czyli jak Ameryka zawiodła Polskę
Zapowiadana wizyta sekretarza stanu USA Mike’a Pompeo to trick propagandowy, podobnie jak przedwyborcza pielgrzymka Andrzeja Dudy do Waszyngtonu. Niedawne twarde polityczne fakty podważają tezę PiS, że Ameryka się z nami liczy.
Podczas kryzysu białoruskiego Amerykanie delikatną misję wydobycia z kraju kontrkandydatki Aleksandra Łukaszenki w wyborach prezydenckich Swietłany Cichonauskiej zlecili Litwie, uznając ją za kraj bardziej obliczalny od Polski. Litwini operację wykonali perfekcyjnie. Ale stawia to pod znakiem zapytania oficjalną tezę pisowską, że jesteśmy najlepszym sojusznikiem Ameryki w regionie.
Były dyrektor Centralnej Agencji Wywiadowczej (CIA), sekretarz stanu Mike Pompeo w lutym bawił na Białorusi, gdzie rozmawiał w cztery oczy z Aleksandrem Łukaszenką. Wizytę nieco opóźniono, ale nie ze względu na kłopoty gospodarzy z demokracją, tylko z powodu pandemii koronawirusa. Dla Łukaszenki spotkanie nie stało się okazją do żadnej odnowy, tylko do wygłoszenia przy okazji paru bon-motów w stylu, że dyktatura na Białorusi polega na tym, iż w niedzielę obywatele tam odpoczywają a ich prezydent pracuje. Na sytuację w pół roku później nie miało wpływu. W dyplomacji od dawna powszechna pozostaje opinia, że ani Donald Trump ani jego podwładni nie rozumieją naszej części Europy, bo zwyczajnie nie są zainteresowani jej problemami.
W 1990 r. w przededniu pierwszej wojny w Zatoce Perskiej (1991) to polski wywiad – w operacji uczestniczyli dawni funkcjonariusze – wyciągnął z Iraku przebywających tam Amerykanów, aby nie stali się zakładnikami Saddama Husajna. W podzięce za to sojusznicy umorzyli później polskie długi. Dziś nikt by nam podobnej misji nie powierzył. Prymusem regionalnym przestaliśmy być bowiem nawet w oczach niezbyt zainteresowanego tą częścią świata Donalda Trumpa.
Tylko Polakom zależy na Forcie Trumpa
Dawny współpracownik Trumpa John Bolton w nowej, skandalizującej książce o prezydencie Stanów Zjednoczonych sugeruje, że nie wie on nawet, co to takiego “Fort Trump”, który zamierzali zbudować na jego cześć Polacy. Dyplomaci amerykańscy ani tamtejsi wojskowi w ogóle tej nazwy nie używają, fachowcy zaś określenie “Fort Trump”, ilekroć padnie z polskiej strony, uznają za wtręt wyłącznie publicystyczny. A miała to być super-baza wojsk amerykańskich. Podczas wizyty Pompeo w Warszawie zostanie podpisana umowa o współpracy wojskowej, wszystko wskazuje na to, że skromna wobec ogłaszanych wcześniej zwłaszcza przez stronę polską zamierzeń.
Prezydenta USA, który posadę zawdzięcza w znacznej mierze polskim głosom (w stanach, które o zwycięstwie Trumpa przesądziły, jak Michigan, Minnesota czy Illinois nader liczna Polonia wsparła kandydata republikanów) – umiarkowanie interesuje kraj nad Wisłą. Pasjonują go Chiny, bo na tamtejsze towary wprowadza embargo, Meksyk – skąd emigrację chciałby powstrzymać, Iran – w którym dostrzega głównego wroga, a także Izrael i Arabia Saudyjska – główni, ale też nienawidzący się wzajemnie sojusznicy.
W klasycznej już, tyleż rzeczowej co złośliwej książce Michaela Wolffa “Ogień i furia. Biały Dom Trumpa” w indeksie nazwisk nie pojawia się ani razu Jarosław Kaczyński. Również pisowskich premierów: Beaty Szydło czy Mateusza Morawieckiego próżno tam szukać. Jedynym Polakiem, wymienionym na ponad 400 jej stronach okazuje się nasz rodak zza Oceanu Corey Lewandowski, dawny szef kampanii Trumpa. Trudno o lepszy dowód, że nie tylko nie jesteśmy dla Białego Domu najważniejsi ani nawet dostrzegani.
