Zaskakujące nadrobienie kilkunastoprocentowej straty przez Rafała Trzaskowskiego przez tydzień po pierwszej turze to efekt strategii kooptacji – kontrastującej z postępującym wyostrzaniem przekazu przez Andrzeja Dudę. Na razie urzędujący prezydent do siebie zraża, challenger zaś – przekonuje. Nie przesądza to wcale o wyniku.
Sondaże, w których Trzaskowski nie tylko zniwelował 13-procentową stratę ale kandydata PiS wyprzedził nie uwzględniają siły deklarowanych przekonań. Duda może liczyć na to, że nie wszyscy nowi zwolennicy pretendenta z PO pójdą do urn.W innym wypadku byłaby to strategia samobójcza. Tyle, że Duda dał się poznać jako polityk ostrożny, nie spieszy się przed Trybunał Stanu, który czeka go, jeśli sam przegra wybory prezydenckie zaś PiS potem parlamentarne.
Działania, które opinia publiczna odbiera jako agresję i które niewątpliwie utrudniają pozyskiwanie wyborców umiarkowanych, zwykle przesądzających o wyniku prezydenckiej elekcji, gdzie frekwencja jest najwyższa – posłużyć mają mobilizowaniu tych wszystkich, którzy ze względów emocjonalnych a nie pragmatyczno-prawnych jak sam Duda obawiają się powrotu do władzy PO i podobnej czarnej serii PiS, jaką Platforma zapoczątkowała zaskakującą przegraną Bronisława Komorowskiego przed 5 laty, za którą poszły kolejne: dwa razy do Sejmu a nawet w wyborach europejskich, kiedy to Grzegorz Schetyna zmontował koalicję wyjatkowo szeroką nawet z udziałem SLD i PSL.
Logice kampanii wyostrzającej służy pozycjonowanie i wskazywanie wroga (warszawka, elity, obce media) zgodnie ze wskazaniami mistrza Jarosława Kaczyńskiego międzywojennego niemieckiego prawnika Carla Schmitta, eksponowanie kwestii dla Polski drugoplanowych (prawa i żądania środowisk LGBT), odgrzewanie tematów przebrzmiałych (skrajnie zideologizowane pytania do kandydatów w debacie TVP przed pierwszą turą).
Duda odwołuje się do lęków nie do faktów: nieważne, że nie toczy się dziś kampania na rzecz usunięcia religii ze szkół ani przyznania praw do adopcji dzieci parom homoseksualnym (nawet małżeństw nie mogą u nas zawierać, inaczej niż w wielu innych krajach Unii) – istotniejsze, że wyborcy się tego boją. Agenda przemówień Dudy nawiązuje do psychologii a nie politologii. Adresatem pozostaje wyborca kierujący się kompleksami, który lubi czuć się „zaopiekowany” przez kandydata. Nie znosi za to warszawiaków, mediów mających niemieckiego właściciela i wspierających Trzaskowskiego artystów.
Czy podobnymi środkami ktoś wygrał już w Polsce wybory prezydenckie? Odpowiedź wydaje się oczywista: Lech Kaczyński w 2005 r. Pamiętna szarża Jacka Kurskiego z „dziadkiem z wermachtu” Donalda Tuska z początku wydawała się sabotażem. W efekcie dała jednak kandydatowi niespodziewany bonus u wyborców wychowanych na filmach wojennych nakręconych jeszcze w PRL a sceptycznych nie tyle wobec całej UE co niemieckiego w niej przywództwa.
