Przed poprzednimi wyborami Jarosław Kaczyński pozbył się z rządu Antoniego Macierewicza i wygrał po raz wtóry. Jak się wydaje, żeby zwyciężyć trzeci raz z rzędu, co stanowiłoby rekord nowej Polski po 1989 r. – teraz przymierza się do zdymisjonowania Zbigniewa Ziobry.
W roli ministra obrony Macierewicz – głównie ze względu na swoje postesbeckie i proradzieckie kontakty opisane m.in. przez Tomasza Piątka – gorszył sojuszników z NATO. Z kolei Ziobro jako minister sprawiedliwości przeszkadza Unii Europejskiej, którą zresztą otwarcie kontestuje, nie przejmując się stanowiskiem mgławicowej Zjednoczonej Prawicy, do jakiej jego własna partia, kanapowa Solidarna Polska wciąż przynależy, chociaż pierwsze skrzypce gra tam PiS.
Od dawna powtarzano, że Kaczyński spróbuje wygrać wybory w Polsce za pieniądze Unii Europejskiej. Oczywiście nie w takim sensie je spożytkuje, w jaki czyni to wspomniana Solidarna Polska, której z unijnych funduszy celowych zdarzało się płacić za własne partyjne konwencje, chociaż o ekologii, której wykorzystywane programy dotyczyły, prawie tam mowy nie było.
Oto jest głowa zdrajcy czyli znajdą sobie nowego Katona
Reset w kontaktach z Unią Europejską – zapowiadany od jakiegoś czasu w kuluarach przez miarodajnych polityków PiS – przyniósłby odblokowanie niedostępnych od półtora roku (tyle wynosi opóźnienie) unijnych funduszy, objętych Krajowym Planem Odbudowy. Wcześniej premier Mateusz Morawiecki, za niewątpliwym przyzwoleniem samego Kaczyńskiego, przystał na mechanizm “pieniądze za praworządność”, obligujący do poprawiania ustaw sądowych. Okoniem stanął Ziobro, zręcznie wykorzystując fakt, że ustawy zaczęto nowelizować, a środków wciąż nie ma. Morawieckiego nazwał Ziobro “miękiszonem”. Szantaż w tej sprawie poczytano mu za zdradę. I niejeden czołowy polityk PiS – w tym Ryszard Terlecki i Marek Suski, prawa i lewa ręka prezesa – przynajmniej prywatnie przyznawali, że gdyby od nich tylko to zależało, PiS pozbyłby się Ziobry równie szybko jak wcześniej Jarosława Gowina, reprezentującego przeciwległe, bo liberalno-konserwatywne skrzydło partii.
Dogadanie się z Unią Europejską to rzecz atrakcyjna sama w sobie, głównie finansowo, ale i wizerunkowo. Jednak nie wystarczy zapewne Kaczyńskiemu. Zna historię na tyle, że choćby z powieści Antoniego Gołubiewa wie, iż gdy książę Mieszko porozumiewał się z Niemcami – musiał oddać im własnego syna na zakładnika.
Ceną miałaby stać się głowa Zbigniewa Ziobry. Ale też utrata prostej większości w obecnym Sejmie. Na to jednak Kaczyński zna sposoby. Lepsze niż prosta konstrukcja rządu mniejszościowego. Kaczyński sam jeden taki rząd osobiście przewrócił, a ściślej poświęcił prawego Mecenasa Jana Olszewskiego i jego ekipę na rzecz własnych rojeń o oświeconej koalicji z Unią Demokratyczną, która jego, żoliborskiego inteligenta, miała wreszcie wprowadzić na salony. Eksperyment z rządem mniejszościowym nie powiódł się też AWS (w latach 2000-1) ani SLD (2003-5). Kaczyński doskonale o tym wie, pozostawał wtedy czynnym politykiem. Dlatego teraz poszuka innych rozwiązań.
Zielona fala uratuje PiS
W grę wchodzi porozumienie z Polskim Stronnictwem Ludowym, na które jak nieoficjalnie wiadomo skłonni byliby przystać Marek Sawicki i Waldemar Pawlak, zaś Władysław Kosiniak-Kamysz nie podjął jeszcze decyzji. Ludowcy nie staliby się koalicjantem, na wsi wciąż to oni, a nie PO, która tam nie istnieje, pozostają głównym oponentem pisowskiej władzy. Za to PSL skłonne byłoby popierać “propaństwowe” i “proeuropejskie” przedłożenia rządzących. W zgodzie zresztą z tym, co myślą wyborcy ludowców.
Taka “zielona fala” – a PSL ma realnie dwa razy więcej głosów niż ziobryści – pozwoliłaby PiS porządzić do końca kadencji. Bez gorszącego czasem przekupowania pojedynczych posłów spoza własnego klubu (historia z Łukaszem Mejzą wiele pisowców kosztowała, gdy nagrodzony wiceministerialną posadą okazał się sprawcą przekrętów kosztem chorych dzieci) i układania się ze swoimi, które Kaczyński psychologicznie fatalnie znosi, bo przyzwyczajony jest do mechanicznego posłuszeństwa podwładnych.