Przy okazji przedostatniej wizyty (o protokół tej kampanijnej lepiej zadbano) Andrzej Duda na stojąco podpisywał umowę z Donaldem Trumpem, rozpierającym się wtedy w fotelu w Białym Domu jak na aroganckiego gospodarza przystało. W podobny sposób nie upokarzano nawet na Kremlu za rządów Leonida Breżniewa kolejnych I sekretarzy KC PZPR.
Przegrywamy nie tylko prestiż. Zdarzało się za rządów PiS i Trumpa, że Amerykanie się nami wysługiwali. Szczyt w sprawie Iranu, zorganizowany, co znamienne, bez udziału tego państwa, właśnie w Warszawie według scenariusza amerykańskiego – zepsuł nasze tradycyjnie dobre relacje z Teheranem. A utrzymaliśmy je również w czasach PRL, gdy irańska cesarzowa otrzymała nawet polski Order Uśmiechu, wytrzymały ciężką próbę zmiany władzy po rewolucji islamskiej. Nasza pozycja w całym Trzecim Świecie została nadwątlona za sprawą warszawskiej konferencji, bo kraje niezaangażowane fatalnie reagują na podobną uległość wobec Amerykanów. Sami zaś nic z tego nie mamy. Co więcej, odnotowaliśmy inne straty, znacznie bardziej dotkliwe.
W osławionej ustawie 447, uchwalonej przez amerykański parlament, znajduje się bomba z opóźnionym zapłonem, umożliwiająca restytucję bezspadkowego mienia pożydowskiego, pozostałego po ofiarach Holocaustu, dawnych obywatelach Polski. Roszczenia do tego majątku zgłaszają powstałe nawet w kilkadziesiąt lat po wojnie organizacje z USA. Ustawa – co szczególnie upokarzające – zrównuje nas z kolaborantami Hitlera i wspólnikami dokonanego na Żydach ludobójstwa, z krajami takimi jak Węgry i Słowacja.
Niby tak czuły na punkcie polityki historycznej PiS nie był w stanie przeciwdziałać uchwaleniu przez Kongres tego legislacyjnego potworka. Dopóki ambasadorem Polski w Waszyngtonie pozostawał znakomity negocjator Ryszard Schnepf – zaczynający zresztą karierę jako najlepszy wiceminister za pierwszych rządów PiS – umiał utrzymać sprawę restytucji mienia na korytarzach Kongresu, gdzie grasują lobbyści i nie wpuścić jej na salę obrad. Jego następca prof. Piotr Wilczek jest wybitnym znawcą dawnej kultury arian polskich, ale jego pozycja w Waszyngtonie okazuje się słaba. Silni są tam za to w czasach Trumpa Rosjanie i ich sojusznicy.
Paulowi Manafortowi, następcy Coreya Lewandowskiego w roli szefa prezydenckiej kampanii Trumpa udowodniono, że nie zapłacił podatku od wielkich sum, jakie pobrał za doradztwo od Wiktora Janukowycza – dawnego ukraińskiego odpowiednika Łukaszenki. Za spisek przeciw USA, do którego się przyznał oraz wspomniane kombinacje Manaforta skazano i uwięziono, dopiero w trakcie pandemii i z jej powodu przeniesiony został do aresztu domowego.
Michael Flynn, były doradca Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego (to ta sama funkcja, jaką nasz rodak Zbigniew Brzeziński pełnił przy Jimmy’m Carterze), odbywał podejrzane spotkania z ambasadorem Rosji Siergiejem Kislakiem. Rozmawiali o zniesieniu sankcji wprowadzonych przez administrację Baracka Obamy po aneksji Krymu przez Rosję. Urzędnik Trumpa najpierw temu zaprzeczył, ale gdy okazało się, że rozmowę nagrały amerykańskie służby specjalne – rosyjskie z pewnością też – zaprzeczenie to wycofał. Stanęło na tym, że nie pamięta, czego rozmowa dotyczyła [1]. Z rosyjskim ambasadorem Siergiejem Kislakiem spotykał się też Jeff Sessions, powołany przez Trumpa prokurator generalny. Konferował z nim również – i to w słynnym Trump Tower – zięć prezydenta Jarred Kuschner [2]. Składa się to już na prawdziwą rosyjską pajęczynę w Waszyngtonie.
