Propaganda i reszta
O tym, że obecna kampania przewyższa brutalnością poprzednie, przekonanych jest dwie trzecie Polaków. Z kolei wynik ostatnich wyborów prezydenckich w USA pokazuje, że w demokracji wygrać może… strona spokojniejsza. Joe Biden pokonał Donalda Trumpa również dlatego, że trzymał nerwy na wodzy. Co w czasie, gdy Amerykanów trapiła pandemia miało rozstrzygające znaczenie.
Odpowiedź na pytanie, dokąd zmierza kampania wyborcza a w ślad za nią polska polityka zdaje się zawierać w znanej anegdocie o przedwojennym lwowskim matematyku. Zaczepia go na ulicy wiejska baba, dźwigająca ogromny kosz z zakupami.
– Proszę pana, czy ja w dobrym kierunku do dworca idę?
– Kierunek dobry, ale zwrot przeciwny – odpowiada rzeczowo uczony.
Krew na rękach
O brutalność kampanii aż 58 proc z nas obwinia partię rządzącą Prawo i Sprawiedliwość, podczas gdy odpowiedzialność Koalicji Obywatelskiej przypisuje 42 proc. 8 proc uważa, że winne są wszystkie partie: w sondażu IBRIS można było wskazać więcej niż jedną. Zaledwie 26 proc stwierdza, że kampania wyborcza nie jest brutalniejsza od poprzednich, 2 proc – że nawet łagodniejsza [1]. Badanie przeprowadzono jeszcze przed próbą samobójczą byłego wiceministra spraw zagranicznych i posła PiS Piotra Wawrzyka. Wydarzeniem, które z pewnością raczej wyostrzy oceny Polaków, dotyczące bezwzględności świata polityki. Krew się już polała – w tym wypadku z przeciętych nadgarstków b. wiceszefa dyplomacji – ale nikogo nie skłania to do opamiętania ani stonowania przekazu. Ani jego partyjnych kolegów, wywierających na niego presję, żeby za dużo nie mówił o sprawie, ani oponentów osądzających go nie tylko przed procedurą sądową, ale postawieniem zarzutów nawet, bo wciąż ich nie usłyszał.
Chociaż do wyborów pozostaje jeszcze prawie miesiąc, już mieliśmy do czynienia z porównywaniem Jarosława Kaczyńskiego do Władimira Putina jak również pozdrawianiem przywódcy Koalicji Obywatelskiej Donalda Tuska po niemiecku przez liderów PiS. Zarzuty zwykle zarezerwowane dla finału kampanii stały się normą już w początkowej jej fazie. A złagodzenia nic nie zapowiada. Do chwytów dyżurnych i codziennych zalicza się kreślenie przerażającego obrazu kraju, jeśli wybory wygra konkurencja. Opozycja mówi w tym kontekście o zduszeniu swobód obywatelskich, jeżeli PiS zyska trzecią kadencję u władzy. Rządzący alarmują, że gdy wygra opozycja, na powrót podniesie wiek emerytalny, odbierze czternaste emerytury i pięćset plus oraz wpuści do kraju mrowie niechcianych imigrantów, chociaż to za rządów PiS wydano dla nich poza obowiązującymi procedurami sprawdzającymi co najmniej 250 tys wiz pracowniczych: na tym przecież polega afera nieszczęsnego Piotra Wawrzyka.
Zarządzanie strachem
O wyniku wyborów prezydenckich w Stanach Zjednoczonych w 1964 r. przesądziła mała dziewczynka Daisy. Została bohaterką telewizyjnej reklamówki autorstwa Tony’ego Schwartza, pracującego dla Lyndona Johnsona, lokatora Białego Domu od śmierci Johna Kennydy’ego. Johnson ubiegał się o wybór z ramienia demokratów. W zatytułowanym “Daisy girl” filmiku dziewczynka o tym właśnie imieniu obrywała kolejno płatki stokrotki. I głośno przy tym liczyła. Aż nagle pogodny głos dziecinnej wyliczanki przechodził w ponure odliczanie przed startem rakiety atomowej, pojawiającej się na ekranie. Bo kontrkandydat Johnsona republikanin Barry Goldwater opowiadał się za rozszerzeniem programu atomowych zbrojeń strategicznych i uelastycznieniem zasad użycia broni jądrowej, tak, by stało się ono możliwe również w konfliktach regionalnych.
