Do skutecznej zmiany na lepsze w polskiej polityce wystarczyć może niewiele: powołanie jednego ugrupowania, które zyska poparcie społeczne na tyle mocne, żeby nie tylko wejść do Sejmu ale uzyskać w nim reprezentację na tyle liczną, że nowego rządu bez jej udziału nie da się powołać. Dysponując taką “złotą akcją” nowi wymuszą na potentatach dotychczasowej polityki zmianę reguł albo sprawią, że odejdą oni w przeszłość. Bo Polska to nie Bułgaria i na kolejne wybory – przed terminem – nie mogą sobie pozwolić ani autokraci z PiS ani salonowi demokraci z PO. Ich zwolennicy po prostu do urn ponownie już nie pójdą.  

Bułgarzy w ciągu ostatnich trzech lat wybierali parlament aż pięć razy i wciąż wierzą, że kolejny wyłoni lepszy rząd. Polacy pozostają cierpliwi wobec klęsk i przeciwności – jak dowodzi tego solidarność w walce z pandemią i przyjmowanie uchodźców wojennych z Ukrainy – ale nie równie pobłażliwi wobec rodzimej klasy politycznej.

Zakleszczenie polskiej polityki na hejtotwórczej osi PiS-PO oraz osłabienie innych sił za sprawą nienawistnej kampanii, prowadzonej przez media mainstreamowe (TVN czy “Gazeta Wyborcza” traktują przecież Szymona Hołownię i Władysława Kosiniak-Kamysza, nie dających obrócić się w wasali Donaldowi Tuskowi, gorzej niż liderów PiS)  – paradoksalnie nieźle rokuje pomysłom na zmianę. Wystarczy bowiem wspomnianą złotą akcję uzyskać. Tylko nowa siłą może skłonić dotychczasowych potentatów do ustąpienia innym chociaż części miejsca na scenie publicznej na razie pojmowanej jako swoja i własna (PO mówi “nasza telewizja” o TVN, PiS podobnie traktuje TVP, chociaż jedni ani drudzy żadnej stacji nie zakładali).

Jedni licytują, drudzy jakby żartowali

Dotychczasowe logotypy partyjne skrywają bowiem ugrupowania otwarcie nastawione na licytację – jak Konfederacja: nie po to bowiem Sławomir Mentzen wyrzucał z klubu oponentów, z trzeźwym analitykiem Arturem Dziamborem na czele, żeby nie dogadać się w końcu z PiS, przechodząc do porządku dziennego na takimi drobiazgami jak odmienne podejście do 500plus. Nietrudno podobne różnice zniwelować przydziałem dodatkowej teki ministerialnej. Nie da się bowiem udowodnić, że Mentzen nie nadaje się na wicepremiera, skoro przed niewiele więcej niż kilkunastu laty funkcję tę pełnili Roman Giertych i Andrzej Lepper. Ten pierwszy powraca teraz jako symbol paktu senackiego, co potwierdza tylko opinię Karola Marksa, że jeśli historia się powtarza, to jako farsa.

Aż trudno uwierzyć, w sytuacji gdy prawnik rodziny Tusków pozostaje jedynym uzgodnionym kandydatem, że nie dalej jak trzy i pół roku temu właśnie porozumienie senackie okazało się jedynym w ostatniej dekadzie sukcesem politycznym demokratów: wygrało przecież wybory do “izby refleksji” i jeszcze ten sukces skonsumowało, wybierając Tomasza Grodzkiego na marszałka.

Takie sukcesy, jacy demokraci – chciałoby się jednak zauważyć. Wprawdzie Senat stał się w tej kadencji miejscem wielu poważnych i ciekawych spotkań, ale maszynki do rządzenia PiS to nie powstrzymuje. Teraz nawet powtórzenie całej operacji okazuje się co najmniej trudne, a casus Giertycha (sam się zgłosił jako kandydat ale nikt tego nie oprotestował) pokazuje, że dominacja prywaty w polskiej polityce pozostaje nie tylko pisowską przywarą. Zaś demokratyczny wyborca, lepiej przecież wykształcony i częściej w świecie bywały od autorytarnego ma prawo spytać, dlaczego stawiając krzyżyk na karcie do głosowania ma swoim prawem obywatelskim żyrować długi familii Tusków wobec jej mecenasa.    

