czyli co łączy Białoruś z Westerplatte
Polska nigdy więcej nie powinna być państwem frontowym – to oczywisty wniosek z tragedii 1939 r. Przekazy z czołgami i transporterami na ulicach Mińska aktualizują również nasze przeżywanie historii
Wojnę 1939 r. pomimo żołnierskiego bohaterstwa przegraliśmy a państwo polskie w kilka tygodni przestało istnieć, bo wrogów mieliśmy blisko a sojuszników znaleźliśmy daleko, przy czym okazali się wiarołomni. Także następcy Marszałka Józefa Piłsudskiego nie sprostali dziedzictwu, które im pozostawił. Analiza klęski wrześniowej okazuje się przydatna dla oceny współczesnych zagrożeń i możliwości, w tym roku za sprawą Białorusi bardziej niż kiedykolwiek. Traktaty nie gwarantują bezpieczeństwa: wtedy mieliśmy pakty o nieagresji z Niemcami i ZSRR oraz sojusze z Wielką Brytanią i Francją. Zawiodły wszystkie, nawet Rumuni złamali umowę, internując uciekające z kraju polskie władze. Liczyć trzeba tylko na własny potencjał.
Bohaterstwo tak żołnierzy z Westerplatte i znad Bzury jak cywilnych obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku (gdzie wśród zabitych przez niemiecki miotacz ognia znalazła się jedenastoletnia córka dozorcy) i Warszawy (na Opaczewskiej mali ulicznicy szli na czołgi z butelkami z benzyną) pozostaje faktem bezspornym. U schyłku komunizmu podczas pielgrzymki 1987 r. Jan Paweł II podawał polskiej młodzieży słynny przykład: „Każdy z Was ma swoje Westerplatte”. Obrona tej maleńkiej placówki stanowi też doskonały wzór dowodzenia przez mjra Henryka Sucharskiego i uniknięcia masakry (straty agresora okazały się większe), bo nieprawdziwe choć piękne są słowa wiersza Konstantego I. Gałczyńskiego prosto do nieba czwórkami szli żołnierze z Westerplatte. Przez siedem dni oporu na tej gdańskiej reducie poległo piętnastu ludzi z załogi. Ich pamięć wymaga jednak odpowiedzi na pytanie dlaczego po 20 latach niepodległego państwa już po tygodniu wojny musieliśmy bronić się na szańcach stolicy. Heroizm załogi Helu czy żołnierzy spod Kocka wzbudza respekt i podziw, ale niektóre ówczesne koncepcje generalskie – jak obrony na przedmościu rumuńskim – gorzki śmiech. Osamotnienie Polski i anachronizm sposobu prowadzenia tamtej wojny, choć obronnej i sprawiedliwej, pozostają wyzwaniem dla współczesnych polityków i analityków.
Waszyngton i Berlin oraz polski lotniskowiec
Nie jest to abstrakcja, gdy Aleksander Łukaszenka widzi biało-czerwone flagi w Grodnie, Władimir Putin sugeruje możliwość interwencji na równinach Białorusi zaś w Berlinie i Waszyngtonie, całkiem jak wtedy w Londynie i Paryżu znów chętnie widziano by w nas zaporę ogniową zawartych sojuszy, które silniejsi od nas pojmują jednostronnie, bez własnego angażowania się. Przecież to przedstawiciele rządzących USA republikanów jeszcze przed zwycięstwem kwestionowali artykuł piąty Traktatu Waszyngtońskiego, zobowiązujący sygnatariuszy do obrony każdego zaatakowanego kraju członkowskiego NATO. Już w czasach Ronalda Reagana dowcipkowamo, że Stany Zjednoczone gotowe są walczyć z Rosją do ostatniego Polaka: obiegową mądrość tego powiedzenia potwierdza fakt zatajenia przez Amerykanów informacji od pułkownika Ryszarda Kuklińskiego, których nie przekazali Solidarności, chociaż dotyczyły wprowadzenia stanu wojennego w kraju. Zwolennikom tezy, że Pakt Północnoatlantycki gwarantuje nam bezpieczeństwo przypomnieć można rok 1974, kiedy to Turcja zaatakowała Cypr, wspierany przez Grecję, faktycznie doszło więc do gorącej wojny między państwami tego samego sojuszu, wobec której centra dowodzenia w Waszyngtonie i Brukseli pozostały bezradne. Z czasu rozpadu Jugosławii znamy też masakrę cywilów w Srebrenicy, której bezczynnie przyglądali się żołnierze holenderscy, wyszkoleni w jednej z najstabilniejszych demokracji świata.
