Rozbuchane emocje wokół przyszłości TVN nie tylko nie znajdują pokrycia w konkretnych zagrożeniach, ale odsuwają na plan dalszy kwestię istotniejszą dla wolności i ładu medialnego w Polsce: los TVP. Ten rysuje się coraz bardziej pesymistycznie, bo rządzący widzą w niej wyłącznie stację partyjną, a opozycja zamierza ją zlikwidować.

TVP nawet krańcowo zniewoloną i zarządzaną przez amatorów zawsze można przejąć i naprawiać. Ze zlikwidowaną telewizją już tego zrobić się nie da. Do polityków nie dociera, że TVP jest takim samym dobrem wspólnym jak Muzeum Narodowe albo Stadion Śląski w Chorzowie. 

Powrót do telewizji publicznej, nie idealnej, pełnej także wad, ale całkiem realnie istniejącej w Polsce przez ćwierćwiecze od 1990 r. do 2015 r. i pozostającej wtedy liderem rynku i ładu medialnego okaże się niemożliwy, jeśli zwycięska Platforma Obywatelska zacznie od zamknięcia kanału Info i nie poprzestanie na tym, płacąc przy okazji – kosztem wspólnego polskiego dobra jakie wciąż stanowi TVP – długi wobec lansujących teraz jej polityków stacji prywatnych. 

Za początek telewizji publicznej uznać można albo grudzień 1990 r. kiedy to na telewizyjnej antenie pojawił się pierwszy “dziennik bez komunistów” jak reklamowano wtedy wkrótce zresztą zdjęty wspólnymi siłami ludzi Lecha Wałęsy i rządzących liberałów z KLD program informacyjny “Obserwator”, albo personalną rewolucję w Dyrekcji Programów Informacyjnych na przedwiośniu roku następnego, kiedy to jednorazową decyzją Sławomira Zielińskiego z “Wiadomości”, jak półtora roku wcześniej nazwano dawny “Dziennik” zwolniono osiemnaścioro najostrzejszych propagandystów dawnego reżimu. Inni jednak pozostali, wystarczy dodać, że Andrzej Turski i Karol Sawicki uzyskali w latach 90 posady zastępców dyrektora Telewizyjnej Agencji Informacyjnej (taką nazwę przybrała z czasem DPI), zaś Milan Subotić nie tylko kierował “Teleexpressem” ale jeszcze zorganizował osławioną redakcyjną imprezę w klubie “Dekadent”, gdzie bawiono się w towarzystwie gangsterów.

Premier z Kongresu Liberalno-Demokratycznego Jan Krzysztof Bielecki w prywatnej rozmowie jeszcze w pierwszej poł. lat 90 powiedział mi, że on wcale nie chciał zdejmować “Obserwatora”. Z nieoficjalnych informacji wynikało, że ojcem tej decyzji nie był też Lech Wałęsa, lecz Jarosław Kaczyński. To symboliczne. Również kolejny, już późno-wieczorny i bardziej publicystyczny program całkiem niekomunistycznej proweniencji – “Puls Dnia”, pomimo znakomitej, jak na tę porę milionowej oglądalności w połowie lat 90. nie utrzymał się długo. Teraz “Wiadomości” w prime tim’ie o 19.30 mają mniej niż 3 mln widzów. Specyfika TVP polegała na tym, że wobec braku radykalnej zmiany niedobitki “starego dziennika” czy weryfikatorzy z radiowej Trójki czasów stanu wojennego odgrywali wobec kolejnych szefów, z demokratycznym już rodowodem, rolę przewodników po telewizyjnych labiryntach. To zapewne jedna z przyczyn, dla których niezależności stacji, ani samego statusu “publicznej” nie udało się obronić. Okazała się jednak na tyle wartościowa i profesjonalna, że… jest czego żałować. Pozostaje argument, że skoro udawało się przez ćwierć wieku, nie ma powodu, by nie spróbować raz jeszcze. Chyba, że hunwejbini z PO żeby przypodobać się “naszej telewizji” jak wielki reżyser Andrzej Wajda określił TVN, zaorzą Woronicza i plac Powstańców.

