To więcej niż porażka dyplomacji w tradycyjnym rozumieniu tego słowa. Sposób potraktowania Wołodymyra Zełenskiego przez Donalda Trumpa zyska zapewne temu pierwszemu sympatię w świecie, nie zastąpi ona jednak amerykańskiego wsparcia dla Ukrainy, które wkrótce może się skończyć. Niewykluczone zresztą, że prezydent Stanów Zjednoczonych szuka tylko pretekstu do podobnej decyzji. Stąd całe to przedstawienie. 

Jeśli wydawać się mogło, że Trumpowi zależy na własnym miejscu w historii – po spotkaniu w Gabinecie Owalnym Białego Domu z ukraińskim przywódcą znajdujemy dowód, że prezydent USA w ogóle nie rozumuje w takich kategoriach. Trudno nawet mówić o polityce transakcyjnej, skoro wiele wskazuje na to, że wraz z prestiżem Ameryka straciła również bezpowrotnie być może szanse na zyski z ukraińskich metali ziem rzadkich.

Wcale nie o biznes chodzi

Donald Trump, który zresztą pieniędzy nie zarobił, lecz odziedziczył, nie kieruje się także logiką biznesową. W trakcie finansowych czy w ogóle ekonomicznych negocjacji nie deprecjonuje się publicznie partnera ani nie przywołuje jego głównego wroga jako autorytetu. Tym bardziej nie czyni się tego w rozmowach dyplomatycznych, chyba, że przywołamy przykłady, których nawet najstarsi z nas nie mogą pamiętać: jak odmowa wpuszczenia delegacji czechosłowackiej na salę obrad konferencji monachijskiej (1938 r.) kiedy decydowano o losach naszych południowych sąsiadów. Doskonale wiemy, co zdarzyło się później.

Uległości Donalda Trumpa wobec Władimira Putina nie da się też zestawić z odprężeniowym podejściem jednego z republikańskich poprzedników tego pierwszego, Geralda Forda, do Leonida Breżniewa. Z podpisania bowiem umów helsińskich na zakończenie Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (1975 r.) Ameryka czerpała strategiczne zyski: zalicza się do nich utorowanie drogi do działania opozycji demokratycznej w Polsce (rok później powstanie Komitet Obrony Robotników, w cztery lata później Konfederacja Polski Niepodległej) i Czechosłowacji (Karta 77), co w niedługim czasie zaowocowało drugim frontem zimnej wojny w Europie, symbolizowanym przez fenomen dziesięciomilionowej Solidarności, z początku legalnej, potem zepchniętej do podziemia,  której aktywność wsparta przez naukę społeczną Jana Pawła II ale i waszyngtońską dyplomację,  zarówno za czasów demokraty Jimmy’ego Cartera i jego doradcy Zbigniewa Brzezińskiego a potem także republikanina Ronalda Reagana, z czasem przyniosła rozpad bloku wschodniego. Zaczęło się zaś od wykorzystania przy helsińskim stole rokowań przeświadczenia radzieckich negocjatorów, że zgoda na wolny przepływ informacji i idei stanowi tylko frazes i warto na to przystać dla pozyskania konkretnych zachodnich technologii i kredytów. To ostatnie nie uratowały słabnących gospodarek państw socjalistycznych, tkwiących w gorsecie samoblokujących nakazowo-rozdzielczych systemów zarządzania. Natomiast te pierwsze i wtedy na wschodzie nie  doceniane – niebawem okazały się polem minowym dla sterników markistowsko-leninowskich dyktatur. 

Za to Trump postępując z Europejczykami jak z Zełenskim, ich oponenta Putina wzmacnia a nie osłabia. Nie dlatego wcale, że zachowuje się nie jak mąż stanu lecz celebryta prowadzący program telewizyjny,  któremu wystarczy kumulacja zainteresowania bo nie poklask nawet. Jak się wydaje, rzecz ma się dużo gorzej: 

Racja silniejszego i zupełny brak zysków

Donald Trump przenosi do polityki kategorie znane z filmów o mafii. Prezentuje bezwzględność  ojca chrzestnego. Kto za nim pójdzie, przegra, bo w podobnym świecie decyduje racja silniejszego, więc wierząc w formułę że prezydent USA pozostaje najmocniejszym człowiekiem świata, Trump pokazuje, że z nikim nie musi się liczyć. Z jednym wyjątkiem Władimira Putina oczywiście. Bo Ameryka nie stanowi jedynej globalnej potęgi. I nie ma jednego tylko partnera w skali globalnej gry. To obraz anachroniczny, trochę z czasów Breżniewa wywiedziony. 

Bo przecież silniejsze dziś  od Kremla okazują się Chiny,   co zrozumiał swojego czasu – przed ponad półwieczem –  sekretarz stanu u Richarda Nixona, Henry Kissinger,  normalizując z stosunki z Mao Zedongiem oraz Czou En-Lajem i dzięki temu skutecznie okrążając ZSRR. Zaś wyborcy, co powtórnie utorowali Trumpowi drogę do Białego Domu, postąpili tak dlatego, że spodziewają się,  iż ich faworyt wreszcie poskromi Xi Jinpinga, promującego ekonomiczną ekspansję  odbierających im miejsca pracy w tradycyjnym “pasie rdzy” firm z Państwa Środka. 

Próba poniżania Zełenskiego i przypodobania się Putinowi ani trochę Trumpa do tego celu nie przybliża. Dla prostodusznych republikańskich wyborców, nieelegancko przezywanych “czerwonymi karkami” (rednecks), którzy nie za bardzo pamiętają nawet, gdzie leży Ukraina, sprawy pomocy jej udzielanej czy nawet trwałości wschodniej flanki NATO, która od niej zależy, wydają się całkiem drugorzędne i ich emocji nie wzbudzają. Trump traci więc wiele, nie zyskując nic w zamian. Co to za biznes, chciałoby się powiedzieć, w którym straty przeważają nad profitami, jeśli pominąć te spektakularne może, ale tak naprawdę iluzoryczne. 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 7

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here