To nie nasi biją w tarabany

0
99

czyli komu zależy na eskalacji sporu o aborcję

Sytuacja prawna po drastycznym werdykcie pisowskiego Trybunału Konstytucyjnego z 2020 r.  wymaga zmiany, skoro oznacza zmuszanie kobiet do rodzenia kalekich dzieci: w dodatku gremium, które ją podjęło pod wodzą Julii Przyłębskiej nie cieszy się żadnym autorytetem. Najgłośniej jednak drą się dzisiaj ci, którzy doskonale wiedzą, że w kwestii aborcji niczego nie zmienią. 

Każdemu wariantowi liberalizacji ustawy sprzeciwi się pisowski prezydent Andrzej Duda, a rządzącej koalicji 15 października brak głosów w Sejmie, by jego weto obalić. Z kolei utrzymanie stanu prawnego wprowadzonego przez Przyłębskiej oznacza dyskryminację kobiet, którą świat odbierze jako “iranizację” Polski. A także kpinę z werdyktu wyborców z 15 października ub. r. Trzeba też jednak pamiętać, że Polacy tego dnia nie zagłosowali również za aborcją na życzenie. Tylko przeciw kontynuacji autorytarnych rządów PiS, a nie to samo. W tym wypadku rację mają sceptycy jak Szymon Hołownia czy Władysław Kosiniak-Kamysz, a nie entuzjaści – czy szczerzy, o tym będzie mowa – rozszerzonych proaborcyjnych rozwiązań z Donaldem Tuskiem na czele. Za to forsowana przez obu liderów Trzeciej Drogi koncepcja referendum oznacza zimną wojnę domową, podwójnie ryzykowną w sytuacji, gdy tuż za naszą wschodnią granicą toczy się ta prawdziwa i gorąca.     

Dwulicowość Tuska, strach Kaczyńskiego, zaś o Czarzastym… lepiej nie mówić

Obłuda cechuje wszystkie strony sporu. Donald Tusk w latach 2010-14 miał prezydenta z własnego obozu (Bronisława Komorowskiego) i dysponował w obu izbach parlamentu większością wystarczającą, żeby zakaz aborcji uchylić, ale podobnych starań nie podjął. Także wcześniej jego poprzednia przed Platformą Obywatelską / Koalicją Obywatelską  i jeszcze Unią Wolności partia – Kongres Liberalno-Demokratyczny – kopii o zgodę na aborcję nie kruszyła. Co więcej, sama pozostawała w jej kwestii podzielona. 

Jeszcze większą dwulicowość zarzucić można Jarosławowi Kaczyńskiemu: za pierwszych rządów PiS (2005-7) nie tylko zakazu przerywania ciąży nie zaostrzył ale jeszcze pozbawił za taki właśnie zamiar fotela marszałka Sejmu Marka Jurka, a wraz z nim wypędził również z PiS posłów Artura Zawiszę i Mariana Piłkę, którzy zalecenia własnych biskupów diecezjalnych w tej kwestii potraktowali dosłownie a nie jako element gry politycznej, jaką prowadził sam prezes. Później w kwestii aborcji tym ostatnim powodował lęk: po kolejnym podwójnym zwycięstwie PiS Kaczyński wystraszył się protestu czarnych parasolek i  wycofał się z planów zaostrzenia aborcji przez parlament, Jak przypominają skandujący co roku przed jego żoliborską willą demonstranci (“13 grudnia spałeś do południa”) prezes nigdy się do odważnych nie zaliczał. 

Stanowisko polskiego Kościoła sprawia wrażenie bardziej przejrzystego, skoro zawsze się on za ochroną życia poczętego opowiadał. Niestety gaśnie to wrażenie jednoznaczności, gdy obecny przewodniczący Konferencji Episkopatu arcybiskup Tadeusz Wojda przywołuje Konstytucję jako gwarantkę praw dzieci nienarodzonych: zbyt dobrze bowiem pamiętamy, że ci sami hierarchowie wcale nie bronili ustawy zasadniczej, kiedy łamała ją pisowska władza.

Przewodniczący Nowej Lewicy wicemarszałek Włodzimierz Czarzasty w roli obrońcy praw kobiet to kpina już całkiem oczywista: jemu z kolei pamiętamy jak ordynarnie zwymyślał ówczesną wicemarszałek Senatu Gabrielę Morawską-Stanecką za to, że  w mediach lepiej od niego wypada. Okazał się w tym wypadku zarówno mizoginem jak sprawcą mobbingu, bo pozostawała wtedy jeszcze jego podwładną. Teraz zaś, trawestując wypowiedziane przy całkiem innej okazji słowa Jacquesa Chiraca, rzec tylko można iż przewodniczący Nowej Lewicy stracił niepowtarzalną okazję, żeby siedzieć cicho. 

Diabeł ubrał się w ornat i ogonem na mszę wydzwania – mawia się w takich wypadkach.    

Rażące uproszczenia to spektakularna cecha obecnego klinczu w sporze o przerywanie ciąży. Z jednej strony słyszymy i oglądamy na transparentach, że aborcja jest fajna. Uwłacza to zdrowemu rozsądkowi. Podobnie jak reklamowanie przez uczestniczki ruchu “pro-choice’owego” na żywo w telewizjach 24-godzinnych aborcyjnych telefonów zaufania. Zadzwonisz i masz. Najbliżej do Kaliningradu… Ale odłóżmy żarty na bok. Nie o promocję pralki ani lodówki w tym wypadku chodzi. Podobne podejście przed półwieczem wykpiwał znakomity amarykański pisarz Kurt Vonnegut.

