Kowboj, bohater, przedsiębiorca

0
111

Na rocznicę odejścia Jacka Madanego (1964-2013)

Gdy w ostatnich latach PRL odbywał służbę z poboru w jednostce MSW, za pośrednictwem podziemnej prasy Konfederacji Polski Niepodległej ostrzegł społeczeństwo przed wykorzystaniem prowadzonego wtedy spisu powszechnego do inwigilacji obywateli przez władze. Groziło mu wtedy za to pięć lat więzienia, więcej niż nam, którzy wtedy jego materiał opublikowaliśmy w “Orle Białym”. Ale nie tylko z tego względu Jacek Madany pozostawał postacią wyjątkową. Mija 12 lat od chwili, kiedy go zabrakło.   

Niezbędne pozostaje najpierw objaśnienie, jak to się stało, że syn docenta Edwarda Madanego, cenionego jako monografista literatury narodów ówczesnej Jugosławii i znanej tłumaczki z bułgarskiego (oboje należeli do Związku Literatów Polskich, więc Jacek każde wakacje i ferie spędzał w domu pracy twórczej w Oborach w towarzystwie autorów naszych szkolnych lektur) oraz absolwent elitarnego Liceum Batorego – trafił w późnych latach 80. do ponurego pawilonu Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, gdzie zawiadywano danymi osobowymi obywateli PRL w tym wprowadzanymi właśnie wtedy numerami ewidencyjnymi PESEL. 

Z poboru,. nie z wyboru

Zdecydowała o tym historia niczym z filmu “Miś” albo “Rejs”. Po prostu Jacek po tym, jak nie przyjęto go na romanistykę, obraził się jako niedoceniony na Uniwersytet Warszawski i postanowił nie zdawać tam ponownie. Zamiast tego poszedł do dwuletniej pomaturalnej szkoły informacji turystycznej. Kształciła pilotów, nie samolotów, lecz wycieczek.  Kiedy ją skończył, wezwano go na komisję wojskową. Rozstrzygający o przydziałach pułkownik – mocno wtedy wczorajszy, bo kadra topiła w wodzie ognistej stres spowodowany stanem wojennym, kiedy przechodnie widząc oficerski mundur ostentacyjnie spluwali na ulicy – zerknął pobieżnie w papiery poborowego. W tym stanie zawarta w nich adnotacja o informacji turystycznej skojarzyła się zmęczonemu zupakowi z informatyką. W ten sposób Jacek Madany trafił na całe dwa lata do tajemniczej jednostki przy Szczęśliwickiej, gdzie zamiast ćwiczyć padnij-powstań, bo z tym zwykle się zasadnicza służba kojarzy – jako darmowa siła biurowa wysiadywał przy komputerze, pozostającym podobnie jak całość pawilonu w gestii Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, kierowanego wówczas przez generała wicepremiera Czesława Kiszczaka. 

