Literackiego Nobla dostał Laszlo Krasznahorkai, 71-letni Węgier słowiańskiego pochodzenia, który zamiast w rządzonym przez Viktora Orbana ojczystym kraju woli mieszkać w Trieście, teraz włoskim ale kiedyś należącym do Austro-Węgier.
Bez przesady da się powiedzieć, że w tej najbardziej prestiżowej konkurencji literackiej (czym jest Nobel wie każde nawet najbardziej autystycznie zapatrzone w i-phone’a dziecko, podczas gdy wiedza o Goncourtach czy Bookerze stanowi już oznakę pewnego obycia) zwyciężyła wraz z tak trudnym w odbiorze pisarzem węgierskim koncepcja pielęgnowana kiedyś przez polskich intelektualistów (poetę Adama Zagajewskiego czy eseistę Wojciecha Karpińskiego) na łamach emigracyjnych “Zeszytów Literackich” ale skutecznie wypromowana w świecie dopiero za sprawę geniuszu Milana Kundery, piszącego po czesku i francusku autora – obok wielu znakomitych powieści – eseju “Zachód porwany czyli tragedia Europy Środkowej”.
Myśl o kulturowej wspólnocie, chociaż nie jedności nadwątlonej, ale nie zburzonej przez dwa nacjonalistyczne totalitaryzmy: faszyzm i komunizm, wciąż możliwej do odtworzenia w warunkach nie wykluczającej patriotyzmu Europy Ojczyzn. Prekursorem koncepcji, której epigonem wydaje się pozostawać noblista Krasznahorkai stał się Czesław Miłosz w wydanej u Jerzego Giedroycia “Rodzinnej Europie” napisanej w trzy lata po zduszeniu przez radzieckie czołgi rewolucji węgierskiej i równoczesnej destalinizacji dokonanej w trakcie Polskiego Października 1956 r. za sprawą determinacji ale i rozwagi zarówno robotników Fabryki Samochodów Osobowych na Żeraniu z Lechosławem Goździkiem na czele jak dziennikarzy “Po Prostu” z późniejszym premierem wolnej Polski Janem Olszewskim w składzie redakcji. Miłosz w dwie dekady po swoim Noblu i jedną po uwolnieniu ojczyzny od rządów “zniewolonych umysłów” nie przypadkiem osiadł w Krakowie niemal równie silnie jak Triest kojarzonym ze środkowoeuropejską wspólnotą.
A zarazem pozostającym polskim Piemontem, bo z niego wyruszył 6 sierpnia 1914 r. po niepodległość pierwszy zwiad wysłany przez Józefa Piłsudskiego a w 74 lata później robotnicy dobudowanej do grodu Kraka Nowej Huty zaczęli strajk, który otworzył drogę do demontażu komunizmu w całej centralnej Europie, chociaż jego demony odrodziły się po latach na Wschodzie w państwach Władimira Putina i Aleksandra Łukaszenki.
Sens tej nagrody nie sprowadza się więc do obaw Ziemowita Szczerka, że autokrata Orban wykorzysta tego Nobla dla własnych propagandowych celów. Nawet jeśli to nastąpi – istotniejsze okaże się przypomnienie pewnej wspólnej centralno-europejskiej tożsamości w dobie wojny w Ukrainie. Zagajewski swoje “Jechać do Lwowa” napisał przecież, gdy ten ostatni był jeszcze radzieckim miastem. A teraz Ślązak Szczepan Twardoch dostarcza walczącym z kremlowską agresją Ukraińcom pomoc humanitarną i sprzęt do obrony za pieniądze zebrane wśród ludzi dobrej woli w całej Polsce, zaś pierwszy samochód do wożenia tych darów sfinansował mu prawnik i celebryta Lejb Fogelman, który kiedyś do .jednej klasy chodził z braćmi Kaczyńskimi ale wspiera chętnie wszystko, co się autorytaryzmowi sprzeciwia.
Laszlo Krasznahorkai nie pisze jednak o polityce. Chociaż już za rządów Janosa Kadara dostrzeżono w 31-letnim wtedy autorze dystopii (czyli przeciwieństwa utopii jako wizji wyidealizowanej i pogodnej) “Szatańskie tango” – krytyka gulaszowego socjalizmu, jaki wtedy w jego ojczyźnie panował.
Padający bez końca deszcz, w dodatku październikowy – i beznadzieja. A przy tym wątek fałszywego proroka, co okaże się w końcu tylko kapusiem. To obraz, który dopóki Europa na trwałe nie stanie się lepsza – chętnie się aktualizuje.
O Krasznahorkaiu zapewne pamiętać będzie świat również wtedy, kiedy zapomni już o Kadarze i Orbanie.
Jego twórczość bardziej przywodzi na myśl Franza Kafkę niż George’a Orwella. Zaś proza bez segmentacji na akapity – pamiętne “Bramy raju” naszego Jerzego Andrzejewskiego, które jak wiemy, chociaż parusetstronicowe, składają się z dwóch zdań tylko. Jednego, co sprawia wrażenie, że nigdy się nie skończy. I drugiego, co krótkie i dobitne. Czytelnikom nie utrudniło to wydobycia sensu z tamtej pozornie tylko historycznej opowieści o średniowiecznej krucjacie dziecięcej. Nie skapitulują więc zapewne także przed meandrami prozy tegorocznego noblisty.
Zwyciężyła literatura, przekonaliśmy się, że wbrew łacińskiemu powiedzeniu podczas wojny muzy nie milczą. I na pewno lepiej, że uhonorowano prozę z wysokiej półki a nie jakiś znaleziony wśród bieżących bestsellerów krwawy reportaż ze Strefy Gazy. Nie po to przecież Alfred Nobel swoją nagrodę ustanowił, by zawsze podążała za koniunkturami.