…czyli co Giedroyc by na to powiedział
Konstruktorom polskiej dyplomacji przypomnieć można wykładnię Stanisława Tarnowskiego, który już ponad 120 lat temu widział politykę jako trwałość celów przy zmienności środków.
Od wspierania rusińskiego chłopa przeciw szlachcie do obrony Warszawy w 1920
W polityce wobec reszty Europy Wschodniej od zawsze żywiliśmy rozmaite złudzenia, dotyczy to również najwybitniejszych praktyków polskiej demokracji. Nawet po zamordowaniu przez nacjonalistę ukraińskiego studenta filozofii Myrosława Siczyńskiego w 1908 r. austro-węgierskiego namiestnika Galicji Andrzeja K. Potockiego, Ignacy Daszyński – co relacjonuje w przedmowie do pierwszego po wojnie wyboru jego pism marksistowski ale rzetelny historyk Jerzy Myśliński – “wykorzystał (..) trybunę parlamentu do walki o demokratyczne reformy prawa wyborczego w Galicji oraz równouprawnienie narodu ukraińskiego (“samorząd dla Polaków i Rusinów w Galicji”). Dał wyraz swojej internacjonalistycznej i klasowej postawie, gdy mówił: “Rusinów popieraliśmy dziesiątki lat przeciw szlachcie… Będziemy to czynili nadal..”, choć zdawał sobie sprawę, że we wschodniej Galicji, a zwłaszcza na niektórych jej obszarach, mieszkał też znaczny odsetek Polaków i spolonizowanych Żydów. Charakterystyczne, że uzasadniał postulaty narodowościowe socjalistów tym, iż zarówno rząd, jak i Polacy zyskają w Ukraińcach “sprzymierzeńca przeciw Rosji”” [1]. Ludzie odchodzą, rekomendacje pozostają, chciało by się zauważyć…
Gesty ani ustępstwa na wiele się nie zdały. Dwanaście lat później w obliczu fiaska koncepcji federacyjnej Józefa Piłsudskiego, której filarem pozostawało porozumienie z ukraińskim marionetkowym rządem Semena Petlury (Rusini mieli wtedy aż dwa państwa: Zachodnioukraińska Republika Ludowa walczyła przeciw Polakom, Ukraina kijowska pozostawiła z nami w sojuszu) – polskie wojska w trzy miesiące wrócić muszą spod Kijowa pod Warszawę, by jej przed nacierającymi bolszewikami bronić. Zaś Ignacy Daszyński w tej godzinie historycznej próby zostanie wicepremierem i ministrem spraw zagranicznych w rządzie obrony narodowej Wincentego Witosa. Sami żeśmy sobie to nieszczęście pod stolicę ściągnęli, chociaż bitwa warszawska skończyła się happy endem.
Stanisław Mackiewicz-Cat wskazywał, że: “nie zwyciężył bolszewików ani Kołczak, ani Wrangel, ani Denikin, ani Miller, ani Judenicz. Nie zwyciężyli ich angielscy i francuscy generałowie, którzy ze swemi wojskami przyjeżdżali białym armjom na pomoc. Zwyciężyli ich jednak Polacy i Piłsudski”. Tyle, że “Faktem jest, że (..) Sejm był przeciwny dalszej wojnie, że opinja polska powszechnie bała się nowej wyprawy kijowskiej, że w dalszej wojnie z bolszewikami nie mógł Piłsudski liczyć nawet na poparcie lewicy, któraby napewno mu go odmówiła” [2]. Późniejszy o rok Traktat Ryski dał Polsce osiemnaście lat pokoju, federacyjne plany wschodnie przyszło jednak zarzucić, co wtedy stanowiło oznakę rozsądku. Nie zawsze później działo się podobnie.
“Polityka jest sztuką niezmiennych celów a zmiennych środków. Środki muszą zawsze stosować się do czasu i położenia” – przekonywał Stanisław Tarnowski (“Kilka pewników politycznych”), lider Stańczyków, konserwatystów krakowskich z końca okresu zaborów. “(..) Sprzymierzeniec wczorajszy może jutro być przeciwnikiem, nieprzyjaciel sprzymierzeńcem” [3].
Szkodliwe dla praktyki politycznej okazują się koncepcje spetryfikowane, nie liczące się ze zmiennymi realiami, bazujące na uprzedzeniach.
