Jarosławowi Gowinowi zawdzięczamy, że wybory prezydenckie nie odbyły się w formule kopertowej w trakcie ubiegłorocznej pierwszej wysokiej fali pandemii, tylko latem tegoż roku, przy bardziej cywilizowanej formie głosowania: bezpośrednio w komisji przy urnach lub korespondencyjnie, wedle uznania obywateli. Teraz Jarosław Kaczyński podjął działania zmierzające ku temu, żeby przynajmniej w tej kadencji… polska demokracja nie mogła liderowi Porozumienia nic więcej zawdzięczać.
Nie ulega wątpliwości, że to prezes PiS zainspirował eurodeputowanego Adama Bielana, żeby ten zakwestionował przywództwo Gowina w Porozumieniu. Uczynił to jednak nie w odwecie za ubiegłoroczne utrącenie majowego terminu wyborów, które miała przeprowadzić Poczta Polska – lecz prewencyjnie żeby uniemożliwić wyłonienie w tej kadencji innej niż pisowska większości parlamentarnej.
Dopóki Porozumienie pozostawało jednością, dwudziestka posłów “od Gowina” teoretycznie po wyjściu z klubu PiS przyczynić się mogła do powstania nowej arytmetycznej większości, obejmującej wszystkich innych: PO-Koalicję Obywatelską, Lewicę, Polskie Stronnictwo Ludowe, Konfederację, resztówkę ruchu Pawła Kukiza oraz przedstawicieli Polski 2050 Szymona Hołowni. Rozwiązanie politycznie trudne, zważywszy na różnice i resentymenty dzielące ewentualnych partnerów, stwarzało jednak jedyną szachującą możliwość wyłonienia rządu technicznego z Gowinem na czele, który bez przedterminowych wyborów objąłby władzę drogą konstruktywnego votum nieufności. Nowa większość wyłoniłaby też nowego marszałka Sejmu. Gdy jeszcze parę tygodni temu roztrząsałem taką ewentualność, wnikliwi obserwatorzy uznawali ten wariant za fantazję. Dziś już widać, że znany z pragmatyzmu i bezwzględności Kaczyński ocenił zagrożenie jako na tyle realne, że aby je zlikwidować, gotów jest pozbawić się większości w Sejmie.
Nie jest mu już niezbędna: PiS przez 5 lat uchwalił co chciał (od 500 plus po zmiany w sądownictwie) zaś w głosowaniach, których stawką pozostaje trwałość parlamentu (jak co roku budżetowe) rządzący mogą liczyć na “rezerwową armię głosów” tych, co boją się wyborów przed terminem, bo nie mają dokąd pójść.
Dlatego Bielan otrzymał od szefa PiS zielone światło dla swojej akcji, wykazującej, że kadencja Gowina upłynęła a wobec braku nowych wyborów kierownictwo partii powinien przejąć szef jej konwencji: czyli ten sam eurodeputowany, który postawił się liderami Porozumienia.
Przeciw Gowinowi, uchodzącemu za człowieka zasad i mocnego charakteru, co pokazał przy sprzeciwie wobec wyborów kopertowych (musiał wtedy prawie na pół roku odejść z rządu) chociaż czasem przybierało to zabawne formy, jak wtedy gdy głosował za zmianami w sądownictwie, ale nie klaskał ani się nie cieszył – wystąpili politycy w samym PiS określani mianem “plastusiów”. Niewątpliwie złośliwym ale też wiele mówiącym. O ich przekonaniach mało wiadomo, za to w grach wewnętrznych okazują się sprawni. Kariery zbudowali na odgadywaniu życzeń zwierzchników. Problem pojawił się, gdy za rzeczywistego szefa uznali prezesa PiS a nie macierzystego Porozumienia, chociaż to ten drugi wpisywał ich na “biorące” miejsca list wyborczych, bo pierwszemu było wszystko jedno, kto kanapowego – przyznajmy to bez urazy – sojusznika w Sejmie reprezentuje.
Teraz to Jarosław Kaczyński wygrywa, bo Porozumienie się podzieliło. Z dwudziestki posłów dwunastka trwa przy Gowinie, pozostali skłaniaja cię ku Bielanowi, naprawdę policzą się dopiero w kolejnych sejmowych głosowaniach.
Jednak groźba większości bez PiS stała się już zupełnie iluzoryczna. Zaczynem jej budowy mogłoby stać się wyłącznie całe Porozumienie, w żadnym wypadku – jego część.
Wicemarszałek Sejmu i zwierzchnik parlamentarzystów PiS Ryszard Terlecki naprowadza na przyczyny odgórnej destrukcji Porozumienia: koledzy rozmawiali z opozycją za naszymi plecami, nie możemy pozostawać wobec tego pobłażliwi. Doktryna Terleckiego polega na wymierzeniu politykom postępującym w ten sposób ciosu na tyle dotkliwego, żeby nikt inny już nie próbował dogadywania się z opozycją na własną rękę. Przykład Gowina ma podziałać odstraszająco na innych potencjalnych dysydentów.
Niewykluczone jednak, że Kaczyński, Terlecki i inni politycy głównego nurtu PiS wciąż Gowina nie doceniają: po utrąceniu pomysłu z majowymi wyborami pocztowymi wydawał się już – jeśli użyć języka jego oponentów – wyautowany. Oddał fotel wicepremiera Jadwidze Emilewicz. Jesienią jednak powrócił, przy czym do funkcji wiceszefa rządu dodał dużo atrakcyjniejsze ministerstwo, obejmując zamiast nauki i szkolnictwa wyższego jak poprzednio, tym razem resort rozwoju i pracy, co dało mu wpływ na gospodarkę a jego formacji na związane z nią stanowiska. Wyeliminowana błyskawicznie Emilewicz teraz pozostaje tylko bohaterką żenującej historii o wczasach narciarskich i obchodzeniu przepisów, które… uprzednio samemu się ustanowiło dla innych.
Na razie Gowin zachowuje się jak polityk opozycji: zapowiada, że nie poprze flagowego pisowskiego projektu podatku od reklam w mediach prywatnych, czyści partię z desantowców od Kaczyńskiego, a jego ludzie publicznie przypominają błędy Bielana z największym na czele: nakłonieniem prezesa Kaczyńskiego do wyborów przed terminem w 2007 r, co poskutkowało odsunięciem PiS od władzy na dwie pełne sejmowe kadencje.
Paradoks Gowina polega jednak na tym, że w opozycji będzie tylko jednym z wielu z drugiego szeregu: zapewne szefem dwunastoosobowego albo mniejszego jeszcze koła poselskiego. Wcale mu się to nie uśmiecha. Korzystniejsze dla niego okaże się pozostanie w rządzie i zachowania klucza do większości, którą Kaczyński gotów był poświęcić, ale pomimo to okaże się ona dla PiS przydatna z punktu widzenia pragmatyki rządzenia, choćby przez to, że zwalnia z obowiązku akwizycji głosów w sąsiednich ugrupowaniach przy każdym przedłożeniu sejmowym.
Jarosław Gowin musi więc grać ryzykownie, ale w ten sposób, żeby nie przelicytować. Bo w tym wypadku spadnie do drugiej ligi. Jeśli uda mu się po raz kolejny utrzymać w ekstraklasie, przyjdzie go uznać za jednego z najskuteczniejszych polskich polityków.