Zamiast zgruzowania TVP Info zdroworozsądkowym pomysłem wydaje się raczej oddanie tego kanału samorządom, skoro wyrósł z tradycji ośrodków regionalnych, a lokalni politycy wedle sondaży cieszą się bez porównania wyższym prestiżem niż ogólnopolscy, teraz bez żenady zarządzający antenami, skoro nie mogą tego robić rektorzy wyższych uczelni – jak głosiła koncepcja zrodzona w czasach AWS ani znający się na sztuce telewizyjnej artyści, bo to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe: zresztą klasa polityczna swojego nie odda. Ale niszczyć do końca nie musi. Bo zostanie za to rozliczona. Amnestii nie będzie.

Na razie kluczową przesłanką, jaka przemawia za ratowaniem TVP pozostaje fakt, że sześcioletnie tam rządy pisowskich hunwejbinów, wspomaganych przez miejscowych poukładanych z każdą kolejną władzą (prezenterka głównych “Wiadomości” za czasów postkomunistycznej prezesury Roberta Kwiatkowskiego Danuta Holecka) czy weteranów czerwonej propagandy (dyżurny komentator Marek Król – dawny sekretarz KC PZPR) okazały się wprawdzie krańcowo destrukcyjne dla pionu dziennikarskiego, ale nie pogorszyły znacząco zasobów ludzkich, kluczowych dla artyzmu sztuki telewizyjnej.

Trwałą siłę TVP stanowią operatorzy obrazu i dźwięku, asystenci i montażyści, realizatorzy i kierownicy produkcji. Nawet charakteryzatorki i kierowcy lepsi pracują “na placu i Woro” niż w prywatnych stacjach. Jeden z najcenniejszych zespołów ludzkich na polskim rynku pracy przetrwał propagandowe ekscesy PiS. Dziennikarze odchodzą i przychodzą, za to o sile stacji telewizyjnej decyduje zasób doświadczenia i umiejętności, jakich nie da się nabyć na żadnych studiach; sprawności ugruntowanych cechową czy charakterystyczną dla świata filmu relacją mistrz-uczeń czy po prostu stałym przebywaniem w środowisku kreatywnym i zdolnym elastycznie reagować na trudne do przewidzenia wyzwania. Ocalenie “publicznej” winni też jesteśmy Waldemarowi Milewiczowi i Munirowi Buarane, którzy przed kilkunastu laty nie powrócili z misji reporterskiej do Iraku. 

To nie fabryka śrubek – słyszało się czasem w TVP. Albo: – To nie piekarnia. Artyści sztuki telewizyjnej mają swoją niepowtarzalną zawodową godność, ale i rację; stacja nie wytwarza produktu znormalizowanego, każde wydanie dziennika różni się od poprzedniego czy następnego, nawet jeśli przechrzcimy je na nowocześniejsze “Wiadomości”.  

Polityka stu kwiatów… albo zostanie ściernisko

Reporterzy Filip Łobodziński i Jan Strupczewski, pierwszy z nich po iberystyce, drugi absolwent anglistyki, założyli i bez przeszkód zarejestrowali prywatny gabinet lekarski i zebrawszy wszelkie świstki uprawniające do przyjmowania tam pacjentów nagrali stand-uppery w białych kitlach. Materiał był nie tylko śmieszny, ale stanowił ostrzeżenie, że nasze zdrowie znaleźć się może w wyniku indolencji biurokratów w rękach dowolnego szarlatana lub psychopaty.

Dziennikarz Jan Szul przebrał się w byle jakie łachy i ukląkł na śródmiejskiej ulicy z wystawioną czapką, do której zbierał datki, a towarzyszący mu operator zza występu muru filmował, jak ludzie reagują na żebraka. Jak się okazało, reporter zebrał zresztą przez cały dzień zdjęciowy sporą kwotę. Zaś poczynione operatorską kamerą obserwacje wiele nam powiedziały o nas samych… doby transformacji ustrojowej.

Działanie TVP z czasów sprzed prezesury Jacka Kurskiego… w interesie publicznym nie pozostawało więc sloganem lecz faktem. Chociaż znane i w telewizji powiedzenie głosi, że interes społeczny to coś takiego, czego by nawet Andrzej Mleczko nie potrafił narysować.