Chwackie przeloty F-16 czy słynnych AWACS, które fajnie utrwala się i-phonem obok selfies z wakacji nie zmienią też faktu, że Polską rządzi dziś ekipa całkowicie niezdolna do egzekwowania od mocarstw zobowiązań sojuszniczych: zarówno z powodu własnej indolencji jak fatalnej reputacji w świecie. Hasło „silni w sojuszach”, do niedawna dyżurny leitmotiv defilad, obraca się we własne przeciwieństwo. Ambasadorem w Waszyngtonie pozostaje poczciwy i z profesorskim tytułem znawca kultury XVII-wiecznych arian, który nie potrafił nawet zapobiec uchwaleniu przez Kongres sławetnej ustawy 447, otwierającej drogę do roszczeń wobec majątku bezspadkowego pozostałego po ofiarach Holocaustu, obywatelach przedwojennej Polski – prawo to nie tylko ingeruje w nasze suwerenne sprawy, ale nas, najlepszego sojusznika Stanów Zjednoczonych stawia w jednym rzędzie z pomocnikami Hitlera, takimi jak Węgry i Słowacja oraz pozwala na rewindykacje ze strony organizacji powoływanych nawet w kilkadziesiąt lat po wojnie i z jej ofiarami nie mającymi nic wspólnego jeśli nie liczyć pieniędzy, które usiłują przyjąć. To rodzaj usankcjonowanego przez naszego najlepszego sojusznika reketu, jak powiedziano by na wschód od naszych granic. Zaś prezydent Donald Trump wciąż tłumaczyć się musi ze związków z Rosjanami, którzy ułatwili mu wygranie wyborów, choć idą już następne – nawet jeśli zostanie rozgrzeszony nie zniknie przekonanie, że od czasów Franklina Delano Roosevelta Kreml nie miał równie sobie życzliwego lokatora Białego Domu. Z kolei elity niemieckie z b. kanclerzem Gerhardem Schroederem czynnie zaangażowały się we wspólne z Rosjanami strategiczne przedsięwzięcia gazowe (Nord Stream). Oznacza to, że promotorzy polityki eksportu zachodniego modelu demokracji na Białoruś i Ukrainę dla uszczuplenia geopolitycznych wpływów rosyjskich w istocie stawiają nam jako sojusznikowi wymagania, którymi się sami nie przejmują.
Polska w koncepcjach polityki wschodniej odgrywa rolę niezatapianego lotniskowca a nie współtwórcy czy nawet świadomego jej uczestnika.
To od nas nadaje Biełsat, do inteligentnych przecież Białorusinów przemawiający niczym do Aborygenów ze zrodzonym zapewne z kompleksu naszych decydentów niby zachodnim poczuciem wyższości i misji. U nas znajdują schronienie emigranci polityczni, chyba że chodzi o naprawdę poważne postaci, które – jak Swietłanę Cichanouską – Amerykanie wolą umieścić na Litwie, bo nie ufają rządowi PiS a może mają lepsze informacje niż piszący te słowa i Państwo, którzy je czytacie. Odkąd ukazała się książka „Macierewicz i jego tajemnice” Tomasza Piątka wbrew jej tytułowi nie są wcale już tajemnicą niebezpieczne związki poprzedniego ministra obrony z prorosyjskimi politykami z USA. Oficjalnie jednak pozostajemy przedmurzem, co znajduje wyraz w paternalistycznej polityce wobec ogarniętej kryzysem Białorusi.
To na nas spadają skutki przeciwdziałania Mińska i Kremla. Zaś los polskiej mniejszości na Białorusi, interes działających tam przedsiębiorców z kraju i wreszcie postulaty środowisk kresowych dotyczące nie tylko upamiętnień i polityki historycznej pozostają całkowicie ignorowane przez sterników rodzimej polityki wschodniej, preferujących dyrektywy z Berlina i Waszyngtonu.
