Wojna, pokój i wschodnia granica

0
68

35 lat względnego spokoju i stabilizacji się kończy, co nie oznacza, że musimy od razu zakładać, że wybuchnie wojna z naszym udziałem. Ale też wykluczać tego nie możemy. Na razie za sprawą tej, która toczy się za naszą wschodnią granicą, wiedzy o wojnie nie musimy już czerpać  z książek ani filmów.  

Ich kłopot ze słowem “przyszłość”

Trzydziestoletni Ilja w parku zagadał do nas pierwszy, a ściślej podtrzymał rozmowę, kiedy przepraszaliśmy go za to, że obszczekał go nasz wracający do formy po poważnym weterynaryjnym zabiegu owczarek niemiecki. Ukrainiec Ilja, zanim do nas przyjechał, zdążył być już na dziewięciu pogrzebach kolegów z klasy i z pracy lub sąsiadów poległych w toczącej się w jego ojczyźnie od ponad trzech lat wojnie obronnej. Sam był gotów na nią pójść, gdyby państwo w razie jego śmierci zapewniło regularną rentę jego dziewczynie oraz matce. Ale takich szans nie ma. Za to na Ukrainie odbywają się na ulicach regularne łapanki na młodych mężczyzn, bo kolejne roczniki nie garną się do poboru. Dlatego Ilja zapłacił równowartość 15 tys złotych za to, żeby wywieziono go na Węgry, w konwoju – a jakże – wojskowym, bo biznes to biznes i przemytnicy niedoszłych rekrutów mają dojścia wszędzie.- Dużo?- Cena życia – uśmiecha się do nas nie żałujący tych piętnastu tysięcy Ilja.Z Węgier trafił do Polski, kiedyś jeszcze przed wybuchem wojny studiował w Lublinie, wtedy poznał nasz język. Teraz kłopot ma tylko z jednym słowem, którego szuka w głowie: przyszłość. – Buduszczie – podpowiadam po rosyjsku. Pracuje, mieszka na Powiślu, z życia jest zadowolony. Dwóch braci Ilji też żyje u nas, tylko matka powiedziała, że domu nie opuści, mimo że chcieli się wszyscy złożyć na sfinansowanie jej przyjazdu.Diana z pobliskiej Żabki nie ma już domu. Stał w Mikołajowie, aż spadła na niego ruska rakieta. Teraz Diana w Polsce nie tylko tkwi za sklepową ladą (nie tylko w spożywczaku, przez czas jakiś  w renomowanej perfumerii), ale i studiuje. I już pewnie u nas zostanie, skoro w ambasadzie amerykańskiej, gdy tam poszła, nie przyjęto nawet od niej papierów. Z  Dianą rozmawia młody Białorusin, też do kraju nie wróci, z podobnych co Ilja względów, bo nieprawda, że stamtąd się nie pójdzie na front. A z kolegami młodego Białorusa rzecz ma się zupełnie inaczej niż z druhami Ilji: walczą po obu stronach konfliktu, jedni wysłani przez dyktatora Aleksandra Łukaszenkę, żeby wspierali Rosjan, inni co się zdążyli batiuszce urwać – jako “dobrowolci” po ukraińskiej stronie. Nasz Białorusin jednak do walki w ogóle się nie kwapi.       

Wyzwaniom, przed jakimi sami stoimy, nie da się sprostać w kategoriach przymusu – na przykład powrót do poboru powszechnego oznaczałby wcale nie wzmocnienie armii lecz recydywę Ludowego Wojska Polskiego z jego “trepami” oraz “falą” złożoną z “dziadków” i “kotów”: tamte siły zbrojne jak pamiętamy nie były w stanie pokonać walczącej pokojowymi metodami Solidarności w czasach gdy grzały się przy koksownikach na rogach ulic, więc tym bardziej odrodzone nie sprostają w polu wojsku W. Putina. Podobnie jak absurdalne okazałoby się odejście od nowoczesnej i świadomej swoich celów ale i realnych możliwości armii zawodowej w kierunku modelu skompromitowanego już w PRL, tak nie ma sensu karcenie polityków,  że w sprawach międzynarodowych i obronnych nie mówią jednym głosem. Zawsze będą się różnić, podobnie jak wyborcy, którzy ich wyłonili: wprawdzie aż 90 proc z nas postrzega Rosję jako zagrożenie, więc tu słusznie zgodni jesteśmy, ale już jeśli o inne kierunki chodzi, to co trzeci Polak nie ufa również Niemcom albo Ukraińcom. Tylko co drugi zaś uważa, że w razie zagrożenia możemy liczyć na Amerykanów, to już efekt wyboru i deklaracji Donalda Trumpa.                                                                          

Racja stanu i miękka  siła Polaków

Zasadne okazuje się odwołanie do pojęcia racji stanu, pojmowanej jako swego rodzaju wypadkowa interesu państwa i społeczeństwa, wyznaczana nie kadencjami polityków lecz dokonującymi się z naszym udziałem procesami dziejowymi. Respektowanie jej nie zmusza polityków do jednomyślności, lecz skłania do szacunku dla pryncypiów łączących się z kategorią dobra wspólnego w imię którego przecież w myśl definicji Arystotelesa uprawia się politykę. Ostatnim jak dotychczas polskim liderem, który o racji stanu przypominał, był premier Jan Olszewski, który faktycznie zapoczątkował opcję atlantycką w strategii a nie tylko taktyce dyplomatycznej i obronnej. 

