Kilkunastoprocentowa przewaga Andrzeja Dudy nad Rafałem Trzaskowskim nie zmienia faktu, że urzędujący prezydent odebrał już lekcję pokory. Przecież jeszcze niedawno miał wygrać wybory w pierwszej turze.
Sondaże dawały jeszcze niedawno Andrzejowi Dudzie nawet 59 proc poparcia. Tym samym osiagnięty rezultat – chociaż najlepszy z grona wszystkich pretendentów – pokazuje, że w krótkim czasie kandydat stracił co trzeciego zwolennika. Erozja ta powinna dać do myślenia również tym wszystkim, którzy utrzymują, że los drugiej tury został już przesądzony, a cała dogrywka jest formalnością.
Jeśli w dobie pandemii, największego dla Polaków zagrożenia zbiorowego od zakończenia drugiej wojny światowej, szef państwa wspierany przez partię rządzacą, parlamentarną większość i partię rządzącą oraz „narodowe” – pożal się Boże – media nie potrafił w pierwszej rundzie rozstrzygnąć losów wyborczego wyścigu – to można mówić zarówno o kryzysie jego popularności jak całego obozu władzy.
Zwłaszcza, że rywali miał skromnych: przedstawiciel najsilniejszej partii opozycji Rafał Trzaskowski, z którym w drugiej turze zmierzy się Duda to dla Platformy Obywatelskiej trzeci w kolejności wybór. Kandydatem marzeń był Donald Tusk, ale pomimo przygotowanej już narracji o powrocie na białym koniu i dokończenia kadencji prezydenta Zjednoczonej Europy nie zdecydował się zaryzykować. Małgorzata Kidawa-Błońska miała umożliwić pozyskanie a ścislej aktywizację elektoratu umiarkowanego ale przyjazne plakaty z przytulaniem starszej pani zdezaktualizowały się brutalnie z chwilą, gdy wymogi epidemii wymusiły… obowiązkowe dwa metry dystansu między ludźmi. Była marszałkini Sejmu pogrzebała swoje szanse absurdalnym wezwaniem do bojkotu głosowania planowanego jeszcze wtedy w maju. Z pogorzeliska jej kampanii wyłonił się dopiero kandydat Trzaskowski. Przegrywająca kolejne wybory Platforma na gwałt potrzebowała zwycięzcy, a prezydent Warszawy dwa lata temu zdobył tę funkcję pokonując niespodziewanie już w pierwszej turze zastępcę Zbigniewa Ziobry, symbolizującego najbardziej agresywny segment pisowskiej strategii – przejmowanie wymiaru sprawiedliwości – Patryka Jakiego. Dwaj pozostali liczący się konkurenci Dudy – kandydat obywatelski Szymon Hołownia i antysystemowy Krzysztof Bosak – zauważeni zostali przez media głównego nurtu dopiero wówczas, gdy wypromowali się za sprawą internetowych przekazów i dalsze ich ignorowanie oznaczałoby nieuchronną śmieszność dla sprawców tego embarga.
Nawet politycy z czołówki PiS przyznawali w prywatnych rozmowach, że Duda w tym roku to już nie zwycięzca z 2015. Nie ściąga też podobnych jak wtedy tłumów na spotkania.
Duda, który pięć lat temu na tle wujaszkowatego Bronisława Komorowskiego przedstawiany był jako polityk młody i rzutki – chociaż wizualnie zupełnie się nie postarzał, nabrał cech typowego kandydata władzy. Podróżując po kraju bardziej celebrował i zaszczycał czy przecinał wstęgi niż nawiązywał bezpośredni kontakt z ludźmi.
W kwestii pandemii – sprawie dla Polaków najważniejszej – zapisał się Duda co najwyżej gospodarskimi wizytami na pogotowiu w Garwolinie. Kpiono wtedy, że przeszkadzał ratownikom w pracy. I że witał go dyrektor szpitala z PiS.
