Coraz mniej Polaków śledzi przekazy medialne. Oglądalność “Wiadomości” TVP spadła poniżej dwóch milionów, czytelnictwo “Gazety Wyborczej” poniżej pięćdziesięciu tysięcy.
Kryzys mediów nietrudno wytłumaczyć. Stronniczość ani agresja nie służą środkom masowego przekazu. Kiedyś wyborcy głosowali nogami – i do urn nie szli. Teraz narzędziem opinii publicznej staje się pilot od telewizora. I decyzja o pominięciu gazety na liście codziennych zakupów, chociaż dostępna jest nawet w Żabkach. Tym samym jednak wspomniana opinia staje się… coraz mniej publiczna, a bardziej prywatna. Milcząca większość nie chce być indoktrynowana. Zwłaszcza zaś razi ją, gdy przekaz urąga inteligencji odbiorcy. Zgodnie z formułą poprzedniego już prezesa TVP Jacka Kurskiego, że ciemny lud to kupi.
Zarzuty TVP wobec Radosława Sikorskiego, że jest prokremlowski, stawiane akurat politykowi, który przed laty towarzyszył jako dziennikarz afgańskim powstańcom, walczącym z radziecką interwencją, znamionują przekonanie, że da się wmówić wszystko. Bo przecież Sikorskiego można też atakować zasadnie: marszałkiem Sejmu okazał się fatalnym (jako pierwszy na tym stanowisku zaczął traktować Straż Marszałkowską niczym ochronę osobistą), stał się też za sprawą wulgarnych pogawędek po kielichu jednym z głównych bohaterów afery podsłuchowej. Jednak z Afganistanu przywiózł nie tylko laur World Press Photo, ale i sławę odważnego antykomunisty. W latach 80. jeszcze, kiedy to – jak wiadomo – mocodawca jego dzisiejszych hejterów Jarosław Kaczyński “13 grudnia spał do południa”, co w każdą rocznicę stanu wojennego wypominają prezesowi partii rządzącej demonstranci przed jego willą.
Podobna podstawa wobec odbiorcy – z założeniem, że przełknie wszystko – cechuje media prywatne. Rozpracowujący rosyjski wątek nagrań z Sowy sprzed ośmiu lat springerowski “Newsweek”, każący nam wierzyć w mrożące krew w żyłach – pomimo panującej w świecie przedstawionym wysokiej temperatury – opowieści z sauny w zauralskim Kemerowie, zarazem nabiera wody w usta w kwestii afery własnego niedawnego naczelnego Tomasza Lisa, chociaż w grę wchodzą molestowanie seksualne i mobbing.
Media rządowe z całą powagą przywołują szczegóły domniemanego przyjęcia łapówki w wysokości 600 tys euro w torbie reklamowej z Biedronki przez syna byłego premiera Donalda Tuska, Michała, w zamian za przychylność dla interesów węglowych jej dawcy. Jednak chociaż źródłem wiadomości o sprzedaży nagrań z Sowy Rosjanom przez Marka Falentę pozostają zeznania tego samego świadka – w tej już części dla pisowskich “środków musowego przykazu” okazują się już niewiarygodne.
Dokładnie odwrotnie zachowują się autorzy przekazów, sprzyjających Platformie Obywatelskiej: wspólnika Falenty, Marcina W, skłonne traktować jak wyrocznię, jeśli opisuje przekazanie przedstawicielom gubernatora w kuźnieckim Kemerowie Amana Tułajewa taśm z “Sowy”, skąd trafiły one do wywiadu rosyjskiego, a wreszcie związanych z nim mediów w Polsce. Za to jeśli ten sam świadek opowiada, jak na znak pogardy łapówkę dla młodego Tuska zapakował w biedronkową torbę (przekupuje go, ale za plecami nazywa “żulem”) – autorzy sprzyjających opozycji przekazów z niego kpią.
Wszyscy tracą, liczby nie kłamią
Odbiorca zaś broni się, jak może. Jeśli już musi czas swój poświęcić na roztrząsanie politycznych spraw, woli pogadać na ich temat z sąsiadem, niż włączać telewizor, a tym bardziej kupować gazetę.
Potwierdzają to statystyki sprzedaży dzienników oraz badania oglądalności. Tracą wszyscy nadawcy – tak brzmi najkrótszy płynący z nich wniosek. Dzieje się tak w sytuacji, gdy wciąż poprawiają się statystyki wykształcenia Polaków. Staliśmy się przecież beneficjentami wyjątkowego w świecie boomu edukacyjnego, zwłaszcza w dobie wyżu demograficznego, gdy liczba studentów sięgnęła dwóch milionów a wyższe szkoły prywatne i państwowe wyrastały jak grzyby po deszczu, najwięcej na trasach pociągów Intercity. Nie da się też odwrotu Polaków od medialnych przekazów tłumaczyć czynnikami ekonomicznymi, skoro telewizję państwową można oglądać bez płacenia abonamentu, a gazet kupowaliśmy wiele razy więcej w czasie zubożenia społeczeństwa, charakteryzującego początek transformacji ustrojowej. Ekspansja internetu też niewiele wyjaśnia. W krajach o większym upowszechnieniu dostępu do sieci poradziły sobie bowiem nie tracąca oglądalności CNN ani czytelników “Le Figaro”, dlaczego więc ten sam proces miałby stać się bez porównania bardziej dotkliwy dla rządowej telewizji w Polsce czy największej prywatnej “Gazety Wyborczej”? Tymczasem liczby nie kłamią.