W brutalizacji języka przodują jednak obrońcy życia poczętego, skoro w pamiętny czwartek z sejmowej trybuny usłyszeliśmy, jak to Adolf Hitler zabraniał przerywania ciąży Niemkom nakazując zarazem gubernatorom zachęcanie do niej kobiet z podbitych krajów: niby wszystko to prawda, ale nie przystoi używanie podobnego argumentu, kiedy na sąsiedniej Ukrainie dzieci już narodzone giną naprawdę pod gruzami od rakiet współczesnych wojennych zbrodniarzy.

Z lubością w sporze o aborcję i tyczące się jej regulację zagłusza się innych. Krzykliwe obrończynie praw kobiet dzikimi wrzaskami zakłócając briefing marszałka Sejmu Szymona Hołowni nie tylko uniemożliwiły mu powiedzenie czegokolwiek ale i nam dziennikarzom zadawanie pytań. W tym również przerywania ciąży dotyczących. Nie przeszkodziło to części mediów głównego nurtu w późniejszym niezbyt roztropnym dziwowaniu się, dlaczego Hołownia nie wpuścił Marty Lempart na galerię sejmową w dniu czwartkowej prezentacji czterech projektów ustaw, dotyczących aborcji. Odpowiedź wydaje się najprostsza: tam trzeba umieć się zachować. Każdy strażnik marszałkowski na poczekaniu jej udzieli.      

Aborcja została zalegalizowana w Polsce w 1956 roku na fali przemian, sprzyjających znoszeniu rozmaitych prawnych ograniczeń. To historyczny fakt, a dżentelmeni o tych ostatnich nie dyskutują. Jednak przed traktowaniem przerywania ciąży jako prawa człowieka przestrzegli nas w ostatnich dniach profesorowie Andrzej Zoll i Adam Strzembosz, niedawno symbolizujący sprzeciw autorytetów społecznych przeciwko pisowskiej deprawacji. Posłuchamy, czy ich również radykalne feministki zakrzyczą.   

Kukułcze jajo Urbana

Delegalizacja przerywania ciąży okazała się kukułczym jajem podrzuconym w 1989 r. przed wyborami czerwcowymi idącej po zwycięstwo w nich Solidarności przez byłego rzecznika rządu stanu wojennego Jerzego Urbana. To on wymyślił wówczas, że z korzyścią dla PZPR podzieli “solidaruchów”. Nie pomogło, ekipa generałów Wojciecha Jaruzelskiego i Czesława Kiszczaka i tak z drużyną Lecha Wałęsy przegrała. Już po zmianie ustrojowej histeria wokół ustawodawstwa aborcyjnego była na rękę kolejnym ekipom rządzącym bo odwracała uwagę od zamykania wielkich zakładów pracy, rosnącego bezrobocia i transferów majątku narodowego. Z czasem wyłonił się kompromis aborcyjny, polegający na tym, że Unia Demokratyczna i bliskie jej ugrupowania przystały na zakaz przerywania ciąży poza wypadkami kiedy pochodzi ona z przestępstwa, zagraża życiu matki lub płód jest nieodwracalnie uszkodzony, zaś z kolei Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe i jego sojusznicy zgodziły się na wycofanie najbardziej bulwersujących bo przywodzących na myśl średniowiecze zapisów o karalności kobiet. Gdy nowa postkomunistyczna większość ponownie aborcję zalegalizowała – zatrzymał to swoją wykładnią Trybunał Konstytucyjny co stanowiło oczywisty sposób obejścia parlamentu. Na podobne rozwiązanie z udziałem tego samego gremium zdecydował się PiS poprzez TK za prezesury Julii Przyłębskiej (żony ambasadora w Berlinie Andrzeja, który w czasach PRL podpisał współpracę z komunistyczną służbę bezpieczeństwa) jeszcze prawo zaostrzając to znaczy likwidując zawarte w niej wyjątki. To wtedy w 2020 r. na ulice polskich miast wyszły setki tysięcy manifestantów, nie tylko kobiet. Jeśli rzecz ująć najkrócej to PiS demony obudził. Jeśli więc dziś życia broni, to wykazuje się obłudą, skoro wtedy kazał rodzić kobietom dzieci do samodzielnego życia niezdolne.        

Z czasów nie tyle gorących to gorszących sporów sprzed paru dekad o przerywanie ciąży dało się zapamiętać hasło na jednym z transparentów przed sejmowym gmachem: “Jesteśmy za aborcją parlamentu”. Oby w zmienionej – na korzyść przecież, bo obecny Sejm ma legitymację w postaci bycia wybranym przez 22 milionów Polaków, jakim poprzednicy posłów w poprzednich kadencjach nie mogli się poszczycić – sytuacji  nie powróciło. 

Słowa: nie dajmy się zwariować – wydają się zapewne bardziej optymistyczną konkluzją. Po raz kolejny, co po 15 października ub. r. podobnie jak kiedyś po 4 czerwca 1989 r. nie stanowi tylko ozdobnika – odwołać się można do zdrowego rozsądku milczącej większości Polaków. Z pewnością teraz nie zachwyconej rozlegającymi się ze wszystkich stron pohukiwaniami. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 6

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here