Wystarczyło to na trzy dekady spokoju, w tym ćwierć wieku realnych ale i instytucjonalnych gwarancji, jakie dało Polsce przyjęcie nas do NATO za rządów Jerzego Buzka przez Billa Clintona, którego poglądy na Europę Środkowo-Wschodnią ukształtował jeszcze w trakcie stypendium w Oxfordzie jego tamtejszy mentor, weteran Armii Krajowej i Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie Zbigniew Pełczyński. Podobnie doktryna Jerzego Giedroycia, zakładająca skuteczne oddzielenie Polski od Rosji pasem przyjaznych nam niepodległych państw, wizjonersko sformułowana wspólnie z Juliuszem Mieroszewskim już przed półwieczem, skutkowała względnym poczuciem bezpieczeństwa u nas, ale i rozwojem tych krajów od momentu rozpadu ZSRR aż do chwili wydania przez Władimira Putina o poranku 24 lutego 2022 r. rozkazu rozpoczęcia pełnoskalowej operacji na ukraińskim froncie. Wedle sondażu IBRIS wśród obaw łączących się z nowym rokiem 2025 r. ponad połowa z nas (52 proc) wymieniła wciągnięcie Polski w wojnę i eskalację konfliktu na Wschodzie, a od tego czasu nie zdarzyło się nic, co mogłoby choć częściowo uśmierzyć ten niepokój. Nikt nie zwolni nas od poszukiwania w zmienionej sytuacji równie trwałych rozwiązań na przyszłość. Muszą one uwzględnić,  że  z dnia na dzień potęgą militarną się nie staniemy.

Nie byliśmy nią zresztą od czasów królów z dynastii Wazów, a jednak przetrwaliśmy jako naród ponad trzysta lat złej dla nas koniunktury w Europie, począwszy od pokoju westfalskiego (1648 r.), któremu niemal magiczne znaczenie przypisuje nie tylko Henry Kissinger, aż po zakończenie zimnej wojny, zwycięskie dla wolnego świata również za sprawą największego w nowoczesnej Europie ruchu społecznego pierwszej Solidarności oraz nauki społecznej Jana Pawła II, która odwróciła ironiczny sens słynnego stalinowskiego zapytania, ile papież ma dywizji. Efekt przyniosła objawiona przez Polaków w różnych miejscach  – przez Karola Wojtyłę w Watykanie i Zbigniewa Brzezińskiego w Waszyngtonie – “miękka siła” wzmocniona determinacją gdańskich stoczniowców czy krakowskich hutników.  Pojęcie to ważne dla współczesnej dyplomacji doceniającej wagę “soft power” (ani Szwajcaria ani Katar czy Zjednoczone Emiraty Arabskie lub Oman, gdzie toczą się teraz negocjacje amerykańsko-irańskie w sprawie broni jądrowej,  nie budują przecież swojej wyjątkowej pozycji na sile zbrojnej), nie odeszło bezpowrotnie w przeszłość, tym bardziej, że po odzyskaniu niepodległości i odrodzeniu demokracji Polska nie stała się mocarstwem. Nie takie były nasze ambicje, ani przede wszystkim możliwości.     

Szansą dla Polski pozostaje raczej umacnianie wspólnoty, jaka już się ujawniła przy okazji pomocy sąsiedzkiej w pandemii oraz powszechnego, społecznymi siłami niesionego wsparcia dla wojennych uchodźców ukraińskich. Pozostaje kontynuować to, czego już dokonaliśmy, tylko jeszcze lepiej. Pojawiła się wreszcie za rządów Koalicji 15 Października ustawa, stwarzająca ramy prawne dla działania obrony cywilnej, bo za rządów PiS lekkomyślnie zlikwidowano regulacje, dające jej podstawę. Wymogiem chwili wydaje się skorzystanie z niej – wszystko wciąż  się tworzy, bo nie istnieją jeszcze rozporządzenia wykonawcze – dla włączenia tu rozmaitych form aktywności obywatelskiej włącznie z działaniami fanów paintballu i sportów walki, by nie pozostawały wyłącznie rodzajami hobby, lecz mogły zostać spożytkowane dla dobra wspólnego. Na szczegółowe regulacje czekają samorządy, wcześniej skrępowane ustawową abnegacją pisowskiej ekipy.

