Władza nie liczy raczej na to, że obywatele poprą ją za pomysł, nakazujący każdemu z nich, niezależnie od okoliczności, przyjęcie policyjnego mandatu. Ani że go przeforsuje, skoro przeciw opowiedziało się Porozumienie Jarosława Gowina, bez którego nie ma większości.
W piątek poseł tej partii Michał Wypij potwierdził nam, że za żadnym projektem likwidującym możliwość odmowy przyjęcia mandatu przez obywatela nikt od nich nie zagłosuje. Po co więc PiS z tym wystąpiło? Żeby podobnie jak czyniła to komunistyczna władza w latach 80 z niepopularnego pomysłu zrezygnować i w ten sposób poprawić własną reputację, a przy okazji trochę jednak zastraszyć tych, co nie śledzą całego biegu sprawy.
Partia rządząca coraz częściej ogłasza daleko idące bo godzące w swobody obywatelskie lub dobrobyt rządzonych projekt ustaw, by po negatywnej reakcji własnego zaplecza lub opinii publicznej się z nich wycofać. W ten sposób PiS pokazuje własny liberalizm. Ale też dyskretnie straszy. Bo jeśli nawet ustawa nakazująca przyjęcie mandatu nie zostanie przegłosowana, nie do wszystkich to dotrze. I wielu z tego powodu nie pójdzie na kolejne demo przeciw władzy.
Problem z ustawą nakazującą przyjęcie mandatu i pozwalającą co najwyżej na późniejsze dochodzenie swoich praw w sądzie – polega na tym, że obliczona jest na przestraszenie uczestników manifestacji ulicznych, którzy w razie jej wprowadzenia w życie stanowiliby jednak nikły ułamek poszkodowanych przez tę zmianę. Najbardziej ucierpieliby kierowcy, handlujący na targowiskach czy właściciele punktów usługowych, arbitralnie karani za domniemane niedopatrzenia. Na poparcie społeczne rząd w tej kwestii nie ma co liczyć. Dolegliwość nowych rozwiązań dla obywateli okazuje się bowiem oczywista. Zyski zaś… ograniczają się do władzy. Wobec braku poparcia zwolenników Gowina bez których nie ma większości w Sejmie PiS zmuszony będzie się wycofać, bo nie poprze mandatowej zmiany żadna inna partia. Głosująca czasem z PiS Konfederacja deklaruje przecież mocne przywiązanie do wolnościowych ideałów, a inni nie znajdują powodów, żeby PiS pomóc w tej kwestii.
Na samym początku pięcio- i półletnich na razie rządów PiS przyjmowało jeszcze zasadę: ani kroku wstecz. Znamy ją historii z czasów bitwy pod Moskwą pod koniec 1941 r. W jednym z filmów wojennych z lat 70 oddał ją telefoniczny rozkaz dowódcy: – Do Moskwy już tylko 30 kilometrów. Wycofasz się, rozstrzelam.
Również PiS przedłożenia budzące społeczny opór, legislacyjnie niedopracowane albo zwykłe buble prawne forsował na zasadzie “ani kroku do tyłu”, dopóki Jarosław Kaczyński pierwszy raz się nie przestraszył. W panikę wprawił go “protest czarnych parasolek”, którym polska ulica zareagowała na pierwszy projekt zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej w 2016 r. Pomysł nie tyle odłożono ad acta, co po dłuższym czasie próbowano go ponownie wcielić w życie ale z przerzuceniem odpowiedzialności na Trybunał
Konstytucyjny Julii Przyłębskiej, od którego łatwiej się odżegnać niż od Sejmu, gdzie się ma większość. Wyrok TK, jaki zapadł w październiku 2019 r. spowodował sprzeciw w postaci demonstracji ulicznych jeszcze bardziej masowych niż protest czarnych parasolek, tym razem były to największe manifestacje od momentu objęcia władzy przez PiS, bardziej też spektakularne niż za pierwszych rządów tej partii (2005-7).
I tym razem sytuacja się powtórzyła: prezydenckiego projektu Andrzeja Dudy, który wprawdzie zaostrzał antyaborcyjne ograniczenia w porównaniu z obowiązującą ustawą o lat 90 (pozostającą efektem kompromisu, jak z lubością powtarzają jej obrońcy) ale cywilizował też rozwiązania, narzucone przez propisowski trybunał magister Przyłębskiej – marszałek Sejmu Elżbieta Witek oraz jej zastępcy Ryszard Terlecki i Małgorzata Gosiewska w ogóle nie dopuścili do procedowania.
