Borys Budka w przekonujący sposób wywalczył w partyjnym głosowaniu funkcję przewodniczącego Platformy. Zasłużył na nią obroną praworządności w Polsce Jednak dla całego obozu demokratycznego ten wybór… niewiele zmienia.
Kandydat Donalda Tuska pokonał w miażdżącym stylu faworyta Grzegorza Schetyny Tomasza Siemoniaka, proporcja głosów 79:11 mówi sama za siebie. Zamiast się jednak skutecznością byłego prezydenta Zjednoczonej Europy zachwycać, warto przypomnieć jego demonstracyjny egoizm, za sprawą którego zamiast powalczyć o prezydenturę z notariuszem Jarosława Kaczyńskiego Andrzejem Dudą wybrał rolę pomniejszego pisarza politycznego (jego inteligentnie i z dystansem napisane „Szczerze” czyta się doskonale, ale recepty na Polskę lepszą niż dzisiejsza tam się nie znajdzie) i kanapową funkcję w międzynarodówce chadeckiej.
Wypadkowa dwóch egoizmów
Samolubny werdykt Tuska ogranicza dziś możliwy rozmach działania Budki, chociaż nowy przewodniczący Platformy Obywatelskiej dał się poznać Polakom jako twardy obrońca praworządności. Stał się już nawet jednym z bohaterów poczytnej powieści „10 godzin” Marii Nurowskiej, zbeletryzowanej historii pomówionego przez autorytarne władze o korpucję bohatera dawnej opozycji Józefa Piniora, napisanej tak, by nawiązać do „Mistrza i Małgorzaty” Michaiła Bułhakowa. Niezależnie jednak od dobrego postrzegania przez wyborców i miejsca na stronicach współczesnej prozy Borys Budka zaczyna urzędowanie mając w perspektywie kampanię prezydencką partyjnej kandydatki, której szanse ograniczył wcześniejszy ruch jego poprzednika Schetyny, ogłoszenie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej przyszłą premier już w chwili, gdy stało się oczywiste, że tamte poprzednie wybory są przegrane. Dlatego też kampania pani marszałek okazuje się wypadkową egoizmów dwóch mocarzy PO: Tuska co sam nie chciał i Schetyny, co sam nie mógł.
Nie zazdroszczę nowemu liderowi, że będzie musiał to ogarnąć. Kidawa-Błońska notuje w sondażach prezydenckich wyniki słabsze niż partia w parlamentarnych, co wydaje się dowodem, że wystawienie jej stanowiło błąd. Nie jest ani kandydatką „Gazety Wyborczej” (zbyt charyzmatyczna i niezależna, tam wolą Roberta Biedronia, skoro nie wystartował Adam Bodnar) ani chodzących co niedziela do kościoła wyborców Platformy Obywatelskiej z terenów na wschód od Wisły, których marszałkini razi uwrażliwieniem bardziej na genderowe równości niż ich codzienne problemy. Oczywiście wciąż można sobie wyobrazić scenariusz, w którym Kidawa-Błońska wybory prezydenckie wygrywa (Polacy mają dosyć Dudy jako serialowego Adriana, a żaden mocniejszy rywal się nie pojawia), tyle, że jest on dziś „skrajnie mało prawdopodobny” jak przed wyborami 2005 r. Jarosław Kaczyński mówił mi o koalicji rządowej z Samoobroną, później skwapliwie zawiązanej… Bo w polityce nieprawdopodobne nie musi oznaczać niemożliwego… Amerykański prezydent Harry Truman, który doprowadził do zwycięskiego dla swojego kraju końca drugiej wojny światowej mawiał, że gdyby Mojżesz kierował się stanem opinii publicznej, na zawsze zostałby w Egipcie… W każdej biografii prezydenta, który wygrał wojnę i powstrzymał komunizm zamieszcza się reprodukcję pierwszej strony „Chicago Tribune” z 1948 r. z nagłówkiem „Dilthey prezydentem”, bo ówczesne exit polls tuż po zamknięciu urn wskazywały nieubłaganie na zwycięstwo republikańskiego konkurenta Trumana, co temu ostatniemu nie przeszkodziło zostać na drugą kadencję.