Wiele mitów towarzyszy stosunkom międzyludzkim w TVP ale ekipa, jadąca na zdjęcia zawsze stanowiła zgrane combo. Wiele razy, gdy zdjęcia się przedłużały, okazały trudne bądź niebezpieczne, występowałem o nagrodę dla wszystkich i wnioski te uwzględniano. Gdy Ryszarda Miazka na prezesa rada nadzorcza wybrała o piątej nad ranem, pracowali ze mną operator, dźwiękowiec i asystent, którzy powinni szychtę zakończyć o godz. 23. Nie tylko nie sarkali, ale jeden z nich, co mieszkał blisko, przywiózł z domu termos z kawą i kubki jednorazowe, bo bufety dawno już pozamykano.

Kiedy na warszawskim Mokotowie trwała wojna gangów, na godzinę przed emisją dostaliśmy wiadomość o wysadzeniu w powietrze lombardu. Redaktor wydania Grzegorz Miecugow ominął wzrokiem specjalistę od tematyki policyjnej, któremu nie ufał i swoim spojrzeniem filozofa z dyplomem szukał tego, kto mu ten zamach zrelacjonuje na 19,30. Wzrok dawnego gwiazdora radiowej Trójki spoczął na mnie.
– Łukasz, zmontowałeś swój temat polityczny?
– Tak, masz do przeglądu – kiwnąłem głową.
– Pojedziesz?
Ze zdjęć wróciłem o 19,41,  gdy szły już Wiadomości główne, dla których materiał był przeznaczony. Napisany na kolanie w samochodzie drukowanymi literami tekst rzuciłem Agnieszce Romaszewskiej-Guzy wraz z nie znoszącym sprzeciwu:
– Wpisuj to szybko do komputera, a ja schodzę na montaż.
Wprawdzie nominalnie to senatorówna była moją przełożoną jako “podwydawczyni” (funkcja o tej nazwie naprawdę w redakcji istniała), ale kto w godzinie próby zwraca uwagę na takie drobiazgi. Wychodząc na montaż zobaczyłem, jak palce zawsze mającej siebie za kogoś lepszego byłej rzeczniczki NZS posłusznie przebiegają już po klawiszach kompa.
A montażyście rzuciłem nie nerwowo:
– Jedziemy długimi planami.
O 19,51 temat ukazał się w tym samym wydaniu “Wiadomości”, w trakcie emisji którego na plac przyjechałem.

Zaś Grzegorza Miecugowa cechowały nie tylko zimna krew ale rownież poczucie humoru. Przekonaliśmy się o tym, gdy szefem “Wiadomości” był Adam Pieczyński. 
Jako redaktor głównego wydania, zgodnie z zasadami, Miecugow prowadził poranne kolegium: nazwa szumna, było to raczej zebranie wydawcy z reporterami dotyczące podziału tematów na 19,30. W jego trakcie wparowała sekretarka.
– Dzwoni Adam Pieczyński – oznajmiła zadyszana.
Grzegorz, który nie lubił, gdy ktokolwiek, nawet szef, od roboty go odrywa, odegrał całą pantomimę zdziwienia. A zdolności aktorskie miał przednie.
– Pieczyński… – zmarszczył czoło, jakby coś sobie intensywnie przypominał. – Nie znam – oznajmił wreszcie z rozbrajającym uśmiechem.

Czy ktoś po latach opowie podobnie ciepłą anegdotę o jakimś wydawcy z TVP Jacka Kurskiego?

Nie zawsze jednak było różowo, a ściślej iskrzyć zaczęło, gdy za prezesury Wiesława Walendziaka uchodzące właśnie za “różowe” “Wiadomości” dostały szefów z ramienia “czarnej”, przynajmniej w oczach przeciwników, prawicy. Tylko daltonista mógł sporów nie zauważyć. Ale nie chodziło w nich jak w ostatniej pisowskiej pięciolatce o zniszczenie człowieka lub programu, lecz o przeforsowanie własnych racji. 