Bo przecież działają na podstawie przepisów prawa, co więc miały robić, gdy ono nie istnieje. A choćby schronami przed lutym 2022 r. mało kto się interesował, teraz dostęp do nich i ich stan okazują się kwestią nadzwyczajnej wagi.       

Z dnia na dzień nie staniemy się potęgą zbrojną, to mrzonka. Warto natomiast dalej budować objawioną już i podziwianą w wolnym świecie “miękką siłę” Polski, jako pomostu między aspirującą do wspólnoty wolnego świata Ukrainą, a resztą Unii Europejskiej i Sojuszu Atlantyckiego. Siłę, obwarowaną zarazem porozumieniami, które zaatakowanie nas przez każdego agresora – kremlowskiego czy tym bardziej białoruskiego – uczyni dla niego nieopłacalnym, nie ze względu na wciąż wątły potencjał naszej armii, lecz niezawodną w tym wypadku reakcję sojuszników. Z nieoficjalnych wiadomości wynika, że pomimo wycofywania się Amerykanów z Europy, jeden układ obronny pozostaje już niemal gotów do podpisania  – to umowa z Francją pozwalająca na faktyczne rozciągnięcie na Polskę tamtejszego parasola atomowego, zbudowanego jeszcze przez generała Charlesa de Gaulle’a i w odróżnieniu od brytyjskiego – wobec sojuszników z USA przynajmniej autonomicznego, jeśli nie niezależnego. Tak, że nie decyduje humor Donalda Trumpa.                                              

Zamiast przedmurza – hub wolnego świata

Rafał Trzaskowski, wedle badań opinii publicznej ale i komentarzy mediów głównego nurtu, faworyt zbliżających się wyborów prezydenckich, popełnia błąd nie tylko logiczny, kiedy wykazuje, że Polska powinna mieć, a ściślej już ma najsilniejszą po tureckiej natowską armię w Europie. To porównanie zawiera przede wszystkim chybione założenie geostrategiczne. Bowiem niezależnie od jej wiarygodności jako uczestnika Sojuszu Atlantyckiego, Turcja od ponad 6O lat, a dokładniej od 1963 r. (to data uzyskania statusu państwa stowarzyszonego z ówczesną Europejską Wspólnotą Gospodarczą), trzymana jest w poczekalni do Zjednoczonej Europy, której kształt Polska od dwudziestu lat współtworzy, chociaż nie zawsze na miarę naszych ambicji i oczekiwań.

Co więcej, paradoksalnie Brexit, i nie chodzi tu o fakt, jak wielu Brytyjczyków żałuje dziś podjętej w referendum z 2016 r. decyzji wyjścia z Unii Europejskiej – zwiększył nasze szanse awansu w jej hierarchii. Powtórnie stać się to powinno następstwem dalece groźniejszego wydarzenia, jakim jest pełnoskalowa rosyjska inwazja na Ukrainę, ponieważ okazujemy się najmocniejszym państwem wschodniej flanki tak NATO, jak UE.Jednak już format normandzki i miński rozmów o przyszłości Ukrainy i ustanowieniu tam trwałego pokoju, Polskę pomijał, chociaż obecne w negocjacjach pozostawały Francja i Niemcy. Na długo przed wyborem Donalda Trumpa i jego szokującymi dla dotychczasowych sojuszników Ameryki deklaracjami oraz na ponad dekadę przed rozmowami w Ðżuddzie zostaliśmy wyłączeni z kluczowych decyzji, chociaż nie z tego oczywiście powodu nie porozumiano się wtedy w kwestiach Krymu ani Donbasu a na.rosyjsko-ukraińskiej granicy rychło rozgorzała wojna pełnoskalowa.    Sceptyczni wobec akcesji Polski do NATO kongresmeni amerykańscy czy niechętni nam politycy niemieccy, starający się zablokować przyjęcie naszego kraju do UE posługiwali się przed ponad ćwierćwieczem argumentem, że wraz sąsiadami z regionu możemy poprzez własne fobie i urazy wciągnąć resztę wolnego świata w konflikt z Kremlem. Teraz i tak pozostaje on faktem, na razie w formie powrotu globalnej zimnej wojny, co powinno podnosić nasze znaczenie jako partnera, który zna specyfikę Rosji i jej modus operandi, podobnie jak fakt, że wojna gorąca toczy się na bliskiej nam nie tylko geograficznie, ale też kulturowo i historycznie Ukrainie.      