Kto powstrzyma Kaczyńskiego
Główne wyzwanie stanowi dziś kwestia przywództwa nie tyle w PO – tu Budka nadaje się i wystarczy – co w obozie polskiej demokracji.
Strona przeciwna nie ma z tym żadnych kłopotów. Prezes ma zawsze rację. Przywództwo Kaczyńskiego przybrało – mimo zupełnego braku charyzmy prezesa – wymiar tyleż operetkowy co niereformowalny. Poważni politycy PiS bez mrugnięcia potrafią oznajmiać, że prezes nadaje się na każde stanowisko. Sporej części chociaż nie większości polskich wyborców to wystarcza. Pięćset plus i sieczka z ekranu TVP rekompensują przaśność lidera i zagłuszają jego kolejne lapsusy.
Ale też ulgowy czas dla jego dworzan się kończy. Rzut oka na uchwyconego przez kamery – nawet te z TVP – Kaczyńskiego wystarczy, by orzec, że porównanie prezesa PiS do Leonida Breżniewa nie pozostaje tylko publicystyczną zlośliwością. Nawet w ostatnim tak obfitującym w osobiste sukcesy pięcioleciu szef PiS pokazał, że nie radzi sobie z napięciem – jak wtedy, gdy „bez żadnego trybu” wgramolił się na sejmową trybunę, by wyzwać z niej oponentów od kanalii. Wiele jego decyzji okazało się – jak powołanie karykaturalnego Antoniego Macierewicza na ministra obrony – kosztownymi błędami. Wiele innych spraw, jak udział w aferze dwóch wież czy towarzyskie odkrywanie prezeski Trybunału Konstytucyjnego i jej małżonka z kartoteką obciążoną współpracą z tajnymi służbami PRL – w sprawniej funkcjonującej demokracji zakończyłoby karierę lidera partii rządzącej. Po Kaczyńskim widać, że jest coraz starszy i nie zawsze ogrania, co się wokół niego dzieje.
Jednak ani jego ani potencjalnych następców nie odsunie od władzy żadne konsylium ani konsorcjum demokratycznych liderów. Ten wariant, testowany już w ubiegłorocznych eurowyborach zakończył się porażką.
Polska polityka pozostaje bowiem spersonalizowana, często kosztem precyzji programów i projektów. Wystarczy przypomnieć zasługi jakie położył Lech Wałęsa dla pokojowej zmiany ustrojowej czy Aleksander Kwaśniewski dla uczynienia wywodzącego się z PRL obozu jej beneficjentem. Nie przypadkiem najwyższą frekwencję notujemy zawsze w wyborach prezydenckich, gdy głosuje się na człowieka, a nie partyjne logo.
Borys Budka – kulturalny, rzeczowy i sprawnie przemawiający, chociaż nie porywający słuchaczy – ma wszelkie dane, by okazać się znakomitym szefem Platformy Obywatelskiej, ale to problem, interesujący głównie jej wyborców. Dla przyszłości Polski istotniejsze wydaje się wyłowienie przywódcy, zdolnego stać się symbolem stopniowego odsuwania PiS od władzy. Wybory prezydenckie mogą temu posłużyć, ale na nich rzecz się nie kończy.
Wobec słabości partyjnych nominatów taką szansę miałby kandydat obywatelski – prawdziwy, a nie medialny tylko i celebrycki Szymon Hołownia – nawet jeśli zgłosi się ostatni, wyborów nie wygra, albo wręcz do ich drugiej tury nie przejdzie. Ale znajdzie sposób i siłę na to, by zademonstrować alternatywę dla obecnej złej – bo egoistycznej i partyjnej – polityki. Niech przypomni pojęcie racji stanu, które – jak wynika z badań, dokumentujących poglądy współczesnych Polaków – wcale nie jest zmurszałą kategorią.
Nie chodzi o casting na męża opatrznościowego. Kandydat obywatelski musi wkroczyć do polityki nie przez media, ale naciskany przez przyszłych wyborców, by swoich szans spróbował. Celem musi stać się pokazanie, że inna polityka jest możliwa. I zbudowanie alternatywy dla egoizmu partyjnego.
