Pijani rowerzyści mogą się pochwalić swoim przedstawicielem w Sejmie. A co mają powiedzieć zwykli Polacy?
Poseł Franciszek Sterczewski miał wnieść do klubu parlamentarnego Koalicji Obywatelskiej (najnowszej emanacji Platformy) świeżego ducha ruchów miejskich, z których się wywodzi. Przyniósł tylko wstyd i to po raz kolejny: najpierw biegał z reklamówką po białoruskiej granicy, wymykając się pilnującym jej funkcjonariuszom teraz zatrzymany do kontroli policyjnej w Poznaniu, bo na rowerze jechał zygzakiem, powołał się na immunitet.
Z pozoru związek między poselskimi ekscesami a koalicyjnymi koncepcjami Platformy Obywatelskiej wydaje się dość odległy. Okazuje się jednak inaczej. Zgodnie bowiem ze starożytną definicją komizmu góra urodziła mysz: popiskującą głosem pana Franka, że kontroli alkomatem się nie podda, bo ochronę zapewnia immunitet.
Obecna koncepcja Donalda Tuska jednej wspólnej listy opozycji demokratycznej do Sejmu jeszcze w czasach, gdy obecny przewodniczący PO pełnił funkcję prezydenta Zjednoczonej Europy, realizowana była przez Grzegorza Schetynę. Pod marką Koalicji Europejskiej PO, PSL i SLD poszły wspólnie w 2019 r. do wyborów do Europarlamentu. I razem je przegrały. Podobnie jak w dowcipie o piłce nożnej, że to taka gra, że z obu stron biega po jedenastu, a wygrywają i tak zawsze Niemcy – zwyciężył wtedy PiS. Jesienią tego samego 2019 roku, w kolejnych wyborach – do Sejmu – ludowcy postanowili wystartować sami (a ściślej, co na jedno wychodzi, dobrali sobie za koalicjanta podupadający Kukiz’15), więc z kolei Platforma wymówiła współpracę SLD, obawiając się, że więcej poniesie strat z powodu sojuszu z “postkomunistami” niż odnotuje zysków. Pomimo to – rzecz z pozoru zdumiewająca – z koncepcji koalicyjnej nie zrezygnowano.
Tyle, że koalicję na wybory, wyłaniające obecny skład parlamentu, Platforma Obywatelska zawarła poniekąd… sama ze sobą. Koalicję Obywatelską, bo taką markę wybrano, utworzyły: co oczywiste PO, oraz… same kanapy. Resztówka potrzaskanej po wycofaniu się Ryszarda Petru Nowoczesnej, całkiem enigmatyczna struktura Barbary Nowackiej (kto pamięta jej nazwę: Inicjatywa Polska?), wreszcie Zieloni, których szyld nie ma szczęścia do rozpoznawalności. Listę wirtualnych koalicjantów uzupełniły ruchy miejskie i rozmaite stowarzyszenia. Niekiedy ograniczające aktywność do updatowania co czas jakiś własnej strony internetowej.
Z ruchów miejskich wywodzi się Franciszek Sterczewski. Trzy lata temu dostaje w Poznaniu miejsce biorące, jak w swoim slangu politycy określają lokatę na liście dającą niemal pewny mandat poselski. Przed wojną Poznań był do tego stopnia konserwatywny i narodowo-demokratyczny, że w trakcie przewrotu majowego Józefa Piłsudskiego w 1926 r. miejscowi działacze zastanawiali się nad sformowaniem legionu, na odsiecz legalnemu rządowi. Teraz PO-KO w okręgu poznańskim wybory wygrywa, nawet gdy w kraju ponosi porażkę. W 2019 uzyskała tam 5 mandatów na 10 możliwych. Jednym z posłów został Sterczewski. Jego promocja wynikała ze skomplikowanego nakładania się układów lokalnych na decyzje ogólnopolskich selekcjonerów: prezydentem Poznania pozostaje Jacek Jaśkowiak, swego czasu rywal Małgorzaty Kidawy-Błońskiej w walce o nominację kandydacką z PO do walki o fotel prezydenta kraju: zresztą i tak w trakcie kampanii w związku z katastrofą notowań Kidawę-Błońską przyszło podmienić na Rafała Trzaskowskiego. Miejsca na poselskiej liście PO Jaśkowiak załatwił zarówno swojej żonie Joannie jak Franciszkowi Sterczewskiemu. Gdyby ten ostatni nie wsiadał na rower, albo potrafił na nim utrzymać prosty kurs i miał sprawne światła – po wspomnianej już bieganinie z pogranicznikami na Podlasiu uchodziłby co najwyżej za nadpobudliwego i ekscentrycznego. Po kolejnej aferze okazał się jednak dla najbardziej europejskiej partii kłopotliwym balastem. Okazało się, że problem z koalicjantami wirtualnymi zaczyna się w momencie, kiedy przejawiają zwyczajne już ludzkie słabości i przywary. W szczegółowym przypadku Sterczewskiego zarówno brak odpowiedzialności jak arogancję. Odkąd ma się już mandat, wszystko wolno: jechać zygzakiem i bez świateł też. I zero przy tym kontroli alkomatem. Od tego przecież ma się legitymację poselską, żeby nią pomachać.
Gdy Witold Waszczykowski, wtedy pisowski minister spraw zagranicznych skarżył się publicznie na wegetarian i cyklistów, uznano to – nie bez racji – za medialne gaworzenie. Teraz okazuje się, że siejący strach na ulicach polskich miast – nie tylko na jednej Głogowskiej w Poznaniu – pijani rowerzyści mogą uznać, iż mają swojego przedstawiciela w Sejmie. Mniej optymistyczne wnioski wynikają z tego dla reszty Polaków. Bo pojawia się pytanie, kto ich z kolei obroni. I wraz z nimi potocznie pojmowaną normalność.
Politycy mogą gustować we wszystkim co ekscentryczne, kończy się to jednak nieuchronnie, gdy zachowania ich ulubieńców nabierają cech pogardy dla prawa. Nawet jeśli towarzyszy im, nawet gdy zainteresowany już je złamał, powołanie się na jego literę: jak w wypadku odmowy poddania się kontroli trzeźwości przez posła Sterczewskiego. Wątpliwe, żeby żart Donalda Tuska, który temu ostatniemu po całym incydencie zalecił korzystanie z bezpiecznej komunikacji publicznej (tramwaj, pociąg, autobus) rozśmieszył konserwatywnych wyborców z Poznania.
Zwłaszcza, jeśli zważyć, że w trzy godziny po feralnym spotkaniu z policją Franciszek Sterczewski składać miał kwiaty pod tablicą na murze Zakładów Cegielskiego w rocznicę tragicznego czerwcowego protestu robotników w 1956 r. I tu już wszelkie poczucie humoru się kończy. Zostaje wstyd.