Wynika z tego jednak wcale nie rola przedmurza, którą to w historii pełniliśmy aż w nadmiarze i ogromnym kosztem, raz tylko z korzyścią dla siebie,  kiedy to latem 1920 roku wysiłkiem całego społeczeństwa odparliśmy bolszewików spod Warszawy, paradoksalnie chroniąc też Niemcy przed zamierzonym przez wschodnich komisarzy wsparciem dla kolejnego buntu Związku Spartakusa i korzystając wyłącznie z mocno ograniczonej pomocy francuskiej, bo pojawili się wtedy u nas Maxime Weygand i młody oficer Charles de Gaulle, ten ostatni przyjechał tu jako instruktor ale w randze majora walczył ramię w ramię z Polakami. Jednak pozostałe kraje zachodnie szykowały już ewakuację swoich dyplomatów do Poznania, w przekonaniu, że stolicę zajmą rychło dywizje Michaiła Tuchaczewskiego, zresztą kolegi de Gaulle’a z obozu jenieckiego w Niemczech czasu I wojny światowej. Pamięta się powszechnie w Polsce o słowach brytyjskiego dyplomaty Edgara d’Abernona, który zwycięstwo polskie pod Warszawą nazwał osiemnastą bitwą decydującą o losach świata, ale zapomina o tym, że nie przyjechał tu jako pisarz, chociaż później książkę o naszej wojnie wydał: stał na czele misji międzysojuszniczej, której głównym choć niespełnionym zadaniem pozostawało jeszcze przed wiktorią warszawską odsunięcie od dowodzenia Józefa Piłsudskiego i zawarcie przez jego następców pokoju z bolszewicką Rosją na jej warunkach. Podobne są obecne oczekiwania już nie Brytyjczyków, lecz Donalda Trumpa i jego notabli, zwłaszcza wiceprezydenta Stanów Zjednoczonych D. H. Vance’a i sekretarza stanu Marca Rubio wobec Wołodymyra Zełenskiego i Ukrainy.

Tyle,  że nawet Karol Marks przyznał, że jeśli historia się powtarza, to wyłącznie jako farsa. Nie od rzeczy pozostaje jednak przypomnieć, że chociaż ostatecznie obroniliśmy się w 1920 r. skutecznie na całe dziewiętnaście lat – bolszewicy dotarli wtedy pod Warszawę z tego powodu, że kilka miesięcy wcześniej Józef Piłsudski we współpracy z Ukraińcami Symona Petlury podjął zbrojną wyprawę na Kijów, skąd obu rychło przyszło uciec.

Chociaż dalece roztropniejszym rozwiązaniem pozostawałoby wtedy skierowanie tych samych wojsk w obliczu osłabienia Niemiec na Olsztyn, do Prus Wschodnich, co pozwoliłoby przesądzić o przynależności do odradzającego się państwa ziem zamieszkałych przez milion osób mówiących w domu po polsku (z całym szacunkiem dla ówczesnych planów Naczelnika Państwa warto zauważyć, że mowa ta rzadziej dawała się słyszeć się w chatach na Wołyniu i Podolu) i zapewniłoby korzystniejszy do późniejszej obrony kształt granic, niż uzyskaliśmy go po fatalnym dla nas plebiscycie warmińsko-mazurskim, przeprowadzonym akurat wtedy, gdy na Warszawę ciągnęły bolszewickie dywizje i ważyły się losy państwa.  Przesadą pozostaje jednak być może wymaganie od twórcy drugiej niepodległości myślenia w perspektywie dwóch dekad, tak ze względu na jego zasługi jak porównanie z obecnymi liderami, katastrofalne dla tych ostatnich.             

Porażającym dowodem słabości polskiej polityki w wymiarze międzynarodowym i obronnym stało się upokarzające, bo prawie godzinne oczekiwanie Andrzeja Dudy na – jak się później okazało – zaledwie kilkuminutowe posłuchanie u Donalda Trumpa, do którego prezydent udał się ze swego rodzaju pielgrzymką hołdowniczą. Transmitowała to jak na ironię jedna z pisowskich stacji telewizyjnych. Incydent pokazał nam miejsce w szeregu i nie chodzi bynajmniej o pozycję “najlepszego sojusznika  Ameryki”. Równie znaczące, że w tym samym miejscu nie pozwolił siebie w podobny sposób, bo z góry, potraktować ukraiński prezydent Wołodymyr Zełenski. Wybierając następcę Dudy, warto więc i siłę charakteru kandydata na względzie. Bo odmieniane we wszystkich przypadkach frazesy o godności narodowej nie wystarczą ani jej nie zastąpią.   