Efekt okazał się piorunujący. Amerykanie przerazili się tak, że Lyndon B. Johnson wygrał wybory z rekordowym poparciem 61 proc obywateli. Zaś o pokonanym Goldwaterze nikt już dzisiaj nie pamięta.
Zupełnie inaczej rozstrzygnęły się ostatnie wybory prezydenckie, kiedy to w 2020 r. Amerykanie bardziej od grzybów atomowych obawiali się śmierci covidowej. W trakcie kampanii, w całości przypadającej na czas pandemii koronawirusa, demokratyczny kandydat Joe Biden odwoływał się nie do strachu, lecz społecznej odpowiedzialności i roztropności. Filmy adresowane do wyborców nagrywał w piwnicy własnego domu, zamienionej w studio telewizyjne. Apelował o rozsądek, umiar i przestrzeganie zasad. Żona Jill, ilekroć przyszło jej pojawić się publicznie, występowała w maseczce antywirusowej po designersku dobranej do koloru sukienki. Biden zdystansował dzięki temu wszystkiemu rozhisteryzowanego urzędującego prezydenta republikańskiego Donalda Trumpa, który najpierw lekceważył zagrożenie covidowe, potem sam zapadł na koronawirusa a publicznie pojawił się zanim ostatecznie wyzdrowiał, co zraziło Amerykanów, nakłanianych do przestrzegania rozlicznych restrykcji, jakie nałożyła władza. Wybrali więc prezydenta bardziej obliczalnego i szczerego, przedstawiającego się – w odróżnieniu od rywala-multimiliardera – jako “jeden z was”.
Erystyka zamiast retoryki
Filozof Artur Schopenhauer pisał w swojej książce “Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów”, skupionej – co charakterystyczne – na opisie chwytów, których w debacie publicznej… nie powinno się stosować: “Gdyby w naturze ludzkiej nie było złego, gdybyśmy byli zupełnie uczciwi przy każdej wymianie zdań, wówczas staralibyśmy się dotrzeć jedynie do prawdy, nie dbając o to, czy racja okaże się po stronie poglądu, wygłoszonego początkowo przez nas samych, czy też przez naszego przeciwnika. Ten ostatni wzgląd byłby dla nas zupełnie obojętnym, albo przynajmniej nie nadawalibyśmy mu pierwszorzędnego znaczenia. Dziś zaś, przeciwnie, jest to rzecz najważniejsza. Duma nasza wrodzona szczególnie jest wrażliwa we wszystkiem, co się tyczy sił intelektualnych, i nie chce się zgodzić, aby to, cośmy twierdzili początkowo,było mylnem, to zaś, co twierdził przeciwnik – prawdziwem” [2]. Jak retoryka od czasów Arystotelesa opisuje sztukę pięknego przemawiania związanego też z przestrzeganiem pewnych zwyczajowych reguł polemiki, tak erystyka to sztuka… pognębienia rywala, za kodyfikatora mająca dystansującego się od tychże złych metod Schopenhauera ale za patrona raczej innego, włoskiego filozofa z czasów Odrodzenia a nie Oświecenia, Niccolę Machiavellego. Nieważne, że ci, którzy dziś zmuszają nas do tych rozważań, o pierwszym zapewne nawet nie słyszeli a z drugiego nie przeczytali nawet stronicy, chociaż słynny “Książę” nawet z erudycyjnymi przypisami do dzieł opasłych się nie zalicza.
Dziennikarzom w licznych kampaniach czasu wolnej Polski zdarzało się emocje tonować, wymuszając na skłóconych sztabach merytoryczne wypowiedzi: sam czyniłem to w 1993 r, na użytek Wiadomości TVP, podobnie postępowały relacjonując obrady Sejmu również w czasie przedwyborczym dbające o wysokie parlamentarne standardy Iwona Sulik i Danuta Ryszkowska czy w Teleexpresie a później Wiadomościach Justyna Dobrosz-Oracz. Nie chodzi o wykazanie, że byliśmy lepsi, ale że w polskich warunkach okazuje się to możliwe. Teraz wizyta gościa w stacji telewizyjnej często zaczyna się próbą wykazania przez tegoż polityka braku obiektywizmu zapraszającego go dziennikarza zaś ten ostatni w odpowiedzi wyprasza go ze studia. Scenariusz ten podsyca emocje zamiast wypreparować z nich sens merytorycznej polemiki.