Łatwo jednak o kontargument. Lech Wałęsa w 1995 r. stracił prezydenturę na rzecz Aleksandra Kwaśniewskiego, gdy zaproponował w debacie telewizyjnej, że poda mu nogę zamiast ręki a w całej kampanii próbował ożywiać historyczne resentymenty. Paradoksalnie nie przekonał wcale antykomunistycznego elektoratu, który w pierwszej turze skupił się przy szczerym i otwartym Janie Olszewskim, prezentującym prospołeczny program – a w drugiej w znacznej turze został w domu nie chcąc głosować na niedawnego promotora lewej nogi w polityce (w wersji soft) czt wręcz na agenta Bolka (w wersji hard). Pamiętam, jak w dniu drugiej tury pojechałem do Łomży. Rano głosowali wyborcy ze starszej części miasta. Serio obawiałem się, że żadnego zwolennika Kwaśniewskiego, który powie mi do kamery, że na niego głosował, w tym miejscu nie znajdę. Ale koło południa do urn ruszyły blokowiska i mieszkańcy osiedla willowego, zwanego wtedy jak w całej Polsce „Reaganówką”. Zapamiętałem pewnego siebie mężczyznę, który na głosowanie przyjechał toyotą camry i z dużo młodszą partnerką w eleganckim futrze. Pierwszy do nas podszedł i zanim zadałem mu pytanie zdążył oznajmić:
– Na Aleksandra Kwaśniewskiego. Człowiek godny i stateczny.
Podobne deklaracje składali otwarcie inni, chociaż Łomża uchodziła wtedy za twierdzę Wałęsy, co potwierdzały wyniki drugiej tury. Podobnie jak Włocławek – za matecznik Kwaśniewskiego.
Po powrocie do bazy oznajmiłem w newsroomie Wiadomości:
– Wygra Kwaśniewski.
– Co ty opowiadasz, to niemożliwe – słyszałem zewsząd.
Dudę z Wałęsą z jego schyłkowej fazy w polityce łączy to, że skutecznie zraża do siebie innych. W efekcie głosowanie na Rafała Trzaskowskiego zadeklarował nawet Ryszard Bugaj, w 2005 r. jeden z filarów zaplecza intelektualnego Lecha Kaczyńskiego. Oponentką PiS od dawna pozostaje Jadwiga Staniszkis. To nie oni zmienili przekonania, tylko PiS przez pięć lat niepodzielnych (jeśli pominąć przewagę opozycji w Senacie w ostatnim roku) rządów sprzeniewierzył się deklarowanym celom swojej polityki. Doskonale widać to po wymiarze sprawiedliwości, bo przejęcie sądów zamiast przyspieszyć postępowania jeszcze je wydłużyło a sędziów niechętnych PiS zastąpili tacy jak Stanisław Piotrowicz w Trybunale Konstytucyjnym. Kasta jako zjawisko pozostaje, zmieniają się tylko personalni beneficjenci. Uderzająca okazuje się też degrengolada TVP w wymiarze dziennikarskim (Wiadomości z Holecką i Adamczykiem, Info) oraz programowym (tureckie seriale i mydlana opera Ogórek z Łęskim).
Problemem Dudy wydaje się nawet nie to, że roztrwonił poparcie kręgów opiniotwórczych (co oczywiste, bo dla intelektualistów demokracja pozostaje ważniejsza od krzykliwego egalitaryzmu polityki społecznej PiS), ale że nikogo nowego do siebie nie przekonał. I już nie ma na to czasu. Bo podobne działania na zasadzie last minute opinia publiczna odbiera jako obłudę: pięć lat temu Bronisław Komorowski nie pozyskał głosów zwolenników Pawła Kukiza rozpisując referendum w sprawie zmian ustrojowych, bo merkantylna intencja tego zabiegu okazała się zbyt oczywista.
W USA o dwukrotnym zwycięstwie Baracka Obamy i wygranej jego formacji w wyborach do Kongresu rozstrzygnął nie zawsze wierny wieloletni elektorat Demokratów, ale wyborcy określani jako blue dogs (dosł. Niebieskie psy), chodzący co niedzielę do kościoła, przeciwni rozpasaniu budżetowemu ale i ograniczeniom w dostępie do broni. Ich rolę Christoph von Marschall, biograf Obamy charakteryzuje w ten sposób: „Za tryumfem tym nie stoją postępowi lewicowi demokraci, którzy chcą wszystko robić inaczej, lecz wyznający konserwatywne wartości (..). Wiedzą o tym partyjni stratedzy, że wyborcy wcale nie zwrócili się w lewą stronę, lecz są rozczarowani Bushem, który zdradzil ideę obiecamego konserwatywnego zwrotu. Wyborcy zarzucili tę prawicową ideologię, lecz nie chcą na to miejsce żadnej lewicowej. Życzą sobie pragmatyzmu, politycznego umiarkowania i rozsądku” [1].