Amerykanie zwijają się z Europy, główną osią staje się dla nich Pacyfik a nie Atlantyk, co wydaje się trwałą zmianą geostrategicznych priorytetów, przewidzianą zresztą przez naszych ekspertów (Bartłomiej Radziejewski). Żołnierzy amerykańskich w Jasionce pod Rzeszowem zastąpić mają inni sojusznicy Polski. Nie o los jednego tylko lotniska tu chodzi, nawet jeśli pozostawało głównym punktem przerzutowym pomocy dla Ukrainy. Raczej o podtrzymanie roli hubu, jaką dla wolnego świata wspierającego ten kraj pełni cała Polska. Ewidentne zobowiązania w tej dziedzinie wypełnić powinna również Unia Europejska. Ukraińcy po raz pierwszy bowiem wylegli na ulice i nie ulękli się ataków szturmowców z Berkutu, w momencie gdy bronili umowy stowarzyszeniowej ze Zjednoczoną Europą.

Wtedy po raz pierwszy w historii ktokolwiek przelał krew w imię ideałów tej wspólnoty. Nie czynili tego jednak Ukraińcy dla abstrakcyjnych celów, lecz z przekonania, że integracja z resztą kontynentu stanowi dla nich przepustkę do lepszego świata. We wspieraniu ukraińskich dążeń, Polska, zachowując rolę hubu wolnego i demokratycznego świata, powinna się wykazać również umiarkowaniem i zdolnością przewidywania. Ważne bowiem, żeby jeśli nastroje się zmienią – chociaż obecnie zdrada Trumpa wobec Ukrainy i sposób potraktowania Zełenskiego w Białym Domu wzmocniły raczej ukraińską nieustępliwość i jej popularność w społeczeństwie – nie powstała sytuacja, w której duch oporu na Ukrainie osłabnie a my będziemy desperacko zachęcać naszych nowych sojuszników do wykazania twardości wobec Kremla. W razie zawarcia pokoju grozi nam wtedy, że znajdziemy się na aucie. Nawet odgrywanie roli przedmurza nie stanie się wtedy możliwe, bo przed nami będzie spacyfikowana Ukraina, a z tyłu – zadowolony ze “złego pokoju”, bo to jeden kłopot z głowy, demokratyczny Zachód.    

Zbyt często w polskiej historii byliśmy samotni i przez sojuszników sprzedani – jak w 1939 r. we wrześniu i 1945 w Jałcie, a już za naszej pamięci w 1981 r. przez prezydenta USA Ronalda Reagana, który chociaż poznał za sprawą płka Ryszarda Kuklińskiego termin wprowadzenia stanu wojennego, nie przestrzegł przed nim “przyjaciół z Solidarności” – żebyśmy mogli sobie obecnie pozwolić na to, by zupełnie nie brać po uwagę podobnie niekorzystnego wariantu rozwoju sytuacji.   

Ponad dwadzieścia lat temu na mocy decyzji premiera Leszka Millera i prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego polscy żołnierze zostali wysłani do Iraku w składzie sił sojuszniczych, których zasadniczą część stanowiły oddziały amerykańskie. Nastąpiło to pomimo sceptycyzmu wielu państw zachodnich co do sensu akcji: Francja w ogóle udziału w inwazji odmówiła. Polska oceniana była na tle tych kontrowersji jako najlepszy sojusznik Stanów Zjednoczonych. W trakcie misji trwającej od 2003 do 2008 r. w Iraku zginęło 28 Polaków, w tym 22 z Wojska Polskiego, jeden z Biura Ochrony Rządu i trzech z “firm wojskowych” (w praktyce działających tam spółek ochroniarskich) – od ostrzału i  min – pułapek, w wypadkach śmigłowca i samochodów – a także z ekipy TVP dziennikarz Waldemar Milewicz i montażysta Mounir Bouamrane, a w tym samym zamachu ranny został operator Jerzy Ernst. Z obiecywanych polskim firmom kontraktów na przyszłą odbudowę Iraku nic nie wyszło, bo jak dotychczas nie ma ona miejsca, kraj pozostaje raczej rozrywanym konfliktami “państwem zbójeckim”. Przykład iracki ilustruje zasadę, że jeśli warto się z poświęceniem angażować, to tylko roztropnie.       

Jeszcze bardziej przygnębiające okazują się straty w wojnie afgańskiej. Według danych dowództwa operacyjnego z trwającej od 2002 do 2021 r. misji w Afganistanie nie wróciło 45 naszych rodaków: 43 polskich żołnierzy oraz  dwóch cywilnych pracowników wojska. Co tym bardziej dotkliwe, że operacja nie z winy Polaków przyniosła fiasko. Amerykanie zrejtrerowali z Afganistanu, pozostawiając go fundamentalistycznym talibom, zaś termin ewakuacji wybrano w ten sposób, że przypadał na moment przejmowania władzy przez Joego Bidena po Donaldzie Trumpie: bo żaden prezydent nie chciał być z tą ucieczką kojarzony. Nie od rzeczy przypomnieć,  że żaden z obu wymienionych gospodarzy Białego Domu nie służył podczas wojny w Indochinach, chociaż z racji wieku powinni. Biden, chociaż grał w uczelnianej drużynie futbolu amerykańskiego, wykpił się przed poborem domniemaną astmą, zaś Trump – defektem pięty zwanym w medycznym slangu ostrogą. W Wietnamie ginąć musieli inni amerykańscy chłopcy.     