W kampanii prezydenckiej 1995 r przed wyborami, w których ostatecznie Aleksander Kwaśniewski pokonał Lecha Wałęsę po słynnej debacie telewizyjnej, w której pokojowy noblista chciał oponentowi nogę podać – swoją kandydaturę zgłosił Adam Strzembosz. Pojechałem na jego konferencję prasową, ale też przygotowałem szerszą sylwetkę kandydata, z archiwaliami.
Wątpliwości redagującego wydanie Miecugowa wzbudziła wzmianka w moim materiale, że trwają zabiegi o beatyfikację siostry Strzembosza.
– Czy to konieczne? Przecież to nie ma związku z wyborami – Grzegorz niczego nie nakazywał, raczej myślał głośno. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, rzucił się zastępca Pieczyńskiego, związany wtedy ze skrajnie prawicową Ligą Republikańską a teraz z PiS Piotr Skwieciński.
– Masz to dać i koniec – próbował zgasić Miecugowa dyrektor.
Nie znał jednak naszego redakcyjnego filozofa. Bo dopiero wtedy zaczęła się awantura.
Zamknęli się we trzech u Pieczyńskiego. Ze środka dobiegały podniesione, nabuzowane emocją głosy. Zanosiło się na to, że mogą nie wyjść stamtąd przed 19.30. A start sędziego Strzembosza w wyborach prezydenckich był informacją dnia.
Wparowałem więc bez pukania do gabinetu, odsuwając zastępującą mi drogę sekretarkę.
– Panowie, jest dziewiętnasta. Na coś się trzeba zdecydować.
Zaproponowałem, że skoro nie umieją się dogadać, zrobię prostą relację z wydarzenia, bez sylwetki, ale materiał iść musi.
Pierwszy zaprotestował… Miecugow.
– No nie, musimy powiedzieć, kto to jest. Trudno, niech już będzie ta siostra, skoro twoim zdaniem ma znaczenie…
Pieczyński tylko słuchał, być może myślał już o tym, w której z telewizji prywatnych spożytkuje w przyszłości za większą kasę zdobyte na placu Powstańców Warszawy doświadczenia. Temat ukazał się bez przeszkód. 
Podobnie jak w “Gazecie Wyborczej” z następnego dnia mrożąca krew w żyłach historia pióra Agnieszki Kublik o tym, jak dyrektor Skwiecinski zmuszał wydawcę Miecugowa do podania wiadomości o beatyfikacji siostry kandydata. O kompromisie oczywiście ani słowa. 

Gdy Skwiecińskiego z “Wiadomości” już pogoniono, udzielił “Gazecie Polskiej” wywiadu, w którym skarżył się, że jego dawne medium relacjonuje działania małych ugrupowań prawicowych specjalnie po to, żeby tej formacji zaszkodzić. Jednym słowem: dajemy dużo prawicy na antenę, aby ją zniszczyć. 

Oba przypadki obrazują, jak do pogarszania klimatu wokół publicznej przyczyniali się koledzy dziennikarze, zanim stała się państwową. Czasem trudno przyszło oceniać, gdzie kończy się ich redakcyjne zlecenie a zaczyna zawiść wobec “telewizorów”, nie tylko u red. Kublik przebierająca formy dość pokraczne.

– TAI-pany przyjechały – usłyszałem kiedyś w newsroomie Polsatu, gdy pojechałem nagrać Zygmunta Solorza. Bo to publiczna była wtedy potęgą, a nie oni.  

Zaś wspomniany wcześniej Kwaśniewski wiedział co robi, gdy po każdym nagraniu rzucał do mnie:
– To umawiamy się, że pójdzie tak, jak nagraliśmy?
Na przyzwoitości byłego działacza KPN nie zawiódł się nigdy.
Po czym kolejno podawał rękę każdemu z mojej ekipy. Tak, jak należy.      