Prezes PSL Kosiniak-Kamysz, jeszcze niedawno przez własnych podwładnych ironicznie przezywany “tęczowym Władkiem”, gdy upominał się o prawa społeczności LGBT, zupełnie obojętne jego wiejskim wyborcom – wyraźnie przesuwa się w prawą stronę. Niedawno w Sejmie dumnie podejmował myśliwych. Gdyby zamyślał o sojuszu wyborczym z PO i zbudowaną wokół niej wirtualną Koalicją Obywatelską (byt to równie fikcyjny jak Zjednoczona Prawica, gdzie PiS, podobnie jak PO w ramach KO, też niedługo wbrew nazwie… sam zostanie) – liczyłby się z narracją progresywistyczną, która w ślad za poglądami w tej kwestii artystek: laureatki Literackiego Nobla Olgi Tokarczuk (“Prowadź swój pług przez kości umarłych”) oraz reżyser Agnieszki Holland (“Pokot”) wszelkie strzelanie do zwierząt uznaje za zbrodnicze.
Dlaczego Kaczyńskiemu obciach się opłaca czyli… z prawej strony mnie nie obejdą
Zaś nie przypadkiem Kaczyński objeżdża Polskę w dziwacznym tournee i wygaduje na spotkaniach rzeczy, gorszące wprawdzie inteligencję warszawską, czytelników “Gazety Wyborczej” oraz widzów TVN, ale pokrywające się dokładnie z tym, co potrzebujący utwierdzenia (i utwardzenia) w wierze elektorat 500plus chciałby usłyszeć. Opowieści o rozwydrzeniu 25-latek “dających w szyję” i dygresje o dyspozycyjności Donalda Tuska już nie wobec Berlina tylko, ale nawet Moskwy, całkiem pokrywają się z zapatrywaniami tego wyborcy, o którego zabiega. Budując swoją popularność w ramach targetu nastawionego na odbiór tradycyjnej narracji, Kaczyński minimalizuje groźbę, że ktokolwiek – a w tym wypadku choćby Ziobro, próbujący zbudować własną formację – obejdzie go z prawej strony.
To nie tak, że Jarosław Kaczyński nie wie, co mówi na spotkaniach “w interiorze” (porównanie o tyle zasadne, że w głębi mapy znajduje zwolenników jego brazylijski odpowiednik Jair Bolsonaro, teraz po porażce próbujący – też ich siłami – jak niegdyś Donald Trump, odwrócić wynik).
Kaczyński wie co robi, nawet jeśli my o tym nie wiemy. A że to obciach? Pojęcie prestiżu, o czym przekonaliśmy się już przy okazji koalicji z Samoobroną i awansów, jakimi niedawno nagradzano byłych konfidentów (Kujda) – pozostaje prezesowi obce. Zdaje sobie sprawę, że salon warszawski i studio TVN raczej go nie pokochają. Liczą się więc władza i kasa, kwestie bardziej wymierne.
Jeśli do resetu dojdzie rzeczywiście – z Ziobrą przy tej okazji tylko upokorzonym czy nawet wyrzuconym – kosztem jakichś następnych ustępstw, zapewne nowej ustawy sądowej lub ich pakietu, trafią do Polski środki z Krajowego Planu Odbudowy. I od razu się przydadzą. Jarosław Kaczyński już w samej kampanii, tuż przed wyborami, ruszy w inny, triumfalny objazd Polski. Dziwne opowieści o rzeczach, na których się nie zna prezes, nagle się skończą, bo przestaną być potrzebne. Wszędzie będzie mówił, co gdzie powstanie i jak będzie pięknie, za brukselskie pieniądze, które sam załatwił. Tu droga, tam most i szkoła.
Zawsze i wszędzie tak niezbędny mieszkańcom aquapark. Bo przecież sąsiedzi już mają. Rozliczany będzie już w kolejnej kadencji. Trzeciej u władzy. W tym sensie Kaczyński nie oszukiwał, że będziemy mieli w Warszawie Budapeszt, bo podąża drogą Viktora Orbana, chociaż ten, młodszy o czternaście lat, a z wyglądu raczej o 40, wciąż pozostaje lepszy o jedną kadencję.
Zaś typowany zakulisowo na następcę Ziobry u steru Ministerstwa Sprawiedliwości obecny szef resortu edukacji Przemysław Czarnek zgrabnie każde odwrócenie sojuszy uzasadni i powiąże umiejętnie ze strategicznymi talentami prezesa jako scenarzysty politycznego.
Zbigniew Ziobro udaje, że zapomina albo zabawnie jakoś przekręca nazwisko nowego ministra ds. kontaktów z Unią Europejską Szynkowskiego vel Sęka, trafnie sygnalizując, że w odróżnieniu od poprzednika, Konrada Szymańskiego, urzędnik ten pozostaje postacią zupełnie bez znaczenia. Tyle, że nie grepsy, trafne nawet, o wyniku przyszłych wyborów zadecydują. A już na pewno nie stałość zasad, bo gdyby tak było, Kaczyński nie rządziłby ósmy rok nieprzerwanie i niepodzielnie.
Ziobro dość niespodziewanie pojawił się na warszawskim Marszu Niepodległości. Tyle, że nie tam głosy się zdobywa. Gdy za rok, 11 listopada, ruszy marsz kolejny, dziać się to już będzie po wyborach i wtedy może okazać się, że Zbigniew Ziobro, całkiem jak jego organizator Robert Bąkiewicz, jest politykiem pozaparlamentarnym. A Kaczyński… pozostanie szefem partii rządzącej, dzięki pieniądzom z Unii Europejskiej. Coraz bardziej zbliżamy się do realności tego scenariusza, nawet jeśli niedawno się wydawał absurdalny.