Decyzja firmy Meta, operatora Facebooka o odłączeniu profilu Konfederacji godzi w zasadę równości sił politycznych w Polsce, ale przede wszystkim w prawo wyboru samych obywateli. Podjęta została arbitralnie i poza zasięgiem polskiego prawa przez ponadnarodową korporację. Nagle okazało się, że zagrożenie wiele razy sygnalizowane nie jest iluzoryczne.
Opinie o rozpasaniu obcych korporacji, korzystających u nas z rozmaitych ulg i ułatwień, dających im na co dzień uprzywilejowanie wobec rodzimych przedsiębiorstw – znalazły fatalną dla nas egzemplifikację. Zagraniczny operator najpopularniejszego portalu społecznościowego ingeruje w polskie życie publiczne.
Wytłumaczenie decyzji okazuje się wątłe. W paternalistyczny sposób uzasadnia się ją troską o zdrowie samych internautów. Powodem odłączenia profilu Konfederacji stać się miała wcześniejsza publikacja tam treści związanych z pandemią COVID-19. Podejście pokrzywdzonej partii do kwestii szczepień oraz kolejnych lockdownów pozostaje powszechnie znane. Tyle, że autorzy zamieszczanych na konfederackim profilu materiałów nie zaprzeczali masowo istnieniu epidemii ani nie zniechęcali do szczepień. Sprzeciwiali się tylko ewentualnemu obowiązkowemu ich charakterowi, na co zresztą władza się nie zdecydowała, skądinąd w zgodzie z dokumentowanym przez sondaże poglądem większości Polaków. Boimy się bowiem koronawirusa, ale przymusu jeszcze bardziej, zwłaszcza, że nie brak powodów, by tej władzy nie ufać.
Drastyczny fakt wprowadzenia cenzury prewencyjnej – bo enigmatyczna Meta i reprezentowany przez nią Facebook eliminują z góry wszelkie treści, upowszechniane przez Konfederację – uzasadnia się wewnętrznymi regułami i procedurami korporacji. Tyle, że zarówno Konstytucja Polski, jak Stanów Zjednoczonych gwarantują wolność wypowiedzi, obywatelom zaś prawo dostępu do informacji, a cenzury prewencyjnej zakazują. Trudno o gorszy przykład samowoli i stawiania się przez firmę globalną ponad prawem. Znamy też jednak polskie przysłowie: na pochyłe drzewo nawet koza wskoczy. Jego sensu nie zmienią zacne nawet deklaracje rządzących. Gdyby władza u nas cieszyła powszechną sympatią a za granicą wysokim prestiżem, żadnym “kosiarzom umysłów” nie przyszłoby do głowy selekcjonować tego, co mogą czytać i oglądać polscy internauci.
Niedawny pomysł rodzimej władzy, żeby prawa do nadawania programu pozbawić opozycyjną telewizję TVN, zmaterializowany w formie sławetnej nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji (nazwanej “lex TVN”, bo wiadomo, że o jedną stację chodziło) utrącony został za sprawą protestów społecznych. Na razie sprawę zakończyło kontrolowane weto prezydenta Andrzeja Dudy, w istocie będące na rękę obozowi rządzącemu, obawiającego się sporu z Amerykanami, którym umowa międzypaństwowa sprzed 33 lat gwarantuje zakaz dyskryminacji dla ich inwestycji w Polsce. Co szczególnie istotne, w obronę prawa TVN do nadawania takiego programu, jaki stacja uznaje za stosowny, zaangażowały się w imię zasad również środowiska nie będące ulubieńcami tej prywatnej telewizji. W tym rodzący się ruch społeczny na rzecz Powszechnego Samorządu Gospodarczego, którego postulaty nie były na antenie TVN prezentowane.
Nie o markę bowiem chodzi, nie o komercyjny logotyp ani polityczne sympatie, lecz o swobodę dostępu obywateli do treści, które mają im umożliwić podjęcie decyzji, dotyczących głosowania w wyborach. Demokracja to przecież nie tylko kartka, urna i uczciwe policzenie głosów przez komisje wyborcze, ale również umożliwienie wszystkim wyrobienia sobie własnego zdania na temat życia publicznego.
Konfederacja – podobnie jak Ruch Polska 2050 Szymona Hołowni – silne pozostają głównie w Internecie. Ich reprezentacja parlamentarna istnieje, ale pozostaje nieliczna. Spore zaś, sięgające kilkunastu procent poparcie społeczne opiera się na przekazie sieciowym. Ingerencja w zawarte w Internecie treści przez operatora spoza Polski oznacza więc, na pewną, na razie nikłą skalę, próbę drukowania wyniku – jeśli odwołać się do terminologii znanej z filmu Janusza Zaorskiego “Piłkarski poker” – przyszłych wyborów. Polskie prawo zabrania partiom pozyskiwania funduszy z zagranicy. Nie chroni za to przed zakusami cenzorskimi ze strony obcych operatorów.