Za co czcimy generała Sikorskiego
Gdyby gen. Władysław Sikorski kierował się w 1941 r. szkodliwym propagandowym mitem wiecznej i nieuchronnej wrogości polsko-rosyjskiej, pozostawiłby setki tysięcy Polaków w radzieckich łagrach i miejscach przymusowego osiedlenia, zamiast stworzyć z nich zwycięską później pod Monte Cassino armię innego generała Władysława Andersa, której utworzenie – a także wyprowadzenie z domu niewoli postępującej za nią wielotysięcznej ludności cywilnej – warte było paktu sojuszniczego z dyplomata Iwanem Majskim. Za to dziś Sikorskiego czcimy, nie za inne nadzieje, których do czasu Gibraltaru spełnić nie zdążył.
Zapleczem współczesnej polityki wschodniej, jeśli rzeczywiście ma być samodzielna, a nie tylko stanowić zaplecze koncepcji berlińskich i waszyngtońskich – co zarzuca jej m.in. Witold Modzelewski – zamiast anachronicznie zachwalającej prostemu ludowi zza kordonu zachodni model demokracji nie respektowany w kraju, skąd nadaje, przez jej mocodawców, Telewizji Białsat i nagminnie mylącego się w prognozach Ośrodka Studiów Wschodnich stać się powinny środowiska kresowe, dysponujące najpełniejszym rozeznaniem problemów tamtego kierunku geopolitycznego, zaś probierzem skuteczności i oceny tejże polityki – status polskiej mniejszości za kordonem granicznym.
Skazani na Ukrainę… Tylko po co?
Na razie jednak popieramy Ukraińców niezależnie od tego, jak postępują, oddając nawet sprawy symboliczne: jak uporządkowanie cmentarza Orląt Lwowskich i prawda historyczna o rzezi wołyńskiej. Mniejszość ukraińska w Polsce cieszy się – i słusznie – pełnymi prawami, od Polaków z Ukrainy wciąż dobiegają do nas uzasadnione skargi.
Brak elastyczności w polityce wobec Wschodu, nawet gdy szybko tam się wszystko zmienia (wyborcy ukraińscy pogonili kolejnych pupili władzy w Warszawie, najpierw Wiktora Juszczenkę, potem producenta marnych słodyczy Petra Poroszenkę, prezydentem w miejsce tego ostatniego został aktor Wołodymyr Zełenski, który uprzednio… tę samą rolę zagrał w popularnym serialu) – oznacza dla Polski, że poniesiemy jej koszty – z wrogością Rosji oraz odrodzeniem się ukraińskiego nacjonalizmu na czele – zaś ewentualne zyski zgarnie Zachód. Tak już się stało w wypadku udziału w interwencji w Iraku. Różnica pozostaje jedna i fundamentalna: Irak leży daleko, Ukraina i Rosja blisko…
Jako jedyny kraj na świecie nie licząc operetkowo rządzonej Białorusi, graniczący równocześnie z Rosją i Ukrainą moglibyśmy w toczącym się sporze odegrać rolę pomostu pokojowego, na miarę naszych regionalnych aspiracji sprzed lat. Nikt nawet takiej koncepcji nie testuje. Mity trybalnej wrogości wobec Rosji oraz neofickiego pobratymstwa z Ukrainą okazują się silniejsze od wizji, które dałoby się wypracować. Czy alternatywa w postaci polskiej mediacji lub arbitrażu pomiędzy słowiańskimi sąsiadami, z których losami w różny, czasem dramatyczny sposób powiązały nas geografia i historia, da się zbyć formułą: zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe? Podobnie przedstawiała się aż do listu biskupów kwestia pojednania polsko-niemieckiego…
Przywoływanie dziś dawnej koncepcji polityki wschodniej Jerzego Giedroycia a ściślej promowanej przez lata przez “księcia” idei Juliusza Mieroszewskiego stanowi oczywisty anachronizm. Wspieranie odrodzenia patriotycznego i kulturowego Ukrainy, Białorusi i Litwy obliczone było na osłabienie Związku Radzieckiego. Teraz mapa polityczna naszej części Europy wygląda dokładnie tak, jak okładki broszur Mieroszewskiego przedrukowanych w drugim obiegu i konfiskowanych w kraju przed 35 laty przez bezpiekę.