Bezpieczni na własny rachunek
Bezpieczni będziemy jedynie wówczas, kiedy sami sobie to zapewnimy. Dotyczy to nie tylko sił zbrojnych, lecz również ich zaplecza: przemysłu obronnego. Także polskiej myśli technicznej i wynalazczości. Również wychowania, bo o ile Strzelec w międzywojniu pozostawał jedną z najpoważniejszych organizacji społecznych – jego dzisiejsze odpowiedniki podobnie jak niefortunne Wojska Obrony Terytorialnej skupiają co najwyżej powszechnie wyśmiewanych szwejków, z którymi profesjonaliści nie wiedzą, co robić, bo w ich opinii do niczego się nie nadają. Z reguły nawet agencje ochroniarskie odrzucają chłopaków, którzy w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej oznajmiają, że lubią się bić. Dobrego stróża z takiego nie będzie.
Umowy z Amerykanami jakie zawiera władza wywodząca się z PiS nie zawierają nawet klauzuli offsetowych, do niedawna obowiązkowo tam wpisywanych, zakładających, że na przyszłych kontraktach i dostawach zarobi polski przemysł zbrojeniowy a nie jego zagraniczni konkurenci. W 1939 r. przegraliśmy dlatego również, że nie zdążyliśmy go zbudować do końca, plany COP i trójkąta bezpieczeństwa zakrojone były jeszcze na wiele lat. Za to po 1989 r. wyzbywaliśmy się zakładów, linii produkcyjnych i technologii pospiesznie je zamykając. W ratowanie radomskiego Łucznika aktywnie angażowali się pojedynczy tylko przedstawiciele życia publicznego jak przewodniczący Regionu Ziemia Radomska NSZZ „Solidarność” Zdzisław Maszkiewicz oraz parlamentarzysta i przedsiębiorca Dariusz Grabowski. Władza nie była nastawiona na ratowanie liczącego sobie kilkadziesiąt lat potencjału polskiego przemysłu zbrojeniowego. Na idących w obronie własnych miejsc pracy na siedzibę MON robotników zbrojeniówki za rządów Jerzego Buzka czekała policja z bronią gładkolufową. To właśnie wtedy Lech Wałęsa powiedział: na sztandarach Solidarności są plamy. Krwawe plamy…
Wojsko i przemysł zbrojeniowy i tak mieliśmy w 1939 ponad miarę poziomu rozwoju cywilizacyjnego, wiadomo, że przed niespełna 21 lat niepodległości przyszło nadrabiać prawie sześciokrotnie dłuższy czas zapóźnień odziedziczonych po zaborcach. Źródłem klęski wrześniowej okazała się słabość państwa. Przywódcy najpierw nie przygotowali kraju do obrony, a potem porzucając walczących żołnierzy uciekli szosą na Zaleszczyki. Idealizacja Polski międzywojennej nie przekłada się na ocenę ówczesnego rządu i generalicji. Bezsporne sukcesy, jak budowa Gdyni i wspomnianego już Centralnego Okręgu Przemysłowego, literacki Nobel dla Władysława Reymonta, złote medale olimpijskie Haliny Konopackiej czy Janusza Kusocińskiego oraz obywatelska ofiarność na rzecz Funduszu Obrony Narodowej zmarnowali skarlali następcy wielkiego Marszałka. Na półtora roku przed śmiercią Piłsudskiego, młody publicysta i państwowiec Adolf Bocheński przestrzegał: „Nie ulega wątpliwości, iż posiadamy wszelkie dane, żeby zapewnić minimalną ciągłość za pomocą istnienia autorytetu stałego i uznawanego przez kolejne zmieniające się u władzy ugrupowania, a w istocie idziemy po linii niebezpieczniejszej, tzn. sprowadzenia do nicości reprezentacji opinii publicznej. Marszałek Piłdsudski do tego stopnia wzbił się ponad wszelkie klasy społeczne, iż stanowi ten autorytet, który by decydował o ciągłości naszej polityki zagranicznej czy armii, niezależnie od prawicy czy lewicy dochodzącej do władzy. Niemniej praktyka życiowa idzie dziś po linii odjęcia opinii publicznej jakiegokolwiek wpływu. Mając taki skarb, jak autorytet Marszałka stojący