czyli parę wniosków z 11 listopada
Na dramatyczne, pełne przemocy scenariusze z dnia święta narodowego rzutowały polityczne rozgrywki i podziały. Efektem wzmożonej agresji stało się cierpienie i dewastacja dóbr kultury.
Gdy Jarosław Kaczyński po szumnie zapowiadanej rekonstrukcji rządu obejmował posadę wicepremiera odpowiedzialnego za bezpieczeństwo, chodziło mu tylko o nadzorowanie niesfornego ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Ale klamka zapadła, teraz to prezes partii rządzącej z racji nowej funkcji odpowiada za wszystko, co zdarzyło się na warszawskich ulicach 11 listopada.
Fotoreporter Tomasz Gutry robił zdjęcia na demonstracjach opozycyjnych w czasach stanu wojennego, wychodząc z tego bez szwanku. Wiele książek historycznych, m.in. moją i Andrzeja Anusza “Konfederację. Rzecz o KPN” ilustrują jego prace. 11 listopada 2020 r. 74-letni Gutry, zresztą w trakcie wykonywania zdjęć dla prorządowego “Tygodnika Solidarność” został postrzelony w twarz z broni gładkolufowej przy rondzie de Gaulle’a przez funkcjonariusza policji. Żadna z okoliczności zdarzenia nie uzasadnia podobnej reakcji sił porządku. Ale nie tylko policjanci byli napastliwi.
Wzmożona agresja demonstrantów kierowała się przeciwko dobrom kultury: zapłonęła pracownia przy alei 3 Maja, należąca do kustosza i znawcy twórczości Stanisława Ignacego Witkiewicza Stefana Okołowicza. Maszerujący, czym się dało, nawet elektrycznymi hulajnogami, obrzucili świątecznie udekorowany w biało-czerwone barwy gmach Muzeum Narodowego. Wybito szyby w księgarni Empiku.
Nic nie pozostało z planów pokojowej kawalkady, samochodowego przejazdu przez Warszawę. Robert Bąkiewicz, któremu propisowskie media wcześniej zapewniły celebrycki lans okładkowy, jako nominalny lider Marszu Niepodległości okazał się bezwolny i bezradny. Próbował przy tym kłamać, że poszkodowane mieszkanie to pustostan, chociaż zaraz okazało się, że znajdują się tam dobra kultury.
Nie było na trasie – co charakterystyczne – kontrmanifestantów z rozkwitającego w ostatnich tygodniach ruchu ulicznego protestu, ożywionego po wyroku Trybunału Konstytucyjnego, drastycznie ograniczającego dopuszczalność aborcji. Pisowska władza nie ma więc na kogo zwalić, że doszło do wybuchu agresji. Na ulicach biła się podporządkowana jej policja z radykalnym zapleczem zwolenników ekipy rządzącej. Wydarzenia zdominowali ci, którzy poszli na zadymę a nie demonstrację, zaś policja bezradność i brak wyszkolenia tuszowała wzmożoną brutalnością. Poszkodowani byli po obu stronach, przemoc również. Tyle, że w oczach opinii publicznej wszystko to… strona jedna i ta sama. Dla milczącej większości środowe ekscesy stanowią spór w rodzinie. Przekonanie vox populi potwierdza fakt, że gdy Jarosław Kaczyński wezwał do obrony miejsc kultu, na apel zareagował właśnie Bąkiewicz, tworząc samozwańcze straże przed kościołami. Wtedy został bohaterem mediów prorządowych.
Władza po raz kolejny udowodniła, że sobie nie radzi, podobnie jak z pandemią i jej gospodarczymi następstwami.