Nie zmarnował tego czasu. Wklepująca dane przy sąsiednim komputerze dziewczyna została wkrótce jego żoną. Bo też Jacek urok osobisty miał nieprzeciętny, co doceniały wcześniej koleżanki z naszej żeńskiej w 80 proc klasy humanistycznej w Batorym. Uznanie to nie zaowocowało jednak wtedy żadnym trwałym związkiem, bo w naszym liceum kształciły się dzieci trzech elit: związanej z władzą, artystycznej i finansowej – od badylarzy po szefów ratujących gospodarkę firm polonijnych. Kolegów oceniano więc często gęsto po zasobności portfela. A rodzice Jacka, intelektualiści, jak wtedy się mówiło niedzisiejsi, nie uznawali, że pieniądze są młodemu człowiekowi potrzebne, więc mu ich nie dawali. W trakcie klasowego wyjazdu do Zakopanego poszliśmy we czwórkę na obiad do ekskluzywnego hotelu Giewont, na rogu Kościuszki i Krupówek. Gdy już tam zasiedliśmy, Kasi i Monice ponad pół godziny zajęło przekonywanie Jacka, żeby zamówił cokolwiek poza śledziem, figurującym w karcie wśród przystawek. Ze spokojem śledziłem ich przekomarzania, wiedząc z góry, kto zapłaci rachunek za pełnowartościowy oczywiście posiłek całej naszej czwórki. Mój ojciec, profesor nauk technicznych, często wyjeżdżał wtedy na wykłady do USA, RFN czy Francji. Co przy normalnych relacjach w rodzinie i ówczesnym przeliczniku dolara, marki czy franka na rodzimą walutę, oznaczało, że w kraju stać mnie na wszystko. Daleko jednak mi było do późniejszego demaskatora szemranych interesów Jarosława Kaczyńskiego i producenta filmowego Janusza Iwanowskiego Pineiry, którego kieszonkowe nastolatka wynosiło wtedy 25 dolarów miesięcznie. Albo do przyszłego senatora trzech kadencji Aleksandra Pocieja, w Batorym klasa wyżej ode mnie, też humanistyczna, którego ojczym już wtedy trzymał prywatne stado koni do jazdy wierzchem.                           

Jacek Madany zawsze powtarzał, że jego żona jest tylko pracownicą a nie funkcjonariuszką Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Byli ze sobą aż do końca.

Tekst na piątkę

Nie uczestniczyła oczywiście w naszej rozmowie, w trakcie której – to był 1988 rok – Jacek powiadomił mnie, czego się dowiedział o przygotowanym wtedy przez władze spisie powszechnym ludności PRL. Kwestia nie sprowadzała się do tego czy, tylko jak to ujawnimy. Na szczęście problemu z tym nie było, bo Jacek pióro miał lekkie, po rodzicach, członkach ZLP, o czym była już mowa, aż do rozwiązania tej organizacji zawodowej przez władze komunistyczne. 

Żaden numer “Orła Białego”, wydawanego w podziemiu pisma Organizacji Akademickiej Konfederacji Polski Niepodległej nie był tak rozchwytywany w kolportażu jak ten, którego czołówkę zrobiliśmy z artykułu “Kulisy spisu powszechnego”, który Madany podpisał kafkowskim pseudonimem Maciej Paraluch [1]. Tożsamość autora pozostała tajemnicą najgłębiej strzeżoną, nie poznali jej nawet przewodniczący KPN Leszek Moczulski, jego zastępca Krzysztof Król ani naczelna pisma i późniejsza posłanka Katarzyna Pietrzyk. Wystarczyło moje zaręczenie, że podawane informacje są sprawdzone – takimi się też okazały –  i pochodzą bezpośrednio z jednego z centrów logistycznych resortu Kiszczaka. – Tekst na piątkę – mówiliśmy o tym między sobą. Bo tyle lat więzienia groziło autorowi za ujawnienie tajemnicy. 

“(..) Są rachmistrzami studenci SGPiS i SGGW, zobowiązani nakazem rektorskim (samorząd SGGW już wysłał do premiera [Mieczysława] Rakowskiego protest), licealiści i maturzyści przed studniówką oraz emeryci. Druga połowa rekrutować się będzie z funkcjonariuszy w cywilu, z uwagą, że będą to najbardziej spostrzegawczy i w miarę obrotni” [2]. Autor wskazywał, co ci ostatni mieli za zadanie w pierwszej kolejności spostrzec, przepatrując nam kąty pod pozorem spisywania na użytek statystyk. Interesować ich miały potencjalne miejsca druku lub kolportażu nielegalnych wydawnictw i miejsca spotkań opozycji. A także rynek wynajmu mieszkań za dolary, ważny element ówczesnej “drugiej gospodarki”, w odróżnieniu od wspomnianych już i ratujących ekonomię państwową firm polonijnych – w 90 proc. nielegalny. A co tym samym stwarzało esbekom okazję do wtłoczonego w oficjalne resortowe procedury szantażu lub skasowania łapówki – już na własną rękę.