ponad prawicą i lewicą, z łatwością mogący stanąć i ponad stronnictwami, marnujemy go, dążąc do osiągnięcia stałości władzy drogą wyeliminowania roli parlamentu. Nie jest to zbyt bezpieczna droga” [1] – pisał w styczniu 1934 Adolf Bocheński, poległy w dziesięć lat później na froncie włoskim. Autor tej oceny, dodajmy, zamierzał dobrowolnie zgłosić się do ośrodka odosobnienia w Berezie Kartuskiej, żeby w ten sposób… zaprotestować przeciwko jego istnieniu, na szczęście przytomni przyjaciele zapobiegli temu, przytrzymując Bocheńskiego za kołnierz i nie pozwalając wysiąść z pociągu. Za to jego ostrzeżenie spełniło się co do joty. Po śmierci Piłsudskiego następcy nie sprostali zadaniu: nie chodzi nawet o to, że była to dyktatura, tylko że nieskuteczna. Dostrzegał to również młody i obiecujący pracownik kilku kolejnych ministerstw Jerzy Giedroyc: „Tym, co najbardziej raziło mnie w Polsce przedwojennej, była niepraworządność obecna we wszystkich dziedzinach. Wyrażająca się w powszechnej korupcji, w roli protekcji, w bardzo niezdrowych stosunkach w wojsku. Pracując w ministerstwach miałem wgląd w pracę administracji. (..) I nie sposób było znaleźć sprzymierzeńców, żeby zająć się naprawą tego wszystkiego” [2] – ubolewał Giedroyc.
Nawet ogłoszenie powszechnej mobilizacji, oczywiste wobec zagrożenia, opóźniono pod presją sojuszników zachodnich, argumentujących – już w chwili gdy wojna była nieunikniona – że… da to pretekst Niemcom i zaogni sytuację. W efekcie znaczna część polskich żołnierzy w ogóle nie dotarła do miejsc koncentracji. Mój dziadek, kierownik wiejskiej szkoły, który z wojny wrócił z opóźnieniem, ponieważ rodacy ukradli mu rower, nawet do swojej jednostki nie trafił, bo w międzyczasie już uległa jakiejś dyslokacji. A stosunek sił i tak pozostawał dla Polski niekorzystny: 1,2 mln żołnierzy wobec 1,8 mln niemieckich, a stosunek sił w broni ciężkiej układał się nawet jak sześć czy osiem do jednego. Niemniej jednak część znawców utrzymuje, jak Leszek Moczulski w „Wojnie polskiej”, że punktem zwrotnym przesądzającym o losach wojny obronnej okazał się dopiero radziecki „nóż w plecy” z 17 września. Gdy Łukaszenka widzi flagi polskie w Grodnie, warto przypomnieć bohaterską obronę tego miasta przez Sowietami z udziałem ludności cywilnej.
Bezstronny zawsze Norman Davies ocenia, że „(..) polskie siły zbrojne dobrze spełniły swój obowiązek. Przekroczyły nawet pierwotne zadanie, które polegało na trzymaniu w szachu Wehrmachtu przez 14 dni, dopóki Francja nie zdąży zmobilizować swoich dywizji na Linii Maginota i rozpocząć inwazji w Nadrenii. (..) Barwne opowieści o szarży uzbrojonych w szable kawalerzystów na stalowe cielska czołgów niezbyt odpowiadają prawdzie. Polacy, broniąc się, zabili lub zranili w sumie pond 50 tysięcy żołnierzy Wehrmachtu o nadal zaciekle walczyli, kiedy wkroczenie Rosjan 17 września przypieczętowało ich los. (..) Tymczasem we wrześniu 1939 r. alianci nie oddali ani jednego strzału w obronie Polski. Ostatnia polska jednostka znajdująca się w akcji skapitulowała pod Kockiem 6 października” [3]. Pozostał jeszcze olimpijczyk z Amsterdamu (1928 r.) w jeździectwie mjr Henryk Dobrzański „Hubal”, którego oddział nie poddał się i przeszedł do działań partyzanckich trwających aż do kwietnia 1940 r. zresztą wbrew sprzeciwowi rządu londyńskiego i liderów konspiracji w kraju, co nie przeszkodziło bohaterskiemu dowódcy pod Huciskiem zwyciężyć w potyczce z doborowym Waffen SS. Tyle, że Niemcy w odwet za to spalili wieś i rozstrzelali 22 jej mieszkańców.