Tylko Billowi Clintonowi skłonni zapewne jesteśmy wybaczyć, że chociaż szykował się już wtedy do kariery politycznej, na wojnę toczoną wśród indochińskich ryżowisk nie poszedł, skoro wyreklamował się od niej dzięki uzyskaniu stypendium Rhodesa w odległym Oxfordzie, gdzie – o czym była już mowa – poznał dawnego akowca Zbigniewa Pełczyńskiego, który przekonał go, że zasieki, dzielące wówczas Europę, nie muszą  wcale stać wiecznie, bo po drugiej ich stronie mieszkają ludzie, podzielający w znacznej mierze lub co najmniej rozumiejący amerykański punkt widzenia i wartości.  W trzydzieści lat później uczeń prof. Pełczyńskiego przyjął nas do Sojuszu Atlantyckiego. Z którym wciąż pozostaje nam wiązać  nadzieje, nawet w sytuacji słabnącego zaangażowania Amerykanów. 

Nie da się też ukryć, że ponieważ to demokratyczni prezydenci wciągnęli USA w brudną interwencję wietnamską, a republikanin Richard Nixon ją zakończył, za co jego sekretarz stanu Henry Kissinger jako sygnatariusz układów paryskich (z 1973 r.) dostał Pokojową Nagrodę Nobla wraz z wietnamskim szefem dyplomacji Le Duc Tho – właśnie kolejny republikański prezydent Donald Trump nawet jeśli bezpośrednio o tym nie mówi, odwołuje się teraz do tradycyjnych lęków i fobii związanych z tamtą pierwszą przegraną przez Amerykanów wojną. Za jego sprawą trauma odżywa. I pojawia się niechęć do angażowania się w odległych krajach. Z perspektywy tradycyjnego republikańskiego elektoratu ze zdezindustrializowanych i walczących z pauperyzacją stanów “pasa rdzy”, nie tylko Ukraina ale i Polska pozostają państwami peryferyjnymi. Tym bardziej musimy się więc liczyć z koniecznością szukania nowych rozwiązań, jakie nam bezpieczeństwo trwale zapewnią. Wszystko wskazuje, że znajdziemy je raczej w Europie niż za Oceanem.  Zaś po przytoczeniu smutnych statystyk, obrazujących polskie straty w toku misji zagranicznych, przywołać warto inne, skłaniające do dumy.

Według danych rządowych w trzy lata po rozpoczęciu przez Kreml wojny pełnoskalowej, 993 tys Ukraińców korzysta u nas z tzw.  ochrony czasowej, z czego  połowę stanowią dzieci. Dodatkowo 462 tys. obywateli Ukrainy dysponuje aktualnymi zezwoleniami na pobyt czasowy. Zaś ze statusu rezydenta lub zgody na pobyt stały korzysta dalsze 92 tys. osób. Dane te sumują się do 1,55 mln. [1]. W dużym przybliżeniu da się oznajmić, że tylu ludzi znalazło w Polsce ratunek przed okropnościami wojny na wschodzie. Dodać do nich można miliony, które przekroczyły naszą wschodnią granicę, ale w kraju nie pozostały, znajdując nowe domy w innych państwach wolnego świata. W sumie wjechało do Polski 18,8 mln Ukraińców po fatalnej dla nich dacie 24 lutego 2022 r. Żaden z nich, również spośród jadących tranzytem, bez wsparcia Polaków nie pozostał

Żadne liczby nie oddadzą jednak rozmachu powszechnej pomocy, jakiej ukraińskim uchodźcom wojennym udzieliło polskie społeczeństwo. To największa operacja humanitarna w Europie od zakończenia II wojny światowej, przeprowadzona kosztem wielu wyrzeczeń i rozregulowania licznych branż rodzimej gospodarki. Stanowi dowód wspomnianej już tu wielokrotnie “miękkiej siły” Polski i Polaków, za którą podziwia nas opinia publiczna wolnego świata. Zadaniem polityków, w tym nowego prezydenta, którego wkrótce sobie wybierzemy, pozostaje, jak powszechne uznanie przekuć na konkretne już decyzje, przy podejmowaniu rozwiązań, które miałyby trwającą od ponad trzech lat wojnę zakończyć.          