Arabska kasa i rodzime brednie

Eurodeputowany PO Radosław Sikorski, zresztą bohater wojny afgańskiej, nie tylko bierze od Arabów ze Zjednoczonych Emiratów prawie 100 tys euro rocznie za lobbing, jakby nie wystarczała mu suta brukselsko-strasburska pensja ale jeszcze nie widzi w podobnych gratyfikacjach niczego zdrożnego. Posłanka PiS Joanna Lichocka, znana z wulgarnego gestu wystawiania palca w sali sejmowej tuż po głosowaniu, zamiast się ze wstydu w mysią dziurę schować, podaje do sądu Borysa Budkę za to, że zapis jej wybryku upublicznia. Jej kolega klubowy Jacek Ozdoba, urodzony jak na ironię w roku 1991 r, czasie pierwszych wolnych wyborów w Polsce – jakby nie czując, że robi z siebie błazna skarży do komisji etyki opozycyjnego posła Sławomira Nitrasa, bo ten publicznie stwierdził, że rządzący rozpaśli się na posadach aż paski się im nie dopinają. Nieważne, że wszyscy dostrzegamy to w telewizji.   

Gołym okiem widać za to, że polskie życie publiczne cechuje głęboka zapaść, za którą odpowiedzialność rozkłada się na główne siły polityczne, w praktyce wszystkie obecne w parlamencie a także media w swoim przekonaniu “mainstreamowe” chociaż ich wyniki oglądalności wskazują raczej, że niebawem wszystkie staną się niszowymi. Lepsze zachowania i odruchy przypisać da się wyłącznie pojedynczym niezależnym urzędnikom – jak prezes Najwyższej Izby Kontroli Marian Banaś (chociaż wskazany przez PiS, wybił się na suwerenność i kontrolując wytrwale również rządzących przywraca instytucji z ul. Filtrowej jej przedwojenną renomę, przez którą drżeli nawet wszechwładni ale też i na “wziątki” podatni sanacyjni ministrowie) oraz rzecznik praw obywatelskich Marcin Wiącek nieodmiennie bezstronny, a funkcję pełni już prawie dwa lata, więc pokus nie brakowało. To jednak wyjątki potwierdzające regułę. 

Urzędnik to brzmi dumnie

Pojedyncze budujące przykłady nie rzutują jednak na poziom obsługi w urzędach, której niskiej jakości doświadczamy wszyscy, w pierwszym zaś rzędzie przedsiębiorcy, nękani przez biurokrację. Nie tylko ministrów mamy już najwięcej w całej Unii Europejskiej. Rośnie również liczba urzędników, co nie przekłada się na efekty ich pracy. Wprawdzie mająca kształcić ich bezstronne za to fachowe kadry na wzór francuskiej Ecole Nationale d’Administration, Krajowa Szkoła Administracji Publicznej zyskała za rządów PiS imię Lecha Kaczyńskiego ale zarazem ekipa rządząca zlikwidowała budowane przez wiele lat mechanizmy służby cywilnej. 

Już po zmianie ustrojowej redaktor paryskiej “Kultury” Jerzy Giedroyc zauważał w rozmowie z Krzysztofem Pomianem: “(..) Zapewne każdy naród jest okropny. Ale Polacy odznaczają się szczególną słabością charakteru i nie wykształconą administracją. Również o Francji można wiele złego powiedzieć. Na szczęście dla niej ma ona administrację, która nie uległa zmianom od czasów monarchii i jest kręgosłupem tego kraju. W Polsce takiej administracji nie było. Myśmy nie zdążyli jej ukształtować; nie poświęcaliśmy zresztą temu wiele uwagi” [1].

Żeby nie powstało wrażenie, że to utyskiwanie tylko, warto odwołać się do wspomnień tego samego Giedroycia, gdy pozostawał w międzywojniu radcą w Ministerstwie Rolnictwa, uczynnym – co podkreślał wtedy sam Czesław Miłosz. Jak relacjonował po latach redaktor “Kultury” paryskiej: “Interesowałem się nie tylko czystą polityką. Uprawiałem również stale jakąś działalność społeczną. Tak np. zupełnie przypadkowo zająłem się problemem rybaków Kaszubów. Kiedyś, gdy niezbyt dobrze się czułem, pojechałem w marcu na Hel. Tam zamieszkałem u jakiegoś rybaka, u którego spędziłem kilka dni. Zobaczyłem wtedy, w jak ciężkich warunkach żyją ci ludzie i jak są traktowani z największą podejrzliwością przez władze. Ponieważ miałem jakiegoś przyjaciela w Urzędzie Morskim, zająłem się propagandą spożycia ryb morskich i nawet sfinansowałem wydawnictwo pod nazwą “Pani Florentyna”, które zawierało przepisy kulinarne. Wszystko to było robione prywatnie. Ministerstwo Rolnictwa wykorzystywałem tylko wtedy, gdy zajmowałem się młodzieżą wiejską, tzn. przysposobieniem rolniczym. Oczywiście miałem bezpłatny bilet kolejowy pierwszej klasy z gabinetu ministra i zawsze byli jacyś przyjaciele, u których można było mieszkać (..). Tak, że to wszystko nie było bardzo kosztowne” [2].    