Chwała bohaterom, polityków karcić, jeśli zawiedli
Efektem klęski wrześniowej stał się czwarty rozbiór Polski między Niemcy a ZSRR oraz zagrożenie biologicznego bytu narodu. Ojczyzna broniła się pięć tygodni, niewiele krócej niż zamożniejsza i mocarstwowa Francja w niespełna rok później. Bohaterstwo żołnierzy ani bezprzykładne poświęcenie cywilnych obrońców nie mogą stanowić argumentu za łagodną oceną polityków sanacji, którzy do klęski doprowadzili. W 1920 r. również pozostaliśmy osamotnieni, ale obroniliśmy młode państwo dzięki geniuszowi polityków i dowódców – od naczelnika państwa Józefa Piłsudskiego po premiera Wincentego Witosa – którzy umieli uczynić użytek z bezprzykładnego wysiłku całego społeczeństwa.
Zabrakło tego daru następcom zmarłego w 1935 r. Marszałka. Nie okazali się godni dorobku Piłsudskiego. Walkę o wpływy toczyły trzy konkurencyjne ośrodki: wojskowy z Edwardem Śmigłym-Rydzem, lepszym malarzem niż dowódcą, rządowy z Felicjanem Sławoj-Składkowskim, lekarzem zapisanym w pamięci zbiorowej za sprawą budowania wiejskich ubikacji a nie wytwórni czołgów – oraz Zamek prezydenta Ignacego Mościckiego: ten ostatni z kolei był wybitniejszym chemikiem niż mężem stanu. Efekty ich rywalizacji w fabularnej formie odnajdujemy w „Królu” Szczepana Twardocha, gdzie frakcje spiskują i organizują prowokacje przeciw sobie nawzajem, chociaż radio podaje już wiadomości o wojnie w Hiszpanii.
Niejeden opozycyjny polityk powracający z emigracji do Polski by bronić kraju przynajmniej pierwsze noce w Ojczyźnie spędzał w areszcie jak sam Witos albo trafiał tam na dłużej jak Wojciech Korfanty. Jak relacjonuje biografka Małgorzata Olejniczak, Witos jeszcze w Czechosłowacji „w 1936 pokazywał jednemu z odwiedzających go działaczy nowiuteńkie buty, kupione specjalnie na tę okazję. Aby mi nie powiedzieli, że wracam jak dziad – oznajmił” [4]. Poczucie humoru nie wystarczyło jednak, żeby wszystko znieść bez szwanku, chociaż „Działacze Stronnictwa na Zaolziu zlokalizowali przejście, którym z powodzeniem przedostawali się do Polski prześladowani w hitlerowskich Niemczech Żydzi. Punkt był na rzece Olczy, nieopodal młyna. Już 3 kwietnia [1939 – przyp ŁP] prezes stawił się w prokuraturze w Krakowie. Stamtąd został przewieziony do więzienia w Siedlcach. Siedział w nim trzy dni, nim wykonanie wyroku brzeskiego zawieszono na pół roku. Te trzy dni wystarczyły, by osiwiał jak gołąbek” [5]. Zamkniętemu w pojedynczej celi Witosowi, chociaż był odważnym człowiekiem, zwidywały się pełzające wokół pryczy węże, więc później jego współpracownicy podejrzewali podtrucie. Ciężko czyta się o tym, co Polska zgotowała premierowi z 1920, gdy przyjechał jej bronić po raz wtóry.
W tym klimacie powstał słynny wiersz Władysława Broniewskiego: są w ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli, ale krwi nie odmówi nikt, wysączymy ją z piersi i z pieśni. Chociaż chętnie cytowany na komunistycznych akademiach, trafnie oddaje stan ducha znacznej części społeczeństwa u schyłku drugiej niepodległości.