Wtedy nam pomogli Francuzi, nie Amerykanie
Sekretarz stanu USA Mike Pompeo przyjedzie do Polski nie tylko by rozmawiać o dyslokacji wojsk, bezpieczeństwie sieci 5G, infrastrukturze i energetyce również w kontekście koncepcji Trójmorza – ale także okolicznościowo, bo w setną rocznicę bitwy warszawskiej. Jednak jak wiadomo, nie pomogła nam wtedy Ameryka, tylko Francja z przebywającym wówczas w Polsce gen. Maximem Weygandem, który odegrał tak istotną rolę doradczą, że narodowi demokraci na przekór Józefowi Piłsudskiemu kreowali go wręcz na głównego architekta zwycięstwa. Bohaterską kartę z ówczesnego pobytu w Polsce miał na swoim koncie również wprost uczestniczący w działaniach bojowych przeciw bolszewikom młody oficer Charles de Gaulle. Proponowano mu nawet pozostanie w armii polskiej.
Za to Amerykanie, których lojalnym sojusznikiem pozostawaliśmy, przekazali nas na mocy ustaleń konferencji jałtańskiej do radzieckiej strefy wpływów. W 1956 r. ich polityka sprawiła, że sami musieliśmy sobie poradzić z Nikitą Chruszczowem, chociaż tym razem skończyło się happy-endem ograniczonej demokratyzacji ustroju. Z kolei w latach 1980-81 Amerykanie nie podzielili się z “Solidarnością” znanymi im planami władz, chociaż pozyskał je dla nich polski pułkownik Ryszard Kukliński.
Teraz sekretarz stanu Mike Pompeo ma rozmawiać w Warszawie o przemieszczeniu do nas części wojsk amerykańskich z Niemiec.
Gdyby stała obecność amerykańskich żołnierzy dawała pewność bezpieczeństwa, najprzytulniejszym krajem na świecie pozostawałaby Korea Południowa, gdzie jednak wielu obywateli pomimo bez porównania liczniejszej sojuszniczej osłony militarnej cierpi na depresję, spowodowaną poczuciem zagrożenia z północy, którego amerykańskie bazy zupełnie nie niwelują.
Sprowadzenie dodatkowych żołnierzy amerykańskich – mówi się o jeszcze tysiącu poza już stacjonującym tu personelem w liczbie 4.5 tys – nie ma znaczenia dla polskiej obronności tak samo, jak dla demografii fakt, że sporo czekoladowych dzieci przyjdzie na świat w pobliżu baz US Army.
Nigdy w historii obce wojska nie zapewniły Polsce bezpieczeństwa, jeśli nie zadbaliśmy o to my sami.
Nie barwa decyduje czyli republikanie i demokraci wobec Polski
Dla Ameryki Trumpa nie staliśmy się geopolitycznym priorytetem. Zresztą bez porównania lepiej orientuje się w polskich sprawach jego przegrana rywalka w wyborach sprzed czterech lat Hillary Clinton, jak świadczy o tym fragment jej autobiografii “Tworząc historię”: “(..) Wałęsa, który w 1983 roku otrzymał Pokojową Nagrodę Nobla, był prezydentem podczas pierwszej wizyty Billa i mojej w Warszawie w 1994 roku. Podczas oficjalnego obiadu, wydanego przez prezydenta i jego żonę Danutę, wybuchł żywy spór między nim i żoną z jednej strony a przedstawicielem partii chłopskiej, który domagał się spowolnienia tempa zmian i ochrony ekonomicznej z drugiej” – referuje przytomnie Hillary Rodham Clinton [3]. Jak łatwo się domyślić, wzmiankowany tu przedstawiciel partii chłopskiej to ówczesny premier Waldemar Pawlak.
Nie działo się oczywiście tak, że demokratyczni prezydenci amerykańscy byli wobec Polski przyjaźni, a republikańscy niechętni, bądź odwrotnie.
Demokrata Jimmy Carter po latach kompromitacji Ameryki spowodowanej brudną i przynoszącą straty wojną w Wietnamie przywrócił – z wydatnym udziałem doradcy, Zbigniewa Brzezińskiego – rangę kryterium moralnym w polityce zagranicznej, co pozwoliło Stanom Zjednoczonym wesprzeć radzieckich dysydentów i opozycję demokratyczną w innych krajach podległych ZSRR. Zaś jego następca republikanin Ronald Reagan poprzez skuteczną pomoc dla “Solidarności” przyczynił się do postępującego demontażu imperium radzieckiego, czego finał dopełnił się za kadencji kolejnego republikanina George’a Busha seniora, który jednak miał na swoim koncie również… przekonywanie Wojciecha Jaruzelskiego, by nie rezygnował z kandydowania na stanowisko polskiego prezydenta już po przegranych przez PZPR czerwcowych wyborach z 1989 r.