W “Zarudziu”, doskonałym opowiadaniu typu “long short story”, niezrównany Jarosław Iwaszkiewicz opisał moment, jak bohaterowie w czasie Powstania Styczniowego, emisariusz podziemnego Rządu Narodowego i jego wywodzący się z miejscowej szlachty przewodnik, przekraczają rzekę, by znaleźć się na terenach zamieszkałych w większości przez ludność ukraińską:”Weszli na prom, który zaskrzypiał pod ich ciężarem (..). – Masz pistolet? – spytał Józio Kaliksta.- Mam – Daj – powiedział Józio (..)I nim Kalikst zdążył zaprotestować wyrzucił oba pistolety do czarnej wody. Chlupnęły jakby cichym, zdziwionym okrzykiem.Kalikst stał oniemiały.- Jesteś szalony – powiedział.- Wszyscy jesteśmy szaleni. Daj mi złotą hramotę.Kalikst wręczył mu zwitek.Józio wsunął go sobie w zanadrze. – To nasza broń – powiedział” [2].   “Złota Hramota”, czyli Złota Księga, o której w opowiadaniu “Zarudzie” mowa, zawierała zestaw praw, należnych ówczesnemu ludowi ukraińskiemu i w praktyce była dekretem uwłaszczeniowym, wydanym przez powstańczy Rząd Narodowy. O zawartym w nim zniesieniu pańszczyzny podziemny gabinet zdecydował  jednak zbyt późno, by przekonać do polskiego powstania słowiańskich braci.  Wielki pisarz Jarosław Iwaszkiewicz, chociaż jego opowiadanie sprzed prawie pół wieku pochodzi, a traktuje o czasach sprzed ponad stu lat już wtedy – jak widać lepiej od wielu współczesnych nam polityków pojmował, jakimi metodami jesteśmy w stanie czegoś dobrego dla wolności swojej i innych dokonać na Wschodzie Europy.                                                              

Warto być przyzwoitym

Polska pomoc humanitarna dla dotkniętych kremlowską agresją Ukraińców – z całym szacunkiem również dla militarnego wsparcia w formie przerzutów broni przez Jasionkę – stanowi dla Polaków uzasadniony powód do dumy. Wyrobiła nam najlepszą od czasów Solidarności markę w świecie. Zasłużenie, skoro stała się faktem w imię typowo ludzkich odruchów i racji, a nie zobowiązań historycznych. Wprost przeciwnie, Polacy otworzyli przed przybywającymi ze wschodu sąsiadami w potrzebie nasze serca, portfele i drzwi mieszkań pomimo urazów związanych z pamięcią o rzezi wołyńskiej i wbrew niezdolności do zrozumienia jej znaczenia dla nas przez ukraińskich politycznych liderów. Po fazie euforii i zachwytów, jacy sami jesteśmy świetni – altruizm, o czym wiedzą psychologowie, podbudowuje bowiem również  ego  każdego, kto się wykazał szlachetnością – a także fascynacji naszymi gośćmi, że okazują się tak odlegli od przypisywanych się stereotypowo zachowań i reakcji, po czasie, kiedy poznawaliśmy się wzajemnie – nastaje moment racjonalizacji. Pracownice Zakładu Ubezpieczeń Społecznych, również w mniejszych ośrodkach skarżą się powszechnie na obcesową roszczeniowość ukraińskich petentek.  Dostrzegając narastający sceptycyzm wobec rozmiarów pomocy państwa dla ukraińskich przybyszów, Donald Tusk wychodzi naprzeciw tym nastrojom, zapowiadając odebranie świadczenia osiemset plus dzieciom tych Ukraińców, którzy nie pracują, bo nie chcą. Zresztą zatrudnienie znalazło u nas 80 proc wojennych przybyszów. Zamiar premiera okazuje się zgodny ze zdrowym rozsądkiem, ale to wciąż taktyka, nie strategia.

Ta druga niekoniecznie musi być zbieżna z odczuciami społecznymi: powszechnie bulwersujące zwyczajnych Polaków luksusowe samochody niestarych jeszcze Ukraińców, którzy powinni w ich przeświadczeniu walczyć na froncie zamiast parkować bryki przed drogimi restauracjami – to jednak sygnał, że wielu gości ze wschodu przyjeżdża do nas z pieniędzmi a nie ręką po socjal wyciągniętą, co dla gospodarki narodowej korzystniejsze.  Podobnie nie martwi imponująca liczba firm przez Ukraińców u nas zakładanych. Przez ostatnie trzy lata powstało ich prawie 90 tys, z czego 77 tys przypada na jednoosobową działalność gospodarczą. Ukraińcy radzą więc sobie u nas znakomicie. Spore wrażenie wywarła na mnie wizyta w lokalu na parterze ogromnego bloku na osiedlu Za Żelazną Bramą w Warszawie, gdzie gospodyni, która przyjechała do nas po 22 lutego 2024 r.  oferuje klientom zarówno poprawki krawieckie, jak gotowe ciuchy, a także wszelkiego rodzaju barachło jeśli użyć słowa powszechnie zrozumiałego w obu naszych krajach, ale też designerskie rzeźby, wazony, szkatułki czy popielniczki o całkiem awangardowych kształtach, nabywane za niezłe już pieniądze przez mieszkańców pobliskich apartamentowców.  Od  czasów Wietnamczyków królujących na Mirowie w latach 90. głównie w branży taniej gastronomii, nikt się tam podobną przedsiębiorczością nie wykazywał.          