Nie słychać już także o “piątce Kaczyńskiego”, chociaż jak sama nazwa wskazuje, miała być projektem sztandarowym. Zamiast ochrony zwierząt wprowadzała drastyczne ograniczenia, godzące w dobrobyt wsi: całkowitą likwidację farm zwierząt futerkowych oraz zakaz uboju rytualnego bydła. Sprzyjała w swoim kształcie bezpośrednio zagranicznej, zwłaszcza ukraińskiej, konkurencji polskich hodowców. Naruszała tradycyjne przywiązanie chłopskie do nietykalności gospodarstw, zezwalajac na wkraczanie tam na podstawie sąsiedzkiego donosu radykałom ekologicznym, występującym jako organizacje pozarządowe. Opór społeczny zniweczył dalsze prace nad antywiejskim projektem, chociaż przepchnięto go już przez obie izby. Jednak po senackich poprawkach do Sejmu nie wrócił.
PiS zarzucił również pomysł wprowadzenia bezkarności urzędników pod pretekstem pandemii, bo spotkał się z sarkaniem we własnych szeregach i oburzeniem opinii publicznej.
Podniesienie wynagrodzeń poselskich i ministerialnych forsowano wyłącznie po to, żeby skompromitować opozycję, co w wypadku Koalicji Obywatelskiej całkowicie się udało, bo honorowo zagłosowało wyłącznie dziewięciu jej posłów (m.in. Cezary Grabarczyk, Tomasz Zimoch i Michał Szczerba). Podobnie jak piątka Kaczyńskiego, ustawa z Senatu do Sejmu już nie wróciła. Wicemarszałkowi z PiS Ryszardowi Terleckiemu wystarczyło publiczne ujawnienie sekretnych ustaleń z przewodniczącym Platformy Obywatelskiej Borysem Budką. W oczywisty sposób stworzyło to rysę na publicznym wizerunku skuszonego, a nie kuszącego. Nawet w polskiej kulturze ludowej diabeł ma zawsze lepszą prasę niż frajer, zwiedziony przez niego na manowce.
Jeszcze inaczej postąpiło PiS w kwestii zmian na rynku medialnym. Zamiast zgłaszać projekt ustawy o jego dekoncentracji, rządzacy bez żadnych prac sejmowych stworzyli fakty dokonane. Media zarządzane przez niemiecki koncern z Pasawy w tym 20 tytułów dzienników regionalnych kupił zdominowany przez państwo Orlen. Passauer sprzedał, koncern paliwowy nabył i w tym momencie nowa regulacja prawna przestała być potrzebna. Z drugiej strony Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumenta odmówił zgody na przejęcie Eurozetu, a tym samym Radia Zet przez wydającą “Gazetę Wyborczą” Agorę.
O Moskwie była już mowa. W innym, mniejszym rosyjskim mieście żył w ogrodzie zoologicznym wiekowy już niedźwiedź brunatny. Klatkę miał byle jaką, w tym czasie oszczędzano już na wszystkim, znane powiedzenie oddające klimat epoki Leonida Breżniewa stwierdzało, że im szybciej jeździło naczalstwo, tym wolniej pełzał kraj. Miś mógł w niej zrobić krok do przodu, potem do tyłu – i tyle. Tak więc spędzał dnie. Przyszedł jednak czas rozpadku ZSRR i sponsorów, łożących na ZOO.
Wiadomo, że Rosjanie tak kochają swojego “Miszkę”, że uczynili go symbolem moskiewskiej olimpiady z 1980 roku, zbojkotowanej zresztą przez cały swiat z wyjątkiem najbliższych sojuszników. Imiennik Gorbaczowa otrzymał więc piękną nową i obszerną klatkę, której koszty pokrył biznesmen, potrzebujący dobrych układów z władzą. Tyle, że zachowanie misia wcale się po tej odmianie losu nie zmieniło. Dalej poruszał się po klatce w dawny sposób: krok w przód, krok w tył, jak mu nakazywało dawne przyzwyczajenie. Jak się wydaje, z Kaczyńskim jest podobnie. Nie dotyczy to wcale tylko kontrowersyjnych ustaw. Drepcze w miejscu, a kraj wraz z nim.