Co czeka Polskę, jeśli wygra Joe Biden
Problem traktowania Polski z góry przez republikańską administrację to tylko część kłopotów. Kolejne czekają nas, jeśli jesienne wybory wygra demokrata Joe Biden, w sondażach utrzymujący przewagę. W tym również liderujący w stanach, które przed czterema laty przyczyniły się do wygranej Donalda Trumpa.
Gdy zwycięży demokrata Biden – rządząca dziś Polską ekipa może być w polityce zagranicznej nie tylko jak teraz lekceważona, ale dyskryminowana za to, że Trump faworyzował propagandowo władze z PiS. Zapłacimy tym samym wysoką cenę za papkinowskie przechwałki Andrzeja Dudy (jak poważny polityk może się chwalić, że był pierwszym przyjętym w Białym Domu w trakcie pandemii?) oraz za wirtualną -bo rzadko rzeczywistą – życzliwość Trumpa. Jedyne, co urzędujący republikański prezydent realnie zrobił dla Polski to zniesienie wiz, ale efekty tego od dawna oczekiwanego sukcesu zniwelował wirus z Wuhan, utrudniający komunikację międzynarodową. Reszta to propaganda, problem w tym, że gdy Trump władzę straci, to my za nią zapłacimy…
Zapowiada to niemal otwarcie manifest kandydata demokratów Joe Bidena, opublikowany w “Foreign Affairs”. Warto spojrzeć, za co krytykuje on rywala: “(..) Trump wierzy w słowa autokratów, a demokratom okazuje pogardę. Przewodnicząc najbardziej skorumpowanej administracji w historii Ameryki, wspierając wszystkich kleptokratów świata” [4]. Ale dopiero z następnych słów manifestu dowiadujemy się, co czeka ekipę PiS: “W pierwszym roku mojej prezydentury Stany Zjednoczone zorganizują i poprowadzą globalny Szczyt dla Demokracji. Szczyt zgromadzi przedstawicieli światowych demokracji, wzmocni nasze instytucje, będzie szczery wobec krajów, które schodzą na złą drogę i pozwoli wypracować wspólny program działania” [5]. Końcówka tego wywodu całkiem jasno więc – jak na język dyplomacji – zapowiada dzień sądu i postawienie pod pręgierzem rządzącego Turcją Recepa Erdogana a także Victora Orbana z Węgier i pisowskich sterników polskiej nawy państwowej. Wystarczy, że Trump ich wszystkich medialnie chwalił i wywyższał, mniejsza o to, że realnie niewiele dla nich zrobił… Paradoks kontrowersyjnego republikańskiego prezydenta – miliardera może się więc okazać wyjątkowo dla nas kosztowny.
Wybory prezydenckie pokazały, że kończy się czas partii, których potencjał wywodził się jeszcze z PRL: Lewicy jak nazwała się teraz SLD oraz PSL. Zarazem sekwencja zdarzeń nie potwierdza samospełniającego się proroctwa „Gazety Wyborczej” o trwałej wojnie plemiennej i dwubiegunowości polskiej polityki. Paradoks Rafała Trzaskowskiego polega na tym, że chociaż osiągnął doskonały wynik, przegrał wybory i wyczerpał swoje możliwości, dotknąwszy szklanego sufitu. Budowany przez niego ruch zagraża bardziej Platformie Obywatelskiej jako najsilniejszej formacji opozycji niż wciąż pozostającemu poza zasięgiem innych PiS-owi.
Zresztą, co najbardziej charakterystyczne, Joe Biden w swoim długim, niekiedy wręcz literacko rozwlekłym manifeście wymienia Hongkong i Sudan, Chile i Liban, oczywiście Chiny i Rosję, także Indie i Indonezję, Jemen i Arabię Saudyjską, Afganistan i Państwo Islamskie, wreszcie przysparzające kłopotów z imigrantami Salwador, Gwatemalę i Honduras. Zaś Polski nie wzmiankuje ani razu. Nawet jednym słowem… Trudno o lepszy, czy ściślej rzecz ujmując raczej… gorszy dowód, że przestajemy być dla Amerykanów ważni. Zaś za sprawą pięciu lat kursu dyplomacji PiS nie zmieni się to niezależnie od tego, kto w USA wygra jesienne wybory prezydenckie.
[1] por. Michael Wolff. Ogień i furia. Biały Dom Trumpa. Prószyński i S-ka, Warszawa 2018, s. 168
[2] ibidem, s. 237
[3] Hillary Rodham Clinton. Tworząc historię. Świat Książki, Warszawa 2003, s. 316
[4] Joe Biden. Potrzebujemy więcej przyjaciół. “Gazeta Wyborcza” magazyn “Wolna Sobota” z 1 sierpnia 2020
[5] ibidem