Taką rolę w 1995 r. odegrał Jan Olszewski, chociaż wyborów nie wygrał, bo drugą turę rozstrzygali między sobą kandydaci najsilniejszych obozów: Kwaśniewski pokonał Wałęsę, bo ten chciał mu nogę podawać w debacie telewizyjnej. Jednak uplasowany wtedy na czwartym miejscu, jeszcze o włos za lansowanym przez media na sumienie transformacji ustrojowej Jackiem Kuroniem, Mecenas rozpoczął budowę formacji, która jako Ruch Odbudowy Polski przywróciła do debaty publicznej kwestie polskiej własności, wyszła naprzeciw oczekiwaniom przedsiębiorców, proponowała rozdanie rolnikom ugorującej ziemi po PGR-ach. Z kolei w 2000 r. startujący jako kandydat obywatelski Andrzej Olechowski też nie wygrał (kwestię prezydentury Kwaśniewski rozstrzygnął w pierwszej turze) ale pokonując Mariana Krzaklewskiego przesądził o przejściu do historii zarówno rządów AWS-UW jak tworzących je obu formacji i stworzył podwaliny pod politykę kolejnej generacji, w której posłowie i ministrowie muszą już składać oświadczenia majątkowe, a państwo je bada. Na trwałe to życia publicznego nie uzdrowiło.
Teraz układ międzypartyjny, pomimo preferencji finansowych (subwencje i dotacje) i organizacyjnych wydaje się wyczerpywać możliwości. Polityka – jak przekonujemy się przy okazji dwóch wież, znikających pieniędzy z CBA czy Getbacku – utraciła zdolność samooczyszczania. Nietrudno wskazać przyczyny: monopol nieuchronnie prowadzi do… degeneracji monopolisty.
Jak pisał w trudnych latach 30 redakcyjny kolega Jerzego Giedoycia, później poległy w szeregach armii Władysława Andersa pod Anconą znakomity politolog Adolf Bocheński: „Parlamentaryzm zasadza się na kolejnym dochodzeniu do władzy ugrupowań wzajemnie się zwalczających. Bez rotacji w ogóle nie może być mowy o parlamentaryzmie, jedynie o dyktaturze maskującej się pod pozorami prawnymi” [1]. Młodzi i światli Polacy wiedzieli o tym już w 1935 r, jak cytowany dziedzic Ponikwy pod Lwowem i świeży absolwent paryskiej „science po” jak nad Sekwaną nazywa się nauki polityczne. A teraz?
Wysmażona przez polityków ordynacja wyborcza, która ugrupowaniu, mającemu niewiele ponad 40 proc poparcia przyznaje większość mandatów w Sejmie… obraża inteligencję głosujących i zniechęca do udziału w wyborach. Sprzyja autorytarnym tendencjom, bo konieczność budowania koalicji… łagodzi obyczaje i wzmacnia zdolność do kompromisu, na którym zyskują wszyscy, bo też na nim polega polityka.
Za to warto przypomnieć, jak zyskał Senat na wprowadzeniu okręgów jednomandatowych, co pokazuje, że dobre rozwiązania są u nas nie tylko możliwe ale i skuteczne.
Dla demokracji niezbędne są nowe twarze. Dlatego warto monitorować, kto poza opatrzonymi już liderami wkracza w życie publiczne z nowym pomysłem.
Na razie bowiem można mieć wrażenie, że na przywódców polskiej demokracji najlepiej nadają się ci… którzy się do wyborów prezydenckich nie zgłosili.
Olga Tokarczuk? To nie żart. Polacy już po jej Noblu kupili ponad milion jej książek, choć są drogie, grube i trudne. Głosów też by jej nie poskąpili. Skoro Ukraińcy wybrali na prezydenta aktora z sitcomu, dlaczego Polacy mieliby nie chcieć pisarki, która dała im jedyny w ubiegłym roku sukces międzynarodowy. Wbrew krzywdzącym stereotypom noblistka na tematy polityczne i społeczne wypowiada się w sposób powściągliwy i rozważny, skupiając się na obronie demokracji, parworządności i swobody w kulturze. Ściągała też tłumy, które nie przyjdą u nas obejrzeć i posłuchać żadnego polityka. W telewizji wypada doskonale. W roli bohaterki mediów nie jest kolejną Gretą Thunberg z ADHD, lecz współczesnym obrazem polskiej inteligentki. Musiała by jednak chcieć spróbować. To samo zastrzeżenie dotyczy też kolejnej osoby, już ze sfery polityki, ale spoza kandydackiego peletonu.