Gromkie hasła w stylu nie oddamy ani guzika autorstwa Rydza-Śmigłego nie pomogły przeciw czołgom. W najnowszej powieści Mikołaja Łozińskiego „Strammer” uciekająca wraz z rodzicami we wrześniu dziewczynka zastanawia się, czemu Niemcom tak zależy na tych guzikach i czy nie lepiej im je oddać i zyskać spokój. Dla nas zaś to memento, żeby tromtadracji się wystrzegać i muskułów nie napinać… gdy ich brak. Dotyczy to zwłaszcza polityki wschodniej. Już przed stu laty wyprawa kijowska wspierająca watażkę Semena Petlurę doprowadziła w trzy miesiące do przeniesienia działań bojowych… pod Warszawę, a w konsekwencji utraty Olsztyna, który mogliśmy zyskać w plebiscycie kosztem pokonanego w I wojnie światowej Reichu. Przybliżyło to fatalnie niemiecką granicę do stolicy, ważąc na losach kampanii 1939 r, kiedy to okrążeni byliśmy ze wszystkich stron – Zakopane zajęli wtedy sojusznicy Niemców Słowacy zwani pogardliwie przez polskich Górali „janosikowymi” – a po 17 września już ze wszystkich, gdy wyruszyła Armia Czerwona witana ukwieconymi bramami przez mniejszości narodowe, które zaraz pojechały w bydlęcych wagonach na wschód, stanowiąc wśród ofiar wysiedleń nawet wyższy procent niż ludność polska, bo radzieccy zwycięzcy kierowali się kryteriami klasowymi a nie kategoriami wdzięczności. W myśl tych reguł niemal każdy Żyd był kapitalistą, a ukraiński lub białoruski chłop kułakiem.
Prof. Witold Modzelewski utrzymuje, że prawdziwą klęską byłoby… powodzenie wyprawy kijowskiej, które przyniosłoby powstanie nacjonalistycznego państwa ukraińskiego, formułującego roszczenia wobec Polski. Przy czym „(..) nasza współczesna polityka ukraińska jest równie niemądra jak ta sprzed stu lat. Czy dziś bierzemy pod uwagę, że obecne państwo ukraińskie zakończy swoją historię, bo jego obywatele będą mieli dość pomajdanowych rządów, czyli kolejnych wcieleń ludzi pokroju atamana Petlury? Nasza druga wyprawa kijowska (tym razem wyłącznie o politycznym charakterze) też raczej skończy się klęską” – przewiduje prof. Modzelewski [6].
Zaś nawet tylko polityczna wyprawa mińska wydaje się jeszcze bardziej ryzykowna, chociaż dobrze, jeśli jeżdżą tam posłowie jak Michał Szczerba, oczywiście z opozycji, bo rządzący nie mieli kompetencji wystarczających, żeby przewidzieć, że sierpniowe wybory prezydenckie na Białorusi okażą się istotne. Jak rozumiem informacje pozyskiwali od b. marszałka Senatu Stanisława Karczewskiego, który uznał Łukaszenkę za ciepłego człowieka. Swoją drogą najwyższy czas rozliczyć z chybionych prognoz i pozornych działań marnujące pieniądze podatnika instytucje propagandowe i eksperckie zajmujące się polityką za Bugiem: od Biełsatu po Ośrodek Studiów Wschodnich.
Jeszcze w 1920 r, politycy skutecznie przezwyciężyli podziały na rzecz dobra wspólnego. W niespełna dwie dekady później straconego czasu nie dało się już nadrobić. Zaś na kolejną szansę i próbę przyszło czekać dokładnie pół wieku. Właśnie jesteśmy w trakcie jej wykorzystywania. 30 lat życia w pokoju i wolności stanowi nie tylko szczęśliwą okoliczność, na którą zapracował fenomen dziesięciomilionowej Solidarności (pomimo odroczenia efektu przez dziwną wojnę gen. Wojciecha Jaruzelskiego), ale też zobowiązanie. W kolejną rocznicę września warto o tym pamiętać. Chwała bohaterom, zaś polityków oceńmy sprawiedliwie…
[1] Adolf Bocheński. Czy parlamentaryzm jest możliwy w Polsce? „Bunt Młodych” nr 1 z 20 stycznia 1934
[2] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. Oprac. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 41
[3] Norman Davies. Serce Europy. Aneks, Londyn 1995, s. 76
[4] Małgorzata Olejniczak. Wincenty Witos. Buchmann, Warszawa 2012, s. 112
[5] ibidem, s. 113
[6] Witold Modzelewski. Polska – Rosja. Rok 1919 – Refleksje na minione stulecie, Warszawa 2019, s. 74