Wstawcie Państwo zamiast Busha juniora – Jarosława Kaczyńskiego, nie obrażając się zarazem o niebieskie psy, bo amerykańska symbolika polityczna różni się zasadniczo od naszej, skoro osioł u nas postaciujący zwykle głupotę pozostaje tam… dumnym symbolem jednej z dwóch głównych partii bo związani z naturą Amerykanie cenią w tym zwierzęciu pracowitość i przydatność dla człowieka.
Jednak przykłady z Ameryki dopasować można do obu możliwych dziś w Polsce scenariuszy, bo gdy Obama skończył drugą kadencję, a o trzecią w związku z wprowadzonym w latach 50. konstytucyjnym zakazem nie mógł się już ubiegać, w Białym Domu zastąpił go pogardzany przez elity Donald Trump, dzięki głosom nie żadnych niebieskich tylko tradycyjnej białej klasy pracującej, hołdującej wypróbowanym wartościom ale też widzącej w znanym z telewizji miliarderze faceta, który da im pracę. W Polsce żadnych nowych jej warsztatów Duda nie stworzył, ale rozdawał 500 plus, mniejsza z tym, że fundowane z podatków, płaconych przedtem jeśli nie przez beneficjenta świadczenia to jego zaradniejszego i pracowitszego sąsiada. Zaś Trump o nowojorczykach w kampanii wyrażał się podobnie jak teraz o warszawiakach Duda. Albo jak Zbigniew Boniek, przestrzegający Polaków, że prezydenta wybiorą im źle wykształceni mieszkańcy wsi o niskich dochodach – o elektoracie PiS. Trzaskowski też zdążył sobie zrazić uczestników prodemokratycznych protestów (przemówienie poznańskie, że nie będzie prezydentem totalnej opozycji) i ludzi opowiadajacych się za przywróceniem telewizji publicznej a nie zaoraniem TVP na pohybel Kurskiemu. Lapusy zdarzają się wszędzie, czasem jako element strategii częściej jako błąd szeryfa: gdy republikańskiemu kandydatowi miliarderowi Mittowi Romneyowi sztab zorganizował spotkanie z bezrobotnymi z Luizjany, ten nie omieszkał dodać od siebie, że doskonale ich rozumie, bo sam też przecież nie ma stałej pracy. Nawet Obamie zdarzyło się na spotkaniu z rolnikami w Iowa poskarżyć się na wysokie ceny rukoli w supermarketach ekologicznych Whole Foods, co miało posłużyć obciążeniu pośredników rolnych i handlowych odpowiedzialnością za taką sytuację, ale zabrzmiało fatalnie, bo farmerów z Iowa na zakupy w ekologicznych delikatesach nie stać, sami zaś uprawiają kukurydzę nie rukolę.
We Francji czy Stanach Zjednoczonych obowiązuje zasada, żeby schlebiając wyborcom, którzy piją czerwone wino nie stracić równocześnie tych, którzy wolą piwo. W Polsce pokutuje mit o podziale na dwa wrogie plemiona. Jak „Czerwona książeczka” Mao Zedonga w Chinach rewolucji kulturalnej – zastępuje myślenie. Naprawdę tak ją reklamowano…
Zaś o marności obu przecież zwycięskich w pierwszej turze kandydatów świadczy fakt, że głównymi wydarzeniami następującego po niej tygodnia stały się nie deklaracje żadnego z nich, ale polityków już z gry o prezydenturę wyeliminowanych: Szymona Hołowni (trzecie miejsce, 14 proc) i Krzyszofa Bosaka (czwarty w wyborach z 7 proc). Obie korzystne dla Trzaskowskiego: Hołownia go poparł, zaś Bosak – co równie istotne – nie wskazał jego rywala.