Za zagrożenie demokracji uznał praktyki Mety i Facebooka sam premier Mateusz Morawiecki. Wcześniej w podobnym duchu wypowiedział się rządowy pełnomocnik ds. cyfryzacji Janusz Cieszyński. Minister sprawiedliwości Zbigniew Ziobro zapowiedział stworzenie regulacji (tzw. ustawy wolnościowej), zapobiegających podobnym praktykom ograniczania dostępu do sieci. Jak się wydaje, jej szczegóły mogą oznaczać wypędzanie diabła belzebubem, skoro powołana do spraw internetu rada ma być afiliowana przy istniejącej już Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji, co może oznaczać wcale nie obronę prawa internautów do swobodnego dostępu do sieciowych treści, lecz rozciągnięcie na Internet mechanizmów kontrolnych, które już z najgorszej strony znamy z rynku mediów elektronicznych. Na plus jednak władzy trzeba policzyć, że na ingerencję Mety jako operatora Facebooka w ogóle zareagowała sprzeciwem.
Tyle, że profil Konfederacji na Facebooku cały czas pozostaje niedostępny. A partia – nawet uchodząca za radykalną – ma takie samo prawo do upowszechniania własnego przekazu, jak wskazana już w tym kontekście stacja telewizyjna TVN. Inaczej będziemy mieli do czynienia z dyktatem, pochodzącym spoza granic Polski. Sprzeciw wobec niego stanowi również przejaw obrony polskiej suwerenności.
Dla rządzących – bo w ich demokratyczne i wolnościowe przekonania trudno uwierzyć, choćby wobec tego, co zrobili z funkcjonującą wcześniej sprawnie przez ćwierćwiecze telewizją publiczną, zamienioną powtórnie w jednostronny i propagandowy przekaz partyjno-państwowy – to doskonała okazja do naprawy wizerunku, nadwątlonego szczególnie rozwijającą się wciąż aferą Pegasusa. Na razie bowiem wicepremier do spraw bezpieczeństwa Jarosław Kaczyński oraz Zbigniew Ziobro potwierdzają fakt zakupu systemu służącego do inwigilacji, zaręczając zarazem, że nie był on użyty przeciw oponentom politycznym. Przeczy temu dobitnie znana już, chociaż zapewne szczątkowa, lista poszkodowanych, na której znajdują się dawny szef kampanii wyborczej Koalicji Obywatelskiej Krzysztof Brejza, prowadząca dochodzenie w sprawie nieudanych wyborów kopertowych sprzed dwóch lat prokurator Ewa Wrzosek, wreszcie dawny koalicjant Kaczyńskiego, a później adwokat pokłóconych z władzą polityków i ich rodzin Roman Giertych. Opinia publiczna ma podstawy, by domyślać się, że to wierzchołek góry lodowej.
Właśnie w tych dniach szefowie postradzieckiego reżimu w Kazachstanie odłączyli obywatelom dostęp do Internetu, gdy tylko ci wyszli na ulice, protestując najpierw przeciwko drastycznym podwyżkom cen gazu, potem zaś autorytarnemu sposobowi rządzenia przez prezydenta Kasyma-Żomarta Tokajewa. Decyzja amerykańskiej korporacji wpisuje się więc w wyjątkowo paskudny kontekst międzynarodowy i aż prosi się o czynienie skrajnie niekorzystnych dla jej wizerunku porównań.
Paradoksalnie słaba i lękliwa władza w Polsce niezdolna do tego, by podobne restrykcje zaraz zastopować oraz nadgorliwa, bo uzurpująca sobie prawa do selekcji sieciowych treści firma o globalnym zasięgu wspólnie – niezależnie od tego, co oświadczają oficjalnie – pogarszają dostęp Polaków do informacji, który pozwala im korzystać z praw obywatelskich.
Jak się wydaje, samozwańczy moderatorzy nie doceniają jednak faktu, że wolność w sieci – jak pokazały swego czasu masowe protesty wobec ograniczeń planowanych w ramach ACTA – dla jej użytkowników pozostaje zarówno oczywistością, jak wartością, której warto bronić. Uderzenie w pluralizm i swobodę wyboru nie szkodzi jednej tylko pokrzywdzonej partii. Zasiadający przy klawiaturze korporacyjny cyborg, którego nikt do tej roli nie wybierał, nie będzie trwale dyktował użytkownikom sieci ich upodobań. Globalna korporacja, jak się wydaje, podcina więc gałąź, na której siedzi.