Prezydent Stanów Zjednoczonych Joe Biden nawet z telebimu nie chciał przemówić do polskich parlamentarzystów, chociaż ci ostatni – na wyrost, jak się okazało – z wyprzedzeniem pochwalili się, że najpotężniejszy polityk świata do nich się zwróci. Gdy się nie nie ma, co się lubi, to się lubi co się ma – to potoczne powiedzenie pasuje do przebiegu popołudniowego zgromadzenia posłów i senatorów w 23. rocznicę przystąpienia Polski do NATO.
Wydarzeniem sie nie stało. Słowa polityków, wypowiadane w tak ciężkiej dla ukraińskiego narodu chwili nie wzbudzają sprzeciwu, pozostają przeważnie zacne i oczywiste. Nie pomogą jednak w sposób istotny uchodźcom, koczującym na dworcach, zwykłym Polakom udzielającym im pomocy i czasem zapraszającym do własnych domów ani samorządowcom, szukających dla nich zakwaterowania pomimo budżetowych ograniczeń. Nie mówiąc już o tych, którzy z zaatakowanej przez Rosję Ukrainy nie wyjechali i na których wciąż spadają bomby. Nie pięknych słów potrzebują.
Andrzej Duda mówił o rosyjskim ludobójstwie i potrzebie jedności oraz znaczeniu Unii Europejskiej. O tym ostatnim jednak nie tyle stanowczo, żeby rozzłościć prezesa partii rządzącej Jarosława Kaczyńskiego, nie schodzącego oficjalnie z dotychczasowego konfrontacyjnego kursu wobec Brukseli, za to posłów Konfederacji na pewno (pomrukiwali z ław ile wlezie, ale realnego znaczenia nie mają). Komentując słowa wywodzącego się z PiS prezydenta wicemarszałek Senatu z tej partii Marek Pęk wskazał, że uznaje NATO i Unię Europejską za sojusze dla Polski komplementarne. Tyle, że nie o niuanse drobnych różnic przekazu w obozie władzy tu chodzi. Z pewnością Polska, zabiegająca teraz o fundusze z Unii Europejskiej na taką pomoc przyjmowanym u nas wojennym uchodźcom, żeby udało się chociaż zapobiec katastrofie humanitarnej – nie może sobie zarazem pozwolić na utratę środków z funduszu odbudowy na walkę z pandemią. A ich przydział Unia wciąż skłonna jest wiązać z oceną praworządności u nas.
Wołodymyr Zełenski rozczarował, niewielką część przekazu adresując do słuchających go na dworcowych monitorach rodaków, którym należał się żywszy apel o wytrwanie i obietnica wyjednania międzynarodowej pomocy. Sporo mówił o nadziejach, związanych z zachodnimi politykami. Mniej o przesłankach, że naprawdę je spełnią. Za dużo zaś – o katastrofie smoleńskiej (jaki ma być jej związek z tematem?) i przewidywaniach Lecha Kaczyńskiego z czasów wojny w Gruzji, aż mogło to sprawiać wrażenie, że zwraca się wyłącznie do obozu rządzącego w Polsce. A nie do zwykłych ludzi, którzy masowo ofiarnie i bezinetresownie udzielają pomocy jego uciekającym przed wojną rodakom.
Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego – usłyszeliśmy w odtwarzanym z taśmy wystąpieniu sekratarza generalnego NATO Jensa Stoltenberga. To potwierdzenie artykułu 5 Traktatu Waszyngtońskiego, obligującego kraje członkowskie do wspólnej obrony, gdyby zaatakowany został którykolwiek z nich. Wcześniej aktualność tego fundamentalnego zobowiązania potwierdził sam prezydent USA Joe Biden.
Posłowie i senatorowie opuszczali w piątek pod wieczór gmach parlamentu z poczuciem spełnionego obowiązku. Jednak od tej godziny z parlamentarnego kalendarza ani atakującym Rosjanom się nie pogorszy ani zagrożonym Ukraińcom nie poprawi.
Dworce pozostają zatłoczone uchodźcami. Wypełniają się nimi hale targowe i sportowe oraz centra konferencyjne i ośrodki wypoczynkowe. Zwykli Polacy pomagają jak mogą gościom, których dotknęło nieszczęście. Samorządy radzą sobie z wyzwaniami. Dołączają organizacje pozarządowe. Także mnóstwo tych, co żadnego szyldu, by nieść pomoc nie potrzebują. I coraz mniej zależy tu od polityków. Rocznicowy piątek w polskim parlamencie nie wyszedł poza konwencje, z jakimi spotykamy się na odbywających się teraz niemal codziennie w strefie euroatlantyckiej spotaniach na szczycie i rozmowach ostatniej szansy. Potwierdzenie, że jesteśmy razem – to wciąż niewiele. Wystarczy przejść się na zapchany uciekinierami Dworzec Centralny, żeby się przekonać, czego naprawdę potrzeba. Nam i im.