Sztuka odwagi cywilnej

Po to, by nie ograniczać się do urzędników tylko, wspomnieć wypada o wojskowych. Biograf Stefana Roweckiego Tomasz Szarota przywołuje w swojej książce relację z wymiany zdań między ówczesnym pułkownikiem i późniejszym komendantem Armii Krajowej “Grotem” a Józefem Piłsudskim już po przewrocie majowym: “Dobitną ilustracją jego charakteru była rozmowa publiczna z marszałkiem Piłsudskim na jednym z pierwszych wielkich rautów na zamku po wyborze nowego prezydenta [Ignacego Mościckiego]. Piłsudski cenił bojowość i zdolność pułkownika Roweckiego, znał go jeszcze ze Strzelca. Spotkawszy go na sali zagadnął żartobliwie: – A ty co robiłeś w trakcie walk majowych? Nie widziałem ciebie nigdzie? – Oczy idących za marszałkiem adiutantów, z [Józefem] Beckiem na czele, zabłysły złośliwym triumfem. Rowecki odparł, jak zwykle szybko i stanowczo: – W maju, Komendancie, dowodziłem tylko książkami w swoim instytucie, ale gdybym dowodził inną bronią, musiałbym, tym razem, pójść przeciwko Komendantowi… Piłsudski uśmiechnął się nieznacznie. Towarzyszące mu grube ryby sztabowe spojrzały po sobie z oburzeniem” [3]. Retoryczne wydaje się pytanie, kogo ze współczesnych wysokich oficerów stać byłoby na podobną odpowiedź. Chociaż Jarosława Kaczyńskiego też już we własnej partii przezywa się naczelnikiem… Jak się wydaje sztukę odwagi cywilnej bezpowrotnie zastąpiła “sztuka wojenna”, stanowiąca nawet teraz po zmianie część nazwy głównej akademii wojskowej. 

Racja stanu i marne rzemiosło

Podobnie zresztą trudno sobie wyobrazić, aby w dwudziestoleciu międzywojennym jakikolwiek poważny poseł czy polityk z jednym wyjątkiem komunistów sprzeciwiał się ochronie granicy państwa przed osobami nielegalnie ją przekraczającymi i nasyłanymi przez wrogiego dyktatora, jak wciąż zdarza się to parlamentarzystom Lewicy i Koalicji Obywatelskiej. Pojęcie racji stanu już po zmianie ustrojowej poważnie traktowane i postawione w centrum istotnych dla rządzenia wartości zostało wyłącznie przez Jana Olszewskiego przez krótki czas sprawowania przez niego urzędu premiera. Poza tym polityka codzienna unika nie tylko szczytnych pojęć ale i zachowań, które z nimi się wiążą. Transakcyjny charakter życia publicznego wiąże się z zanikiem poczucia misji. Politycy nie mają wrażenia, że biorą udział w czymś ważnym. Uprawianie tego zawodu stało się rzemiosłem, ocenianym surowiej przez opinię publiczną niż większość zawodów uznawanych za bez porównania bardziej pożyteczne. Dlatego mniej od parającego się polityką działacza ceni się wyłącznie influancera, zaś posła w rankingu zajęć darzonych szacunkiem wyprzedza jeszcze youtuber [4]. Badania opinii publicznej nie kłamią. Politykę zalicza ona do sfery profanum. Działa tu więc zasada samospełniającego się proroctwa, co oddala perspektywy naprawy życia publicznego.          

Fascynacja dla dobra wspólnego

Nie tylko nam w czasach Solidarności wydawało się, że może być inaczej, gdy runą geopolityczne bariery. Polityka powinna fascynować i przyciągać, również tych najlepszych. Nie było to przekonanie popularne wyłącznie po naszej stronie żelaznej kurtyny ale i w krajach od stuleci nieprzerwanie praktykujących demokrację. 