Bliższe to praktykom na które uskarżali się przed ponad 150 latach krakowscy Stańczycy, chociaż telewizji oczywiście wówczas nie było, wystarczała prasa. Pomimo, że przywołujemy konserwatystów widzimy więc, że problem nie jest nowy i że przed półtora wiekiem wcale lepiej nie było. Oddajmy więc głos nie tyle Stanisławowi Koźmianowi, co jednemu z fikcyjnych bohaterów “Teki Stańczyka”, wystylizowanemu na cynika dziennikarzowi Sprycimirowi: “(..) polemikę prowadzić to rzecz podrzędna, tylko do tego dwie rzeczy są potrzebne, trzeba zawiesić na kołku dobrą wiarę i sumienność a uzbroiwszy się w bezwzględność, przed niczym się nie cofać. Przede wszystkim zaś trzeba zarzucać przeciwnikom to, o czym im się ani nie śniło, to ich najbardziej z tropu zbija. Ale najważniejszą rzeczą jest umieć w porę zamknąć polemikę, to jest wtedy, kiedy czujesz (..) że staje się ona tylko reklamą dla przeciwnika, którego z początku się wcale nie obawiałeś. W tym celu możesz rozmaitych użyć środków, jeden z niezłych jest zamknięcie polemiki oświadczeniem, że się jest wyższym nad obelgi przeciwnika. Do tego naturalnie wcale nie potrzeba, żeby przeciwnik jakąkolwiek był rzucał obelgę; wierzaj mi, to wcale niezły środek. Wyższość po twojej stronie, obelgi z tamtej, to dość obrazowe” [3].
Prowadzić propagandę znaczy… nie kłamać czyli lekcja z Dwudziestolecia
Kto szuka przykładów bardziej pozytywnych i budujących, znajdzie je w Dwudziestoleciu międzywojennym tradycyjnie – za sprawą odzyskanej po 123 latach państwowości – stanowiącym pomimo upływu czasu ważny punkt odniesienia dla Polaków. Znany później z fal Radia Wolna Europa Tadeusz Żenczykowski wspominał po półwieczu własne odczucia i przekonania, gdy w 1938 r. obejmował ster propagandy sanacyjnego Obozu Zjednoczenia Narodowego, zresztą instytucji nie najlepiej zapisanej w historii, co paradoksalnie tym bardziej czyni wiarygodnym jego przekaz: “(..) wiedziałem, jakim propaganda jest ważnym instrumentem, pod warunkiem, że prowadzi się uczciwą propagandę. Nie wolno w niej oszukiwać. Nie wolno kłamać. To jest zasadniczy warunek dobrej propagandy. I to każdej. Chyba, że jest dywersyjna” [4].
Gdy Żenczykowski został wybrany do ostatniego przed wojną Sejmu jako najmłodszy poseł, aktywnie włączył się w prace parlamentarne. Jak relacjonował: “swe wystąpienie zacząłem w styczniu 1939 r. przy rozpatrywaniu budżetu prezydium Rady Ministrów, do którego włączone były sprawy Polskiej Agencji Telegraficznej (PAT). Szczególnie obrazowo i dotkliwie skrytykowałem niewłaściwy poziom filmowego “Tygodnika Aktualności” tej agencji (..). Opowiadałem m.in. jak przedstawia się społeczeństwu takie wydarzenia jak np. budowa nowego mostu. Na ekranie pokazują nam ministrów i dygnitarzy w uroczystych melonikach, a nie wiemy nic na temat kto planował ten most, jak robotnicy pracowali przy jego budowie, czy inżynierowie. Odpowiadał mi na tę krytykę premier [Felicjan] Sławoj-Składkowski. Przyznał mi rację i zapowiedział, że w przyszłości będzie już mniej meloników, a więcej robotników i zdjęć z ich pracy” [5]. Meloników już się nie zakłada, chyba, że na zabawy w stylu retro, ale krytykowany 85 lat temu przez posła Żenczykowskiego przekaz do złudzenia przypomina obecny sposób relacjonowania na antenie TVP Info gospodarskich wizyt premiera Mateusza Morawieckiego oraz jego zastępcy w rządzie i lidera partii władzy Jarosława Kaczyńskiego. Ujęcia przecinania wstęg wciąż dominują a robotników na miejsce gali nie dopuści Służba Ochrony Państwa chociaż własnymi rękami fetowaną “inwestycję” wznieśli.
