Pierwsze wieści napływające z pustynnej saudyjskiej Dżuddy nie mogą wzbudzać euforii, chociaż zapowiedź zawieszenia broni w wojnie, w której codziennie giną ludzie w tym tak masowo cywile – stanowi wartość samą w sobie. Jednak od momentu powtórnego objęcia amerykańskiej prezydentury przez Donalda Trumpa obawy o ustanowienie “złego pokoju” na wschodzie Europy powtarzały się, a przebieg sławetnej awantury w Białym Domu między jego gospodarzem a Wołodymyrem Zełenskim jeszcze je zwielokrotnił. Skumulowały się zaś za sprawą wstrzymania pomocy USA dla Ukrainy. Teraz przywróconej, co dla nas tym ważniejsze, że płynie w głównej mierze przez lotnisko w Jasionce pod Rzeszowem.
Właśnie powrót amerykańskiej pomocy stanowi konkret, którego w zapowiedziach przyszłego rozejmu brakuje, I rzeczową zdobycz. Trudno jednak cieszyć się z powrotu do stanu sprzed zaostrzenia kontaktów ukraińsko-amerykańskich, zwłaszcza z powodu nieobliczalności Trumpa.
Zmieniła się na pewno taktyka negocjacyjna Wołodymyra Zełenskiego, wcześniej oponującego przeciw samowoli lokatora Białego Domu. Teraz przynajmniej w sferze deklaracji przystającego na amerykańskie rozwiązania.
Nie kończą one jednak wojny, co najwyżej mogą one na pewien czas ją przerwać. Oznacza to względne wytchnienie dla ukraińskiej ludności cywilnej.
Z polskiej perspektywy
Polska musi jednak patrzeć na sytuację z perspektywy własnej racji stanu. W tym wypadku odroczenie rosyjskiej agresji na naszego wschodniego sąsiada nie okazuje się perspektywą obiecującą ani uspokajającą.
Wypełniając wobec Ukrainy zobowiązania sojusznicze – w odróżnieniu od Amerykanów, którzy tym własnym dopiero co się sprzeniewierzyli – dbać musimy o własne bezpieczeństwo. Rozejm nie tylko w tej dziedzinie nic na naszą korzyść nie zmieni. Za to może dać Władimirowi Putinowi czas i potencjał na przegrupowanie sił które nie tylko przeciwko państwu rządzonemu przez Wołodymyra Zełenskiego mogą zostać użyte. W tym sensie zawieszenie broni – na które zresztą Kreml jeszcze zgody nie potwierdził do chwili, w której te słowa piszę – stanowi formę pokoju na warunkach agresora. Dla Rosji korzystną, dla nas kłopotliwą.
W praktyce oznacza to, że gospodarze Kremla szykować mogą dalsze plany inwazji w spokoju, bo bez ukraińskich dronów, fruwających nad moskiewskimi dachami, jak ostatnio w liczbie sześćdziesięciu.
Priorytety Polski pozostają w tej również kwestii odmienne od cechujących Amerykę za rządów Donalda Trumpa, czego wydają się nie rozumieć przyklaskujący po klakiersku każdej decyzji prezydenta USA politycy Prawa i Sparwiedliwości. Lub przynajmniej skwapliwie ją uzasadniający.
Położeni w naszej części Europy, od kilkuset lat nieprzerwanie narażonej na rozmaite formy nacisku imperializmu rosyjskiego, zdajemy sobie sprawę, że wojna po 24 lutego 2022 r. określona mianem pełnoskalowej, różni się zasadniczo od I wojny światowej, która poprzedzało austro–węgierskie ultimatum wobec Serbii, a kończyło zawieszenie broni z 11 listopada 1918 r. i późniejszy o ponad pół roku wynegocjowany w trakcie paryskiej konferencji pokojowej Traktat Wersalski. Zresztą akurat na Wschodzie działa nie umilkły za sprawą jednego ani drugiego. Co więcej, decydujący moment walki o niepodległość Polski nastąpił latem 1920 r, w okresie na Zachodzie już uchodzącym za czas pokoju, kiedy to sportowcy z państw w wojnie zwycięskich i neutralnych zmagali się o medale na Igrzyskach Olimpijskich w belgijskiej Antwerpii.
Polska nie znajdzie się oczywiście przy stole rokowań w Dżuddzie. Skoro zabrakło nas wcześniej nawet w Mińsku białoruskim, gdzie zresztą mocniejsi od nas wynegocjowali format, który trwałego pokoju nie przyniósł.
Tym bardziej nie możemy pozwolić sobie na złudzenia. A zwłaszcza przyjmowanie narracji amerykańskiej w tym segmencie, w którym pozostaje ona zbieżna z putinowską i dotyczy domniemanego dyktatorskiego charakteru rządów Zełenskiego, sprowokowania Kremla przez Ukrainę czy niechęci tej ostatniej do kompromisu.
Trzeba rozmawiać i bez Ameryki
Istotnym novum w dramatycznej od ponad trzech lat sytuacji międzynarodowej stanowi z kolei obecne spotkanie paryskie. Bez udziału Stanów Zjednoczonych, za to w kręgu 35 innych państw. Nikt Ameryki z tego grona nie wykluczał. Zrobiła to sama. Sobie i nam. Rozmowa bez ludzi Trumpa stała się zrozumiałą dla wszystkich koniecznością. Nie oznacza też fiaska NATO, lecz wyłącznie jego kryzys. Z pewnością głęboki, ale nie taki, którego przezwycieżyć się nie da.
Zarówno w rozmowach z USA, oby bardziej treściwych niż niedawne kilkuminutowe spotkanie Trumpa z prezydentem Andrzejem Dudą w Waszyngtonie, jak w negocjacjach w formacie paryskim klarować trzeba pracowicie partnerom, że między toczącą wojnę obronną Ukrainą, a sytą i bezpieczną “starą Europą” – znajduje się suwerenne państwo polskie, któremu sygnatariusze Sojuszu Atlantyckiego udzielili gwarancji bezpieczeństwa, kiedy do NATO (właśnie przypada tego aktu 26 rocznica) przystępowaliśmy. Przedmiotem rokowań i ustaleń może być wyłącznie forma wypełniania tych zobowiązań, a nie kwestia, czy pozostają aktualne i wiążące.