Trzaskowski podobnie jak przed laty Kwaśniewski opiera swoją strategię na kooptacji. Nawet jeśli przy okazji szokuje, jak w pamiętnym wystąpieniu poznańskim, kiedy to jak na zamówienie pisowskiej propagandy ogłosił, że nie będzie prezydentem totalnej opozycji. Sensu to wprawdzie nie miało żadnego, ale zabrzmiało pięknie dla wielu zmęczonych nie tyle wojną plemienną co raczej drole de guerre toczoną od lat przez PiS i PO. Zaś już ponad cztery wieki temu władca Nawarry Henryk IV rozpoczynając grę o tron francuski oznajmił, że Paryż wart jest mszy…
Dwóch prezydentów, dwóch zwycięzców i dwóch wielkich przegranych
Potwierdziły się obawy, że obecność Rafała Trzaskowskiego jako wyrazistego kandydata partyjnego z PO… poprawi wynik Andrzeja Dudy. Jednak to nie prezydent kraju ani prezydent stolicy mogą cieszyć się z wyników pierwszej tury. W dłuższej perspektywie zwycięzcami okażą się Szymon Hołownia i Krzysztof Bosak, których kampanie jako jedyne oparły się niszczycielskiej siłe partyjnych machin. Za to klęskę poniosły SLD i PSL, to może być ich koniec.
Rafał Trzaskowski, namalowany przez Wilhelma Sasnala z wielką tubą w ręku chociaż wielkim mówcą nie jest a przy tym niewiele ma do powiedzenia jak na lidera obozu demokracji – ucieleśnia jednak pewien magnetyzm dla rozczarowanych dawnymi działaniami Grzegorza Schetyny czy Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Bo przynajmniej się stara. Sprawia wrażenie, że wierzy w sukces, a nie – jak kiedyś Wałęsa czy teraz Duda – kandyduje bo musi. I od warszawskich wyborów sprzed dwóch lat, kiedy już w pierwszej turze rozjechał zastępcę Zbigniewa Ziobry – Patryka Jakiego, ma twarz zwycięzcy. Nieważne, że Jaki, kibic Odry Opole, z całą powagą mówił o „hekatumbie” a jego sztabowcy nie odróżniali Pragi czeskiej od warszawskiej. Wtedy PO desperacko potrzebowała sukcesu i Trzaskowski, przedtem celebryta znany z tego, że jest znany, stał się jego symbolem. Nie święci garnki lepią.
Dudzie w tej kampanii towarzyszy wzmocniona ochrona, a na jego wiecach dochodzi do tumultów. Na tym tle Trzaskowski prezentuje siebie jako ten, który wychodzi do ludzi. I wzbudza ich ciekawość, całkiem jak… Duda 5 lat temu.
Wystarczył tydzień – i to ten roboczy, bez weekendu – żeby Andrzej Duda stracił pozycję faworyta wyborów prezydenckich. Płaci za fatalne zaplecze (kolejne lapsusy Adama Bielana), własne błędy urzędnicze (ułaskawienie pedofila) ale przede wszystkim za to, że jest cieniem samego siebie sprzed 5 lat: niespodziewanego zwycięzcy. Nadrabia więc agresją.
W jednej z kampanii jeszcze w rodzinnym Arkansas Bill Clinton o północy zatrzymał się na stacji benzynowej i dosiadł do stolika, przy którym jadł omlet mężczyzna w kowbojskim kapeluszu i wysokich butach. Przez dłuższą chwilę go do siebie przekonywał. Gdy miejscowy rozmówca skończył posiłek, oznajmił Clintonowi, że zawsze popierał republikanów, ale teraz zagłosuje na niego, skoro jako pierwszy polityk pofatygował się do takiej dziury…
Wyborca bowiem uwielbia, żeby o niego zabiegać. Ale ceni też kandydata, który zna jego ukryte lęki i umie się do nich odwołać. Pierwsza z tych reguł przemawia za Trzaskowskim, druga za Dudą. Wciąż nie wiemy ani z sondaży nie odczytamy, który efekt zadziała mocniej. Czy lepiej opłacać się będzie dzielenie czy raczej dodawanie. Ale poprzez swój głos mamy wpływ na wynik.
[1] Christoph von Marschall. Barack Obama, czarnoskóry Kennedy. Wyd. Studio EMKA, Warszawa 2008, s. 26