ZSRR od 32 lat nie istnieje, za to odrodziły się niektóre dawne demony nacjonalizmu, bynajmniej nie rosyjskiego, w postaci przyjęcia przez ukraiński parlament ustawy, penalizującej krytykę faszystowskiej i na skalę masową mordującej Polaków Ukraińskiej Powstańczej Armii czy nadania imienia jej ostatniego komendanta Romana Szuchewycza stadionowi w Tarnopolu, chociaż kandydata na patrona nie trudno przyszłoby znaleźć wśród genialnych piłkarzy, wystarczy wymienić Olega Błochina czy Andrija Szewczenkę.
Giedroyc żadnej tolerancji wobec UPA nie przejawiał. Za to wydawał na emigracji w tłumaczeniach polskich wielką i nieprawomyślną literaturę rosyjską, w tym “Archipelag Gułag” nacjonalisty i wielkorusa Aleksandra Sołżenicyna. “Doktora Żiwago” autorstwa bardziej liberalnego noblisty Borysa Pasternaka Instytut Literacki sprzedał po polsku 15 tys egzemplarzy, co stanowiło chlubny rekord działalności edytorskiej Księcia.
Doceniając zasługi Jerzego Giedroycia, nie od rzeczy przypomnieć – skoro myśl polityczna wiąże się w oczywisty sposób z psychologią jej twórców – że redaktor “Buntu Młodych” i “Polityki” jeszcze przed wojną miał żonę Rosjankę, z którą się rozwiódł. Zresztą we wrześniu 1939 r. zachował się wobec niej wzorowo, choć byli poróżnieni, dopomagając jej w wyjeździe z Polski… samochodem Rowmunda Piłsudskiego. Uratowana w ten sposób przez byłego męża Tatiana Szwecow-Giedroyc pracowała później w Londynie jako archeolog, specjalizując się w starożytnej Grecji. Sam Jerzy Giedroyc opowiadał o tym Krzysztofowi Pomianowi… za znamionującą geniusza bezpretensjonalnością: “W 1931 roku ożeniłem się z Tatianą Szwecow, Rosjanką urodzoną w Polsce, którą poznałem w czasie studiów. Oboje byliśmy bardzo młodzi i zupełnie niedoświadczeni, a w dodatku ja byłem stale pochłonięty pracą, tak, że już przed wojną było w toku postępowanie rozwodowe, zresztą przy zachowaniu dobrych stosunków” [4]. Z różnych przekazów wiemy, że gdy do Giedroyciów przychodzili liczni w ówczesnej Warszawie biali emigranci rosyjscy, Jerzy nie był zachwycony. Grę w brydża, która ich pasjonowała, uznawał za stratę czasu, zaś goście nie czytali nie tylko mistyka Władimira Sołowjowa ale nawet Ilii Erenburga, więc z takimi rodakami wspomnianych autorów przyszły Książę z Maisons-Laffitte nie bardzo miał o czym rozmawiać. Sam Giedroyc nie tai z kolei, że gdy przekonywał wtedy jako młody urzędnik ministerialny wyższych rangą przedstawicieli obozu rządowego do łagodniejszej i bardziej empatycznej polityki wobec mniejszości ukraińskiej, nie znalazł najmniejszego zrozumienia. Dowodzi to, że już wtedy jego koncepcja przegrała.
Łatwo się dziś na Giedroycia powoływać, bo zaprotestować już nie może. Daje jednak do myślenia fakt, że ani razu nie przyjechał do Polski po 1989 roku, nie uczynił tezgo również wtedy, kiedy rolę zbiorowego wiceprezydenta przy Lechu Wałęsie odgrywali bracia bliźniacy Kaczyńscy.
[1] Jerzy Myśliński. Ludowy trybun [wstęp do:] Ignacy Daszyński. Teksty. Czytelnik, Warszawa 1986, s. 24; por. także: Ignacy Daszyński. Mowa w sprawie polsko-ruskiej wygłoszona w Izbie Posłów. Kraków 1908, s. 17 i 42
[2] Stanisław Mackiewicz-Cat. Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939. Pokolenie, Warszawa 1986, cz. I, s. 133-134
[3] Stanisław Tarnowski. Kilka pewników politycznych [w:] Stańczycy. Antologia myśli społecznej i politycznej konserwatystów krakowskich. Wybór: Marcin Król. Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1985, s. 246
[4] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. opr. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 13