Marszałek Senatu Tomasz Grodzki symbolizuje pierwsze od pięciu lat zwycięstwo opozycji – w wyborach do tej izby. Reprezentuje Platformę, ale nie odpowiada za jej błędy ani nieprawości sprzed 2015 roku – wtedy nie był nawet senatorem. Grodzki to taki anty-Tusk: refleksyjny i poważny profesor medycyny a nie pozujący na chłopaka z podwórka kibic piłki nożnej, człowiek, który do polityki, w której prezydent zjednoczonej Europy spędził całe życie – przeszedł dopiero po 50-tce i osiągnięciu sukcesu zawodowego. Ale też nie z Tuskiem, lecz z Kaczyńskim, nie potrafiącym nic poza polityką, trzeba go porównywać. Wysokiej pozycji Grodzkiego w rankingach zaufania nie zaszkodziła rozbuchana i histeryczna kampania pisowskich mediów, pomawiająca go o korupcję. Wprost przeciwnie, można mieć wrażenie, że jeszcze wzmacniają go ataki i zawarte w nich niedorzeczności (autorzy jednej z napaści zapomnieli o przeprowadzonej w latach 90 denominacji złotówki, więc wyszło na to, że za domniemaną łapówkę pan doktor mógłby kupić paczkę zapałek). Razi bezprzykładna brutalność tej kampanii – jak stratowanie przez szarżującą ekipę TVP urzędniczki biura marszałka. Jednak Grodzki – jeśli ma z Dudą wygrać – musiałby wystartować przeciw kandydatce własnej partii. I niewiele przemawia za tym, że się na taki ruch zdobędzie. Zwłaszcza, że niezależnie od losów prezydentury – pozostanie kluczową dla opozycji postacią.
Tomasz Grodzki, człowiek który zatrzymał PiS
Gdyby Platforma nie znalazła takiego faceta – powinna go wymyślić. Ma bohatera na trudne czasy.
Z polityków, którzy w wyborach już ogłosili start szanse na odegranie ponadpartyjnej roli zachował Władysław Kosiniak-Kamysz, ale jego sukces wymaga spełnienia kilku warunków równocześnie: z jednej strony musi się załamać kampania Kidawy-Błońskiej, z drugiej – Duda nie może wygrać w pierwszej turze. Wtedy Kosiniak-Kamysz jako kandydat całego obozu demokratycznego wykorzysta atut, że – jak pokazują sondaże – przeciwników ma wyraźnie mniej niż ktokolwiek z konkurentów. Na razie jednak kampania kandydata PSL pomimo jego pracowitości nie sprawia wrażenia rozmachu, który dawałby podstawy do takiego optymizmu.
Wybuch już był, napięcie rośnie
Problem odbicia Senatu z rąk opozycji i wymuszenia dymisji Banasia nie są jedynymi, z którymi PiS sobie nie poradził.
Wszystkie zmiany w polskiej polityce – od sierpnia 1980 po czerwiec 1989 r, ale również już w czasach instytucji demokratycznych – dokonywały się jednak w sposób, który zaskakiwał socjologów i badaczy opinii, później dopiero szukających dla nich uzasadnień. Warto więc zawczasu zwrócić uwagę nawet na drobne ich symptomy.
Znacząca korekta społecznego obrazu urzędującego prezydenta, nagła przewaga w sondażach ocen negatywnych nad pozytywnymi pokazuje, że Polacy poczuli się zmęczeni pięcioma latami Andrzeja Dudy. Zaufaniem w br. obdarza go ledwie 42 proc, nie ufa aż 44 proc. [2]. Dla wielu głowa państwa pozostaje Adrianem z serialu, oczekującym w przedpokoju. Zobaczymy, kto z rywali potrafi wykorzystać to przeświadczenie i zaoferować wyborcom dynamiczne przywództwo zamiast notariatu. Jeśli się to uda – stanie się dopiero początkiem odzyskiwania państwa przez obywateli.
[1] Adolf Bocheński. O ustroju i racji stanu Rzeczypospolitej. Wydawnictwo Sejmowe, Warszawa 2000, s. 153
[2] sondaż IBRIS styczeń 2019