Sygnalista (wtedy jeszcześmy się tym słowem nie posługiwali) relacjonował, jak podwójna przeplatająca się  niczym  wstęga Moebiusa operacja z branży statystyki i inwigilacji zarazem, rozwijana jest w praktyce przez resort. “Obecnie prowadzone są kursy przygotowawcze dla przyszłych rachmistrzów (mam na myśli oczywiście czynnik społeczny). Podobno na zajęciach studenci zadawali niedyskretne pytania. Ciekawi zostali natychmiast wyłączeni z kursu i ze spisu. Wymaga się podpisywania zobowiązań o zachowaniu tajemnicy” [3].       

Nie da się ocenić, do jak wielu Polaków dotarło ostrzeżenie w tekście zawarte, ale zasięg drugiego obiegu nie tylko w kręgach akademickich był wówczas znaczny. Dla uświadomienia sobie użyteczności tego alarmu wspomnieć wypada, że rachmistrzów kolejnych spisów Polacy wtedy traktowali z sympatią i częstowali herbatą czy kawą. Po poznaniu drugiego dna całej operacji nie mogli wprawdzie nie  wpuścić ich do mieszkań, za to skutecznie zadbali, by w zasięgu ich wzroku nie znalazło się nic, co dla resortu cenne. Wielu ludziom u samego schyłku państwa policyjnego – wtedy nie spodziewaliśmy się, że runie tak szybko, a zęby wciąż zachowało – udało się uniknąć sporych kłopotów dzięki Jackowi Madanemu.

Oryginał, anegdociarz, dobry człowiek

Gdy już swoją służbę z poboru zakończył, terminował przez pewien czas w gigantach socjalistycznego przemysłu turystycznego: Harcturze, Almaturze i Gromadzie. Zmieniał się ustrój. Jacek Madany poszedł na swoje. Założył własną firmę Entre-Tour.

Pamiętam jego satysfakcję, gdy zaprosił mnie do jakiejś restauracji z dziczyzną i drogim alkoholem w karcie, to pewnie była Rycerska, w każdym razie na Starówce i po tym, jak niczego sobie nie żałowaliśmy – starannie wystudiowanym ruchem powstrzymał mój odruch sięgnięcia po portfel. Przypomniałem sobie wtedy jego licealne gaworzenie z dziewczynami przy stoliku w orbisowskim Giewoncie i nie protestowałem. Dumny był wtedy z tego zapłaconego rachunku równego zapewne miesięcznej pensji robotnika, podobnie jak później z czteropokojowego mieszkania kupionego na niedalekiej Pradze – wcześniej z żoną i dwójką drobiazgu kisili się najpierw u teściowej Jacka na małym metrażu w bloku na Bródnie i za Żelazną Bramą w mieszkanku po ciotce: długo pozostawałem w przeświadczeniu, że mają tam dwa pokoje. Dopiero, gdy już się odkuli i stamtąd wyprowadzili, dowiedziałem się, że była to kawalerka, tylko dyktą jakąś przedzielona. Po jednej stronie przepierzenia spały dzieci, po drugoej wiodło się długie nocne Polaków rozmowy.        

Zawsze pozostawał oryginałem. Jeszcze w liceum chodził w kowbojskim kapeluszu, kamizelce i butach, jakby dopiero co zszedł z planu westernu takiego jak “Rio Bravo” czy “El Dorado”. Uwielbiał muzykę country, której gwiazdą w polskim wydaniu pozostawała jego starsza siostra, absolwentka anglistyki. Gdy pożyczyłem mu płytę “Folsom Prison Blues”  słychać ją było potem zawsze już jak się wchodziło do jego bloku. Co oczywiste, nigdy się o nią nie upomniałem.