Tony Blair, wówczas prawnik przed trzydziestką, pracujący po dwanaście godzin na dobę, w rozdziale “Szkoła przywództwa” swojej autobiografii “Podróż” tak wspomina pierwszą wizytę w parlamencie brytyjskim: “Kiedy wszedłem do przestronnego Central Lobby, sali będącej miejscem spotkań wyborców z politykami, stanąłem jak rażony piorunem. Nagle mnie oświeciło. Tak, to było miejsce dla mnie. Poczułem się wtedy bardzo dziwnie, bo nigdy bym siebie o to nie podejrzewał. Co więcej, później także nie uważano mnie za wielkiego zwolennika Izby Gmin. Ale w tamtej chwili byłem całkowicie pewien: to jest moje miejsce. To jest moje przeznaczenie. To jest mój polityczny dom. I jestem gotów zrobić wszystko, żeby się tu dostać. Cherie była dość zaszokowana moim zachowaniem. Chodziłem nerwowo tam i z powrotem, chłonąc atmosferę tego miejsca, bacznie przyglądając się szczegółom architektonicznym, tak jakby samo wpatrywanie się w ten budynek miało sprawić, że odkryję klucz do jego bram i dostanę się do środka nie dzięki czyjemuś zaproszeniu, ale na mocy przysługującego mi prawa (..). Oczywiście praca w palestrze miała swoje uroki, no i z pewnością była lepiej płatna, ale parlament to było dopiero coś. Móc zasiąść w ławach Izby Gmin, być jednym z ustawodawców kraju, przechadzać się po korytarzach, salach obrad, gabinetach – cóż za podniecające doświadczenie. Cóż za przygoda, i to poczucie, że się zdobyło wyżyny egzystencji” [5].  

Już jako trzydziestolatek Tony Blair (rocznik 1983) dopiął swego, wchodząc do parlamentu z okręgu Sedgefield, a w latach 1997-2004 sprawował urząd premiera Wielkiej Brytanii.

W tym samym czasie mniej więcej, kiedy Blair jeszcze jako gość w Izbie Gmin przeżywał swoją iluminację, mnóstwo ludzi po drugiej stronie żelaznej kurtyny, gdzie Sejm pozostawał tylko fasadą, pomimo represji angażowało się w działalność mającą władzy odebrać monopol na uprawianie polityki a zarazem udowodnić, że ta ostatnia nie jest brzydkim słowem, jak próbowali o tym przekonywać wówczas rządzący. Oponentów przezywano przecież “kawiarnianymi politykami” a związki zawodowe były dobre, dopóki nie próbowały realizować “celów politycznych”, podobnie jak młodzież do momentu, gdy nie stawała się “rozpolitykowana”.

Demokracji w prezencie nie dostaliśmy. Jak relacjonuje w napisanej z zapożyczonej od francuskiego filozofa Raymonda Arona perspektywy “widza i uczestnika” drugiego obiegu książce “Nielegalna polityka” kodyfikującej oba te pojęcia, socjolog i dawny działacz opozycji studenckiej Andrzej Anusz – w trakcie narady odbytej 16 października 1985 r. w siedzibie rządzącej wtedy partii komunistycznej “doc. dr Janusz Kolczyński – dyrektor Centrum Studiów Polityki Propagandy Akademii Nauk Społecznych KC PZPR – przedstawił ocenę siły i działalności podziemia. Według niego podziemie liczyło około 400 zorganizowanych grup, z czego więcej niż połowa działała w 5 ośrodkach w kolejności według siły: Warszawa, Gdańsk, Kraków, Wrocław i Łódź. W ośrodkach tych działało około 1600-1800 opłacanych “zawodowców”, mieli oni do współpracy około 40 tysięcy doraźnych współpracowników korzystających z niezbyt regularnego wsparcia finansowego. Istniało ok. 400 wydawnictw (..)” [6]. Towarzysze, jak widać, mieli tendencję do przeliczania wszystkiego na brzęczącą monetę. Niewspółmiernie bardziej istotny dla wytworzenia potencjału, jaki zaowocował zmianą ustrojową, okazał się kapitał społeczny. Jak wskazuje Andrzej Anusz: “W badaniach prowadzonych przez warszawski Instytut Socjologii jesienią 1988 r. 41 proc respondentów wyrażało zaufanie do informacji zawartych w książkach wydawanych w “drugim obiegu” oraz za granicą, a tylko 18 proc w książkach  wydawanych w oficjalnym krajowym obiegu” [7].    

Chociaż więc zasięg opozycji antykomunistycznej w Polsce i tak pozostawał imponujący na tle innych państw bloku komunistycznego – nie ulega wątpliwości, że do efektów jej działań da się zastosować powiedzenie Winstona Churchilla, dotyczące lotników – bohaterów Bitwy o Anglię: nigdy w historii tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak niewielu.

Jednak w wypadku Polski i zmiany ustrojowej z 1989 r. – znaczna część faktycznych twórców tej przemiany postanowiła pozostawić życie publiczne zawodowym politykom a samemu powrócić do swoich wcześniejszych społecznych ról. Zaufanie okazało się przedwczesne i nadmierne.  