Trudno dziś sobie wyobrazić, że w “Wiadomościach” działania PO relacjonuje Justyna Dobrosz-Oracz, zaś o poczynaniach PiS informuje widzów Miłosz Kłeczek, szefem pozostaje redaktor o bezstronnym autorytecie, na przykład Karol Małcużyński, zaś tematy śledcze podejmują na zmianę Witold Gadowski i Bertold Kittel. Jeśli tak jest, że tego nie widzimy, to wina polityków. Bo w podobnie skonstruowanych “Wiadomościach” pracowałem przecież nie wieki temu i prawie wszystko nam się tam udawało. Zajmowałem się relacjonowaniem aktywności ROP i AWS, Unii Wolności pilnowała Katarzyna Kolenda- Zaleska, zaś informacji telewizyjnej szefował wtedy Jacek Bochenek, prezenterkami bywały na zmianę Jolanta Pieńkowska i Danuta Holecka.   

Pluralizm – podobnie jak demokracja z pamiętnego powiedzenia Winstona Churchilla – ma prawie same wady, ale niczego lepszego nikt nie wymyślił. 

Stacje prywatne przyszły na gotowe

Symbolem słabości rodzimego rynku medialnego pozostają kariery obu jego domorosłych gwiazdorów: Tomasza Lisa i Kamila Durczoka, którzy przed swoim spektakularnym i wiele mówiącym upadkiem zdążyli odbyć peregrynacje przez wszystkie ogólnopolskie stacje telewizyjne. Ironizować można, że w żadnej zbyt długo ich nie chciano – jednak znaczącym szczegółem pozostaje fakt, że pierwszym ich pracodawcą była TVP.

To nie przypadek. Stacje prywatne przyszły na gotowe. Sięgnęły do zasobów kadrowych TVP. Nie kształciły własnych. Zyskały więc pełen komfort biznesowy. 

Polsat Zygmunta Solorza, najpierw nadający z jednosekundowym opóźnieniem z Holandii, co pozwoliło stacji uniknąć zarzutu piractwa, ściągnął na dyrektora programowego Wiesława Walendziaka, przedtem prowadzącego w TVP program “Bez znieczulenia”, nowatorski, bo z wiceministrem rolnictwa zamiast w studiu prowadzący rozmawiał… w wiejskim rowie, co stanowiło znakomitą przeciwwagę dla dominującej wtedy w publicystyce sztywnej maniery. Potem zresztą Walendziak do TVP wrócił, ale już na prezesa.

Zarówno wieloletni szef informacji Polsatu Jarosław Sellin, jak następca Walendziaka Bogusław Chrabota również mieli za sobą doświadczenie z TVP.

Startująca w parę lat po Polsacie, który w 1994 r. po kilku latach nadawania formalnie z zagranicy uzyskał wreszcie na mocy decyzji Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji jedyną licencję ogólnopolską dla stacji prywatnej  – laureatka kolejnego konkursu koncesyjnego TVN nawet nie udawała, że szkoli własne kadry. Ojcem projektu był zresztą Mariusz Walter, w czasach PRL pomysłodawca i twórca luzackiego jak na socjalistyczną telewizję Studia 2. Na zapleczu odnalazł się nawet wymieniany już Subotić. TVN przytuliła licznych weteranów Wiadomości TVP: zarówno obrażoną na cały świat męską odmianę lalki Barbie w postaci Lisa, jak mózgowca Miecugowa, głównego reportera politycznego Macieja Sojkę czy byłego kierownika “Wiadomości” Pieczyńskiego. Zaoszczędzili na szkoleniu kadr bossowie TVN, nie da się ukryć. Dlatego obecne “Fakty” przypominają “Wiadomości”, ale nie teraźniejsze, tylko sprzed dwudziestu pięciu lat, czyli z czasów, gdy pracowali tam wymienieni medialni globtrotterzy. Nie stworzyła więc TVN, bo tą drogą nie mogła, żadnej nowej jakości dziennikarskiej, ani – co szczególnie znaczące, gdy teraz stacja przedstawia siebie w roli ofiary – nie zbudowała wysokich standardów moralnych. Świadczy o tym niechlubny udział baronów stacji od Mariusza Waltera po Edwarda Miszczaka w aferze szczepionkowej. Kierujący tak chętnie tropiącą innych telewizją zaszczepili się poza kolejnością, a całemu skandalowi towarzyszyły wykręty, że to akcja promocyjna. Alibi okazało się fałszywe, ale pragnący zwykle uchodzić za wnikliwych żurnaliści TVN wcale tego nie demaskowali. 