Jeszcze przed świętem narodowym pojawiły się pogłoski o bliskiej dymisji komendanta policji Jarosława Szymczyka, za to, że miał się sprzeciwiać użyciu siły wobec uczestników masowych ulicznych protestów antyrządowych, jakie przetoczyły się przez Polskę po wyroku TK, w sumie gromadząc nawet pół miliona osób dziennie. Jako kandydata na jego zastępcę wymieniano komendanta stołecznego Pawła Dobrodzieja, co raczej nie poprawiło współpracy między obydwoma funkcjonariuszami. Oponentem rozwiązań siłowych – wedle nieoficjalnych informacji – pozostaje zresztą również minister spraw wewnętrznych Mariusz Kamiński, wywodzący się ze specjalizującej się w antylewicowych akcjach ulicznych Ligi Republikańskiej. Wszystkie te rozgrywki przyczyniły się do policyjnej niepewności, nadrabianej wzmożoną gorliwością na ulicach a nie zawsze podbudowanej profesjonalizmem. Przedtem ukarano policjantów z Żoliborza, ponieważ jakoby nie dość stanowczo chronili willę Kaczyńskiego, obleganą w trakcie jednego z protestów. Wszystkie te rozgrywki i kalkulacje zemściły się 11 listopada.
W funkcjonariuszach, z których wielu odniosło obrażenia w trakcie środowych utarczek (rannych zostało 35 z nich) narasta poczucie osamotnienia i zagrożenia. Trzeba przy tym pamiętać, że z punktu widzenia zwykłego obywatela głównym zadaniem policji pozostaje nie pacyfikowanie najostrzejszych nawet ulicznych demonstracji, tylko egzekwowanie licznych ograniczeń, związanych z pandemią koronawirusa. W tym zakresie funkcjonariuszy coraz częściej zastępować muszą sami mieszkańcy: gdy policjanci nie kwapią się z mandatami, do nakładania masek w sklepach nakłaniają sami klienci lub obsługa. Ostentacyjnie lekceważący wymogi higieny żebracy na ulicach czy pijani imprezowicze w parkach nie spotykają się z żadnym przeciwdziałaniem przedstawicieli władzy. Bo policja zajmuje się czym innym… A w dodatku nie wie, jak ma to robić. Stąd rodzi się pokusa nadgorliwości z jednej, a strajku włoskiego, gdy robi się dokładnie tyle, co potrzeba, z drugiej strony. Wobec wzmożonego zagrożenia epidemiologicznego stanowi to wyjątkowo niebezpieczną perspektywę.
Wśród licznych przekazów, związanych z przebiegiem świątecznego dnia umyka fakt, że burdy na trasie Marszu Niepodległości zakłóciły spokój chorym na koronawirusa pacjentom dwóch szpitali: “flagowego” na Stadionie Narodowym oraz przerobionego na zakaźny im. Orłowskiego przy Czerniakowskiej. Pokazuje to, jak dalece decydentom pomyliły się priorytety w ten najtrudniejszy czas. Nawet patriotyczny przejazd sznurem samochodów – jeśli ktoś wierzył, że taki naprawdę kształt przybierze tegoroczny marsz – nie powinien odbywać się kosztem zdrowia i nerwów rodaków poszkodowanych przez pandemię.
Kaczyński zaś chciał bojówek, jakby do ochrony kościołów nie wystarczała policja państwowa – więc je ma. Tyle, że nad nimi nie panuje. Na ulicach wypełnia się czarny scenariusz, w którym przemoc nie znajduje przeciwdziałania, albo wręcz rodzi następną i gorszą, zaś rządzą żywioł i przypadek. W rocznicę uosabiającą rozwagę Polaków i zwycięstwo bez wielkich ofiar przekonaliśmy się o miałkości i słabości charakterów obecnych decydentów.
Następnego dnia liderzy partii rządzącej zebrali się na Nowogrodzkiej, żeby zastanowić się, jak wybrnąć z powstałej sytuacji. Tyle, że lepiej było wcześniej pomyśleć, jak do niej nie dopuścić. W normalnym kraju to władza odpowiada za to, co dzieje się na ulicach, zwłaszcza w dniu narodowego święta.