Skoro wkraczamy w fazę racjonalizacji, to pomoc już przez Polaków udzielona stać się więc powinna kamieniem węgielnym przedsięwzięć dla obu stron korzystnych. W tym przyszłej odbudowy dotkniętego wojną sąsiedniego kraju. Oczywiście małostkowe byłoby pojmowanie jej w kategoriach inwestycji, bo nie w ten sposób rozumowały przybrane polskie babcie przyjmujące do domów ukraińskie matki wraz z dziećmi ani skrzykujący się naprędce młodzi wolontariusze, wożący od nas regularnie “humanitarkę” do nękanego ostrzałem rakietowym i atakami dronów irańskiej produkcji kraju.

Sąsiadka – emerytowana pani docent ze Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, bo to dawny blok Polskiej Akademii Nauk – chociaż od dziesięcioleci mieszkała samotnie, przyjęła do siebie Ukrainkę z dwójką dzieci. Cały budynek zrzucał się na soki owocowe dla nich, jogurty, sery i kolorowanki do zabawy. Sąsiadka, przezywaliśmy ją od dawna Hrabianką, bo zawsze w pretensjach i z utrwalonym w historii rodowym nazwiskiem, czasem utyskiwała tylko, że te dzieciaki jedzą jak zwierzątka. Ale troszczyła się jak o własne wnuki. Nie wiedzieliśmy, że kiedy podejmowała decyzję o przyjęciu całej trójki w pierwszym momencie po inwazji, kiedy nie mówiono jeszcze o żadnej rekompensacie państwa za taką pomoc – miała już rozpoznaną u siebie chorobę nowotworową w terminalnej fazie. Wprawdzie żaden Ukrainiec na jej pogrzeb później nie przyszedł, ale ktoś z SGGW przemawiając zaznaczył, że była dobrym człowiekiem. Miał rację.     Lekarz z kliniki weterynaryjnej przy Książęcej nie tylko za darmo zbadał uratowaną spod bomb wilczycę Norę, przyprowadzoną tam przez Milę, panią inżynier z Kijowa,  którą się trochę opiekowaliśmy, zanim pojechała dalej na Zachód – ale jeszcze na własny koszt wyposażył odstresowanego już psiaka w spory zapas niezbędnych lekarstw.   

Szwajcaria zbudowała swój dobrobyt, zaś Ameryka bombę atomową dzięki przyjęciu uchodźców, prześladowanych w swoich poprzednich ojczyznach. Gospodarki Kanady i Szwecji zyskały z kolei na przygarnięciu nieskorych do służby w wietnamskiej dżungli amerykańskich studentów, zwykle kreatywnych i błyskotliwych.  Fenomen polskiej pomocy dla Ukraińców zawiera się zarówno w jej powszechności jak bezinteresowności. Nawet jeśli ktoś powie, że skoro postępowaliśmy w imię wyższych racji, kuponów od tego odcinać nie wypada, znaleźć warto odpowiedź, że Polska ma  prawo przynajmniej nie stracić na aktywności humanitarnej, jaką rozwinęli nasi obywatele. Słynną formułę Władysława Bartoszewskiego,  że warto być przyzwoitym da się aktualizować również w ten sposób.   

Nie tylko interes Ukrainy ale i nasz polski wysiłek musi zostać uwzględniony przy okazji ustanawiania trwałego pokoju na wschodzie Europy. Inaczej stanie się on złym pokojem, czego nie tylko my się przecież obawiamy. Pozostaje nam tylko znaleźć polityków, zdolnych respektowanie tej zasady przeforsować. Ale przecież na wybory zaraz pójdziemy, więc czas najlepszy, by spytać o to kandydatów na kampanijnych spotkaniach. Wprawdzie powszechnie się podkreśla, że uprawnienia prezydenta w Polsce pozostają nikłe, ale w kwestiach obronności i dyplomacji okazują się całkiem rozległe i realne. A to sprawy teraz dla nas najważniejsze, nie trzeba sondaży, by o tym wiedzieć.         

 [1] Obywatele Ukrainy w Polsce – Raport. Urząd do spraw Cudzoziemców gov.pl z 24 lutego 2025 [2] Jarosław Iwaszkiewicz. Zarudzie. Czytelnik, Warszawa 1976, s. 98

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here