaniu roszczeń po trzydziestu latach, wreszcie otwarte lobbowanie byłej już ambasador Georgette Mosbacher na rzecz amerykańskich firm i recenzowanie nas pod kątem praw, przysługujących środowiskom LGBT. Nie Brukseli to wina, lecz Waszyngtonu.
Metafora z pistoletem, położonym na stole przez Carlosa pasuje do sytuacji w tym względzie, że władza zaczyna wojnę nerwów, chcąc sprowokować ponadnormatywne reakcje, które zwyczajnie do obecnego klimatu nie pasują. Kto chwyci za broń, ten frajer. Nie toczy się przecież żaden gorączkowy spór o obecność Polski w europejskiej wspólnocie i ukształtowanych przez nią instytucjach.
Co więcej, po latach otwartych granic – chociaż pandemijne ograniczenia dramatycznie nas tej zdobyczy pozbawiły – tysiącach beneficjentów stypendiów Erasmusa, weekendów w Berlinie czy czeskiej Pradze oraz wakacji na Cyprze lub Majorce, wszystko na dowód osobisty – odwrócenie integracyjnych procesów wydaje się trudne, jeśli nie niemożliwe. Tym bardziej, że również osiągnięcia kultury wysokiej, literacki Nobel dla Olgi Tokarczuk głównie za jej globtrotterską powieść “Bieguni” czy Oscar dla “Idy” Pawła Pawlikowskiego dowodzą, że również za rządów PiS, jak to w czasach dyktatury PZPR ujmował poeta Stanisław Barańczak “Warszawa bardziej przypomina Londyn niż Ułan Bator”.
Skoro jednak o Londynie mowa, nie od rzeczy pozostaje przypomnieć, co Brytyjczykom zgotowali ich własni politycy. Konserwatysta David Cameron, niegdyś główny oprócz Orbana polityczny idol Kaczyńskiego, poprowadził współobywateli na referendum w sprawie wystąpienia z UE całkowicie przekonany, że wygrają je przeciwnicy Brexitu. Wynik zaskoczył go i przerósł. Zaś z każdym rokiem sondaże pokazują, że coraz więcej Brytyjczyków pozostaje rozczarowanych tamtą decyzją, coraz mniej też pamięta nazwisko jej politycznego sprawcy. Kto sieje wiatr, zbiera burzę, co znów można powtórzyć.