Sypał anegdotami, skupiał na sobie uwagę. Zawsze powiadamiałem go o katakumbowych terminach spotkań z opozycyjnymi pisarzami i projekcji filmów nie dopuszczonych przez cenzurę na ekrany: czy była to “Miłość w Niemczech” Andrzeja Wajdy czy “Blaszany bębenek” Volkera Schloendorffa według Guentera Grassa. Potem z tych podziemi Wszystkich Świętych przy Placu Grzybowskim czy klasztoru na Freta szliśmy z dziewczynami z polonistyki na kawę do Telimeny. I kiedy Jacek perorował przy stoliku, czasem rzucał erudycyjne cytaty, pytały go zwykle po prostu co studiuje. I nie posiadały się potem ze zdumienia, że zamiast to robić uczy się w byle pomaturalnej albo odsługuje wojsko, jak się wtedy eufemistycznie rzecz określało.

Jego oblatanie w kulturze nie było sztuką dla sztuki i potrafiło przydać się innym. Jak wtedy, gdy koleżanka z grupy powiadomiła mnie, że dyplom pisze o Tadeuszu Konwickim. A skoro była w tej grupie najładniejsza, całkiem zasadnie na pomoc liczyła. Zaś ja, ponieważ na polonistykę dostałem się bez egzaminu jako olimpijczyk, o czym z list przyjętych dowiedzieli się wszyscy, bo żadnego RODO wtedy jeszcze nie było – od tego czasu uchodziłem za pierwszego na wydziale literaturoznawcę. Wtedy jednak opowiedziałem wprawdzie przy stoliku w “Harendzie” Eli sporo o “Małej Apokalipsie” i “Bohini”, ale zupełnie zaskoczyłem ją stwierdzeniem, że znam lepszego od siebie konesera wszystkiego, co Konwicki napisał. I że ją zaraz do niego zabiorę.

Jacek z żoną u jego teściowej na Bródnie nie mieli telefonu, więc nie dało rady ich uprzedzić. Zasadnie jednak domyślałem się, że mój kolega nie zmartwi się, gdy wyląduję u niego w towarzystwie najładniejszej dziewczyny na polonistyce. Zaś jego żona, nawet jeśli zachwycona tą wizytą nie będzie, i tak nic nie powie. Bo zwykle prawie się nie odzywała, poza pytaniami typu kawę czy herbatę, rolę gospodyni zresztą pełniła wzorowo i zawsze bez zniecierpliwienia.

Zaś Elka weszła tam nieśmiało i na bosaka, bo – jak mi później powiedziała – spodziewała się, że tym specem od Konwickiego okaże się jakiś siwy pan z brodą i w okularach z grubymi szkłami, przy lampie z zakurzonym abażurem siorbiący z wysokiej szklanki herbatę ekspresową z cytryną. Tymczasem przywitał ją wysoki i odziany jak z westernu facet, po podaniu przez żonę kawy polewający nam obficie niezłą whisky i jeszcze w dodatku opowiadający żarty, które rzeczywiście bawią. Zaraz zresztą przeszliśmy do Konwickiego. I w ten sposób Jacek, który sam do końca życia w rubryce wykształcenie wpisywał pomaturalne średnie, stał się współautorem sukcesu uzyskania przez moją atrakcyjną koleżankę dyplomu studiów wyższych.