W jednej kwestii – polityki zagranicznej – odegrał samodzielną rolę, podróżując w ostatnim przedwyborczym tygodniu do USA. Przyjmowany w Białym Domu przez Donalda Trumpa, za co zresztą gospodarza krytykowali demokraci, miał dać wyraz poważnej pozycji najlepszego sojusznika Stanów Zjednoczonych. Przekaz okazał się jednak przesterowany, a opowieści o trzech tysiącach żołnierzy amerykańskich, którzy mają się rychło przegrupować z Niemiec do Polski zdementowała natychmiast ambasador Georgette Mosbacher. Spraw naprawdę kontrowersyjnych – jak ponurej kwestii ustawy 447, zezwalającej organizacjom powstałym w kilkadziesiąt lat po wojnie na ubieganie się o zwrot bezspadkowych majątków pozostałych po ofiarach Holocaustu – Duda nawet nie dotknął, całkowicie przystając na przejęcie oburzonych tą kwestią wyborców przez kontrkandydata z prawicy Krzysztofa Bosaka.
Nie był za to Duda aktywny w sprawach ukraińskich, chociaż przedstawia się jako kontynuator dzieła Lecha Kaczyńskiego, a okazja trafiła się idealna – bo w Kijowie zmienił się prezydent ze schlebiającego neobanderowcom Petra Poroszenki na pragmatycznego byłego celebrytę aktora Wołodymyra Zełenskiego. Nie stało się to okazją do uwzględnienia oczekiwań środowisk kresowych, spodziewających się godziwego upamiętnienia śladów polskiego bohaterstwa (Orlęta Lwowskie) i martyrologii (rzeź wołyńska). Zaś wobec Białorusi, zamiast wspierać inwestujących tam polskich przedsiębiorców przyjęto absurdalną taktykę uczenia miejscowych demokracji, przy użyciu kosztownych instytucji dających synekury pisowskiemu zapleczu eksperckiemu. Z powodu historycznych zaszłości nie daje to żadnego efektu poza dobrostanem już wymienionych. Duda nie zdobył się na choćby jeden pojednawczy krok służący normalizacji kontaktów z Rosją w sytuacji gdy reszta świata otwarcie lub skrycie odchodzi od przyjętej po aneksji Krymu polityki sankcji jako nieskutecznej, bo tylko wzmacniającej przywództwo Władimira Putina jako zdolnego przeciwstawić się zachodniemu dyktatowi.
Skoro prezydent w kwestii polityki zagranicznej i wojskowości dysponuje sporymi i realnymi uprawnieniami, to symboliczne okazuje się zaangażowanie nawet nie po stronie Trzaskowskiego tylko Hołowni najwybitniejszych praktyków w tych kwestiach: znawczyni polityki wschodniej Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz oraz bohatera misji zagranicznych gen. Różańskiego. Ich rosnąca determinacja obnaża prezydenckie zaniechania w ich specjalnościach.
Słabość personelu głowy państwa sprawia, że ani pałac i kancelaria, ani sztab wyborczy Dudy nie stały się istotnym ośrodkiem koncepcyjnym czy eksperckim. Przed pięć lat dominowali tam zwyczajni urzędnicy (szefowa kancelarii Halina Szymańska) a ostatnio delegaci pisowskiego aparatu (Adam Bielan). Nieliczni kompetentni fachowcy nie rwali się do pierwszego szeregu, pracę na zapleczu preferuje choćby główny twórca prezydenckiego wizerunku i sukcesu sprzed pięciu lat Piotr Agatowski. Pozostaje barwnym wyjątkiem wśród rozmaitych odcieni szarości prezydenckiego staffu. Drugim okazała się znamienita prawniczka Jolanta Turczynowicz-Kieryłło, głosząca walkę z hejtem oraz potrzebę pogodzenia reformy wymiaru sprawiedliwości z oczekiwanami tworzących go środowisk. Jednak gdy tylko zaatakowały ją media, Duda przyjął jej dymisję, chociaż ambicją pani mecenas wydawało się poszerzenie prezydenckiego zaplecza. Dziś już na to za późno: za kilkanaście dni prezydenta ocenią wyborcy. O zmarnowanych szansach tej kadencji napisać można pracę doktorską. Jeśli ten dorobek wystarczy do reelekcji, Polskę czeka kolejne pięciolecie prezydentury lojalnej wobec partii rządzącej a nie wyborców. Przekonały się o tym grupy społeczne tak odmienne jak zadłużeni kredytobiorcy – frankowicze i górnicy, którzy na Dudę liczyli, bo w kampanii wiele im obiecywał, ale niczego w zamian nie zyskali. Urzędujący prezydent reprezentuje mentalność, w której zwycięzca troszczy się wyłącznie o siebie a jakąkolwiek empatię trudno mu przypisać.