Obecna polska klasa polityczna nie radzi sobie z problemami społecznymi. Stąd też w środowiskach zdolnych je przezwyciężać szukać wypada jej następców.

Przedsiębiorcy utrzymują państwo ze swoich podatków. Nadal tworzą miejsca pracy, pomimo następstw gospodarczych pandemii koronawirusa. Organizuje się masowy ruch społeczny na rzecz odrodzenia Powszechnego Samorządu Gospodarczego jaki istniał w Polsce do II wojny światowej, a zaraz po niej próby jego reaktywacji zdusiła biurokracja komunistyczna. Teraz celem i ambicją staje się wytworzenie politycznej reprezentacji klasy średniej. 

Na szczęście pierwsze miejsce w Unii Europejskiej zajmujemy nie tylko za sprawą pisowskiego rządu jeśli chodzi o liczbę ministrów – ale wyprzedzamy też, już dzięki wysiłkowi całego społeczeństwa, wszystkie inne kraje pod względem skutecznej humanitarnej pomocy udzielonej wojennym uciekinierom z Ukrainy. 

W walce z pandemią koronawirusa i organizowaniu pomocy dla uchodźców doskonale sprawdził się samorząd terytorialny. Masowo odradzały się przy tej okazji wspólnoty sąsiedzkie i rówieśnicze, zawodowe i środowiskowe. Doskonały przykład stanowi Klub Możliwości, założony przez potomków dawnych zesłańców, którzy z krajów powstałych po rozpadzie ZSRR powrócili do Polski – i teraz w podwarszawskich Święcicach z sukcesem prowadzą ośrodek stanowiący więcej niż tymczasowy dom dla trzystu uchodźców ukraińskich. 

To w takich kręgach warto szukać przyszłych parlamentarzystów. Od obecnych różniących się tym, że skutecznie przypomną prawdy nie do końca jeszcze zapomniane.

Polityka to nie brzydkie słowo, jak przekonywali komuniści.

Polityka to działalność na rzecz dobra wspólnego, jak udowodnił Arystoteles.

Słowo minister pierwotnie znaczyło po prostu sługa, jak przypomina przy okazji różnych spotkań Gabriel Janowski, kiedyś skuteczny szef resortu rolnictwa.

I widać coś w tym jest, skoro współczesnym bohaterem wyobraźni zbiorowej stał się nie tylko w Polsce ale w całym wolnym świecie niedawny aktor, który zagrał w serialu zatytułowanym “Sługa narodu” a potem polityk, który dokładnie tak samo  nazwał swoją partię – jednym słowem Wołodymyr Zełenski. Trudno o lepszy przykład, że czasy fascynacji i charyzmy w życiu publicznym nie przeminęły a polityka transakcyjna nie zastąpi rzeczywistego przywództwa.  

[1] Jerzy Giedroyc. Autobiografia na cztery ręce. opr. Krzysztof Pomian. Czytelnik, Warszawa 1994, s. 49

[2] ibidem, s. 45

[3] Tomasz Szarota. Stefan Rowecki “Grot”. Państwowe Wydawnictwo Naukowe, Warszawa 1983, s. 37-38      

[4] por. Mniej od polityka szanujemy tylko influencera. PNP 24.PL z 9 marca 2023

[5] Tony Blair. Podróż. Wyd. Sonia Draga, Katowice 2011, s. 61, przeł. Zofia Szachnowska-Olesiejuk oraz Marek Fabin

[6] Andrzej Anusz. Nielegalna polityka. Zjawisko drugiego obiegu politycznego w PRL (1976-1989). Akces, Warszawa 2019, s. 223

[7] ibidem, s. 91 

Jak oceniasz?

kliknij na gwiazdkę, aby ocenić

średnia ocen 5 / 5. ilość głosów 9

jeszcze nie oceniano

jeśli uznałeś, że to dobre...

... polub nas w mediach społecznościowych

Nie spodobało się? Przykro nam...

Pomóż nam publikować lepsze teksty

Powiedz nam, jakie wolałbyś teksty na pnp24.pl?

Łukasz Perzyna (ur. 1965) jest dziennikarzem „Opinii”, Polityczni.pl i „Samorządności”, autorem filmu o Aleksandrze Kwaśniewskim (emisja TVP1 w 2006 r.) oraz dziewięciu książek, w tym. „Uwaga, idą wyborcy…” i „Jak z Pierwszej Brygady”. Pracował m.in. w „Wiadomościach TVP” i „Życiu”, kierował działem krajowym „Obserwatora Codziennego”. W latach 80 był działaczem Konfederacji Polski Niepodległej i redaktorem prasy podziemnej.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here