Nie zawiódł mnie również wówczas, kiedy pracowałem już w Wiadomościach TVP. Pojawiła się wersja o pladze kleszczy w polskich lasach, ale wiele szczegółów się nie zgadzało.  Postanowiłem to zbadać. Wielu specjalistów od leśnictwa i epidemiologów a także właścicieli wielkich biur turystycznych albo odmawiało wypowiedzi na ten temat albo odwoływało umówiony termin nagrania. Nie muszę dodawać, jak rosła moja ciekawość, czego się obawiają i o co w tym wszystkim chodzi. Dopiero Jacek Madany, stojąc przed swoim biurem przy wiadukcie Mostu Poniatowskiego, jasno powiedział mi do kamery, że pogłoski o kleszczach u nas stanowią formę nieuczciwej konkurencji ze strony niemieckich firm, które chcą zrazić zwłaszcza wycieczki emerytów do przyjazdu do Polski, ponieważ same inne kierunki obsługują. Wypowiedź Madanego stanowiła główny punkt ciężkości mojego materiału w głównych Wiadomościach o 19,30. “Czarny pi-ar” skończył się zaraz tak jak się zaczął, nagle. Dzięki temu, że Jackowi znów nie zabrakło odwagi.                                 

W branży szło mu doskonale, odnosił kolejne sukcesy. Zabrał się za organizację tzw. wyjazdów tematycznych, to w turystyce wyższa już szkoła jazdy. Podczas jednego z nich, kiedy oprowadzał po polskim gospodarstwie agroturystycznym grupę rolników z Francji, coś im pokazując czy objaśniając, nieopatrznie stanął plecami do potężnego byka. Okazałe zwierzę niespodziewanie zaszarżowało. Sytuacja mogłaby stać się kanwą jeszcze jednej z anegdot, tak barwnie przez Jacka opowiadanych. Jednak ten incydent i odniesiona wtedy kontuzja stały się początkiem ciężkiej choroby.

Poruszał się z coraz większym trudem. Z czasem już tylko po mieszkaniu. Dochodów nie było, bo branża turystyczna to przecież ruch. Firma splajtowała. Składek ZUS-owskich też nie dał rady opłacać, więc i publiczna służba zdrowia przestała być dostępna. Odwiedzaliśmy go na jego Pradze do końca, ja i nasze dwie koleżanki z klasy Anka Kowalska i Beata Rutkowska, staraliśmy się pomagać w miarę możliwości. Nowa Polska, niepodległa i z wolnym rynkiem, nie tylko nie dała mu należnego orderu ale nawet skutecznego ubezpieczenia zdrowotnego. Jeśli ktoś mnie pyta, po co przedsiębiorcom Powszechny Samorząd Gospodarczy, zwykle odpowiadam, że w tym celu aby nie zdarzały się więcej historie podobnie tragicznie zakończone. Żeby po prostu było u kogo interweniować i do kogo się odwołać, gdy dzieje się źle. W sprawniej funkcjonujących demokracjach takim ludziom jak Jacek Madany stawia się pomniki przecież. Wielu z nas czci Ryszarda Kuklińskiego czy Adama Hodysza, którzy świadomie poszli służyć Polsce socjalistycznej, taki był ich wybór, wolty dokonali po pewnym czasie. Jacek Madany do MSW poszedł z poboru. Za to bohaterem został już z wyboru. Do końca wierzył w Polskę sensownie urządzoną, pamiętam jego żarty o PiS i Jarosławie Kaczyńskim, gdy pierwszy raz objęli władzę, ale i przekonanie, że się to zmieni.

Wiele razy przez te dwanaście lat odczuwaliśmy, jak bardzo nam go brakuje. I pewnie w tym czasie mnóstwo dobrego zrobiłby dla innych. Na pewno zadbałby o atrakcyjne wycieczki po Polsce dla chroniących się u nas przed wojną dzieci ukraińskich. Tak jak wtedy, gdy organizował zielone szkoły i do opłacanych przez rodziców grup zawsze dołączał na własny już koszt dzieciaki z domów dziecka. Nawet żona raczej o tym nie wiedziała, na pewno tylko urząd podatkowy…             

[1] por. Kto był kim w drugim obiegu? Słownik pseudonimów, red. Dobrosława Świerczyńska i in, Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 1995

[2] Maciej Paraluch [Jacek Madany]. Kulisy spisu powszechnego. “Orzeł Biały” nr 9 z 10 grudnia 1988, s. 1     

[3] ibidem

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 11

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here