Pomidor Clintona czyli politycy gorsi od wyborców
Nie jest to może reguła, wpisana w demokrację jako system, ale utarło się, że politycy powinni być podobni do swoich wyborców, skoro to przez nich zostali wyłonieni. Stąd usiłowania amerykańskich liderów, z których zwykle każdy stara się przynajmniej w kampanii uchodzić za “swojego chłopa”. Gdy o mandat starał się jeszcze w czasach młodości sam Bill Clinton, przyszło mu w jednym z rolniczych okręgów rodzinnego stanu Arkansas wziąć udział w konkursie jedzenia pomidorów na czas w trakcie lokalnego odpowiednika naszych dożynek. Dał radę ale od tamtego czasu pomidora nie tknie już… nawet w sałatce.
W Polsce zasada bliskości polityków i wyborców nawet w kampanii nie obowiązuje. Stąd zachowania pretendentów nabuzowane złością i agresją. Kontrastują one z reakcjami ich wyborców, zwyczajnych polskich obywateli, którzy nie tylko wobec swoich reprezentantów odznaczają się świętą cierpliwością. Tylko w trakcie kończącej się czteroletniej kadencji Sejmu, gdzie ich wybrańcy skakali sobie do oczu, niekiedy w błahych sprawach – zwykli Polacy zyskali sobie podziw wolnego świata, masowo i bezinteresownie goszcząc na naszej ziemi wygnanych przez wojnę Putina z własnych siedzib uchodźców ukraińskich na skalę nie notowaną po II wojnie światowej i zawstydzającą swą sprawnością zawodowy “przemysł humanitarny”. Nacechowane agresją wystąpienia wyrastającej z tego ostatniego eurodeputowanej Janiny Ochojskiej wskazują, że polityczni macherzy od pomocy nawet przegrywać nie potrafią. Wygrała za to reputacja Polski w świecie. Z podobną cierpliwością odnosiło się społeczeństwo do kolejnych złowrogich wiadomości o obcych rakietach na naszym niebie. Pamiętam późny listopadowy wieczór z ub. r. kiedy z poślizgiem zresztą podano informację o ich dwóch cywilnych ofiarach w Przewodowie na Lubelszczyźnie. Pusty zwykle o tej porze sklep spożywczy w zamieszkałej głównie przez osoby starsze części warszawskiego śródmieścia w mgnieniu oka około dziewiątej wieczorem wypełnił się ludźmi. Gdy spadają rakiety, trzeba zrobić zapasy. Nikt się jednak nie przepychał. Ani nie siał paniki. Jakaś starsza pani, pamiętająca inne zakupy na zapas, kiedy też jesienią, tylko 1956 r, radzieckie czołgi szły na Warszawę i nie było z góry wiadomo, że zatrzymają się na Żeraniu za sprawą determinacji polskich robotników – głośno doradzała innym, jaka wędlina jest najtrwalsza i przetrwa nawet wyłączenia prądu w lodówce.
Politycy, jak nie macie od kogo, uczcie się od nas, chciałoby się powiedzieć. Byle nie nadal od siebie nawzajem. Nam zaś, gdy wzajemna agresja na szczytach polityki się wzmaga i promieniuje z telewizyjnych ekranów i sieciowych przekazów – pozostaje jak w znanej anegdocie czekać na gajowego, co wszystkich wypędzi z lasu, I nie zapomnieć, że w demokracji – nawet niedoskonałej lecz wciąż funkcjonującej – tylko my sami rolę tego dzielnego leśnika odegrać możemy.
[1] sondaż IBRIS dla Rzeczpospolitej i RMF z 8-9 września 2023
[2] Artur Schopenhauer. Erystyka czyli sztuka prowadzenia sporów. Verso, Kraków 2010, przeł. Jan Lorentowicz, s. 10
[3] Teka Stańczyka. Stanisław Koźmian. List Sprycimira (dziennikarza) do Sycyniusza (trybuna) [w:] Stańczycy. Antologia myśli społecznej i politycznej konserwatystów krakowskich. [Wybór:] Marcin Król. Instytut Wydawniczy Pax, Warszawa 1985, s. 84
[4] Krzysztof Turkowski rozmawia z Tadeuszem Żenczykowskim. “Opinia” nr XXXVII (135), wyd. specjalne 2022, s. 186-187
[5] ibidem, s. 190-191