Zwycięstwo każdego kandydata innego niż Andrzej Duda otwiera drogę do odbudowy autorytetu głowy państwa.
Wyborcza katarynka kręci się uprzykrzona. Wszyscy robią to samo: spotkania z samorządowcami na wszelki wypadek swoimi żeby nie zadawali niewygodnych pytań, z rodzinami wielodzietnymi wreszcie święta regionalne czasem kwiaty pod upamiętnieniami. Różnic tyle, że jedni jeżdżą autobusem jak Duda inni przemieszczają się żółtym kamperem jak Szymon Hołownia (skojarzenie z yellow submarine?). Brakuje jednak odpowiednika słynnego saksofonu Billa Clintona – symbolu że coś się jeszcze potrafi poza walką o głosy.
Stawka jednak pozostaje wysoka. Nie sądźmy jej po ostatnich pięciu czy nawet piętnastu latach.
Za sprawą błędów czy częściej zaniechań kolejnych lokatorów pałacu przy Krakowskim Przedmieściu zmniejszył się wprawdzie prezydencki autorytet ale nie uprawnienia głowy państwa. Wciąż może zgłaszać projekty ustaw a te już uchwalone wetować. Nieważne, że Duda czynił to statystycznie raz do roku. Prerogatywa nie znikła. Prezydent wciąż ma wpływ na obronność i dyplomację, jeśli tylko nie będzie jak Duda w chwili podpisywania umowy stał przy siedzącym – a ściślej rozpierającym się w fotelu – Donaldzie Trumpie. A weto? Jeżeli kolejny prezydent będzie spoza PiS, większość sejmowa nie przeforsuje już ani jednej ustawy zagrażającej demokracji.
Do upadku prezydenckiego autorytetu nie przyczynił się jednoosobowo Duda. Zapracował na to Donald Tusk, z kompleksem przegranej z 2005 r. z Lechem Kaczyńskim sprowadzający prezydenturę do roli strażnika żyrandola w pałacu a potem podbijający napięcie wokół ewentualnego startu po zakończeniu kadencji w Europie, na co się w końcu nie zdecydował. Przyczynili się do osłabienia instytucji prezydentury zarówno Lech Kaczyński jak Bronisław Komorowski, najdalsi od zaskakiwania w czymkolwiek partii, z których się wywodzili. Całkiem inni byli dwaj pierwsi prezydenci, pochodzący z wyborów powszechnych: decyzje Lecha Wałęsy ani Aleksandra Kwaśniewskiego nie były z góry znane, obaj potrafili wykonywać zaskakujące manewry (zmiana partyjnej kancelarii na profesorską przez Wałęsę albo udaremnienie za sprawą wypowiedzi doradcy Kwaśniewskiego Marka Belki o przyszłych wyrzeczeniach możliwości uzyskania przez Leszka Millera i jego SLD samodzielnej większości w Sejmie). Dwaj pierwsi prezydenci odrodzonej Niepodległej popełniali błędy ale zagwarantowali sobie miejsce w historii, trzej kolejni – już tylko w przypisach do niej. Z pewnością nie brak w Polsce modeli prezydentury, do których można się odwoływać. Wariant Dudy to najsłabszy z nich: abdykacja. Dlatego porównywany jest do serialowego Adriana bez końca wyczekującego w przedpokoju bez dostępu do tytułowego ucha prezesa. Wreszcie przezywany notariuszem, ordynansem czy długopisem Jarosława Kaczyńskiego.
Spójrzmy na kraje sąsiednie. Słowacy tak bliscy nam kulturowo dwa razy z rzędu wyłonili prezydentów ponadpartyjnych: milionera i filantropa Andreja Kiske oraz Zuzannę Caputovą – ściślej ta druga po dojściu do władzy powołała partię, która jednak nie przekroczyła progu wyborczego do parlamentu. Za to na Ukrainie aktor serialowy Wołodymyr Zełenski wygrał najpierw wybory prezydenckie potem z założoną naprędce formacją parlamentarne i rozgonił dotychczasową klasę polityczną.
Nie ma więc żadnego fatum słabej prezydentury w Polsce. Jeśli społeczeństwo nie da sobie tego wmówić i skorzysta z siły jaką daje karta wyborcza w ręku – możemy być jeszcze świadkami zaskakującego scenariusza. Od czegoś konkretnego naprawę polskiej polityki przyjdzie zacząć. Warto pamiętać, że właśnie wybory prezydenckie, jak pokazuje frekwencja i emocje zbiorowe towarzyszące kolejnym kampaniom Polacy cenią szczególnie bo wolą głosować na człowieka niż na partyjne listy. Pojawia się więc pytanie – jeśli nie teraz to kiedy?