Polsat mógł nawet współorganizować wspaniałą walkę Andrzeja Gołoty z Timem Witherspoonem we Wrocławiu, która zgromadziła przed telewizorami 12 milionów widzów, TVN nadaje czasem niezłe seriale w stylu “Diagnozy” czy “Chyłki” – jednak na wielkie widowisko pozwolić sobie może wyłącznie telewizja publiczna. Oczywiście wówczas, jeśli się odrodzi. Gdy miną czasy benefisów gwiazdora muzyki disco polo Zenona Martyniuka i rażąco wysokobudżetowych tasiemców historycznych, których nasenne działanie okazuje się dominujące wobec założonego efektu krzepienia serc, co Henrykowi Sienkiewiczowi udawał się bez porównania lepiej, skoro to Szwedzi a nie Polacy nagrodzili go Noblem za “Quo Vadis”. Żyjąca noblistka Olga Tokarczuk na antenie TVP nie istnieje, bo PiS lansuje swoich w stylu Horubały, Wencla czy Rymkiewicza, których żarliwe zaangażowanie po stronie władzy – podobnie jak miało to niegdyś miejsce w wypadku Auderskiej czy Machejka – nie przekłada się na jakość pisarstwa.

Transmisja Konkursu Chopinowskiego ale i Igrzysk Olimpijskich, sztuka Szekspira lub Ionesco w prime-tim’ie, jeśli serial to klasy dawnych “Nocy i dni” a nie obecnej tureckiej ramoty – żadna z tych kategorii przekazu telewizyjnego nie okaże się opłacalna dla stacji prywatnej. Udźwignie je tylko publiczna tv. A dobro wspólne wymaga, żeby się pojawiały.

Nie jest dziełem przypadku, że w najszczęśliwszych demokracjach mocne pozostają na rynku telewizje publiczne, w Niemczech nawet dwie: ARD i ZDF, w Wielkiej Brytanii wręcz eksportująca swoje standardy BBC, we Francji ambitna TF2 ale jeszcze pięć innych kanałów z ambitną “piątką” oglądaną przez frankofonów na całej kuli ziemskiej, we Włoszech RAI. Nikt nie kwestionuje tam celowości ich istnienia. 

Lansowany przez opozycję pomysł na TVP: zamknąć i wyrzucić klucz przyniesie posępne skutki, jeśli wcześniej amerykański właściciel z Discovery wyzbędzie się udziałów w TVN na rzecz któregoś z oligarchów, któremu pieniędzy pożyczą państwowe polskie banki, zarządzane przez nominatów PiS. Zaś Solorzowi – teraz zamyślającemu o wspólnej z Michałem Sołowowem budowie elektrowni jądrowej w Pątnowie – nadawanie programu telewizyjnego ma prawo się po prostu znudzić. Kto bogatemu zabroni. 

Wtedy szukając desperacko pilotem czegoś po polsku zostaniemy z obrazem kontrolnym na ekranie naszego telewizora, nieważne czy to wysłużony Rubin, zakupiony jeszcze w czasach gierkowskich czy najnowszej klasy Sony. I to, czy w poprzednich wyborach zagłosowaliśmy na PiS czy PO również nie będzie miało znaczenia. 

Być może więc sami telewidzowie, swego czasu zwani abonentami, zanim okazało się, że i tak telewizję Jacka Kurskiego utrzymują nie jako płatnicy tej daniny, lecz podatnicy, bo ze ściągniętego z nas haraczu pochodzi coroczna dwumiliardowa dotacja dla obecnej fabryki kłamstwa, którą tak szybko udałoby się przekształcić w przedmiot narodowej dumy, skoro jeszcze całkiem niedawno nim była – otóż być może ci telewidzowie właśnie wystąpić powinni teraz w słynnej już roli gajowego, który zniecierpliwiony tym, że partyzanci i Niemcy bez końca walczyli o leśniczówkę, rozzłościł się i wygonił wszystkich z lasu. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

1 KOMENTARZ

  1. Znakomita historia TVP w pigułce. Życzę Panu z całego serca, ale i wszystkim tym, którym zależy na uczciwych mediach, aby Pana marzenia się spełniły. Marek Czarnecki.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here