I nie są to wielkie liczby, zważywszy, że Polska liczy dziś – wraz z naszymi ukraińskimi gośćmi, przyjętymi w wojenny dla nich czas – czterdzieści milionów mieszkańców. Można wprost powiedzieć, że… wszystkie media są niszowe.
Wśród telewizyjnych programów informacyjnych liderem okazują się “Fakty” TVN oglądane codziennie przez 2,17 mln z nas. Drugie pozostają “Wiadomości” TVP z 1,98 mln telewidzów. Jeszcze mocniej przemawia szczegół, że przez ostatni rok straciły co dziesiątego widza. “Teleexpress” na tej samej państwowej antenie co dzień ogląda 1,82 mln Polaków. Na 1,38 mln widzów liczyć mogą “Wydarzenia” Polsatu, zaś na 1,21 mln – “Panorama” w “Dwójce” TVP: są to dane za sierpień br [1].
O ile oglądalność dzienników da się zestawić z liczbą ludności niektórych województw, chociaż nie tych największych – to gazety codzienne kupowane są przez czytelników w liczbie podobnej mieszkańcom średniego miasta.
Brukowy “Fakt” sprzedaje dziennie 140,5 tys egz, bulwarowy “Super Express” 82 tys. Zaś “Gazeta Wyborcza” okazuje się dopiero trzecia w tym rankingu z 48 tys czytelników: to tylu, ilu mieszkańców liczy podwarszawskie Piaseczno [2]. A jeszcze przed ćwierćwieczem wydawany przez Agorę dziennik z Czerskiej sprzedawał ponad dziesięć razy tyle egzemplarzy, mniej więcej tyle, ile osób mieszka we Wrocławiu. I więcej, niż teraz Polacy kupują wszystkich tytułów prasowych dziennie (388 tys egz).
Widać więc, że nie tylko media, które u zarania transformacji miały kontrolować i przez pewien czas faktycznie to robiły, nie szkodzą politykom – ale tracą na własnych pasjach politycznych, działających na niekorzyść marki gazety czy programu w kontekście wiarygodności i prestiżu.
Zaś gdy tłumy na ulicach broniły zagrożonej koncesji prywatnej stacji TVN, czyniły to w imię zasad demokracji i tradycyjnego u Polaków przywiązania do wolności słowa, nie zaś z zachwytu nad jej programem. Opozycyjna telewizja prawo do nadawania wprawdzie obroniła, ale rynkowym potentatem trudno ją nazwać.
Polaryzacja mediom nie służy
Znaczące, że w toku przemian własnościowych i strukturalnych środków masowego przekazu faktycznie przestały istnieć media środka, umiarkowane gazety opinii, jakimi pozostawały w latach 90. “Sztandar”, “Nowa Europa” czy “Obserwator Codzienny” a także aż do początków następnej dekady dalekie od zacietrzewienia, choć nie skrywające sympatii centroprawicowych “Życie”.
Z kolei wprowadzający na masową skalę od 2001 r. swoje tytuły do Polski kapitał zagraniczny postawił na poziom przekazu, zgodny ze znaną jeszcze z badań prof. Antoniny Kłoskowskiej zasadą najniższego wspólnego mianownika w kulturze masowej. Symbolem tego stał się springerowski “Fakt”, lubujący się w złych emocjach. Należący do tego samego koncernu “Newsweek Polska” zmienia sympatie w takim tempie, że odbiorcy z trudem za nim nadążają. W pierwszym okresie pozostawał przechowalnią kadr dziennikarzy pisowskich, od Zaremby po Karnowskiego i od Zdorta po Semkę. Później starał się przelicytować konkurentów, ale już… w krytyce rządów PiS. Dla odmiany radio RMF z kapitałem niemieckim zatrudniło do rozmów z politykami Roberta Mazurka, wcześniej znanego z partyjnego pisowskiego “Nowego Państwa”, czego trudno nie połączyć z troską o prolongatę koncesji. Ujawniony przez Marcina W. kuzbaski wątek afery taśmowej zawiera szczegóły, z których tłumaczyć się powinni nie tylko politycy ale i media, skoro wiadomo, że rosyjski wywiad – zgodnie też z wcześniejszymi sugestiami Donalda Tuska o scenariuszu napisanym cyrlicą – sam nagrań z restauracji “Sowa i Przyjaciele” nie opublikował.
Przejęcie gazet regionalnych najpierw bez żadnego protestu przez niemiecki koncern z Passawy a potem – już przy wtórze głośnych filipik o upadku niezależności – przez podporządkowany państwowej biurokracji Orlen osłabiło pozycję prasy kiedyś brzydko zwanej “terenową”, ale bardziej niż polityką zajmującej się codziennymi sprawami mieszkańców i regionu. Wiele z tych tytułów umiera stojąc. Zaś kompletnie zanikł po 1989 r. model gazety-przyjaciela, stającej się powiernikiem czytelnika niczym “Życie Warszawy” dla inteligencji czy “Express Wieczorny” dla szerokich mas, w każde piątkowe popołudnie pokornie ustawiających się w kolejce do kiosku “Ruchu”, żeby przeczytać zarówno “Spacerkiem po Warszawie” jak cotygodniowe opowiadanie kryminalne. Zanim padło “Życie Warszawy”, często zmieniało właścicieli z sardyńczykiem Nicolą Grauso włącznie. Zaś “Express” zdołowały do końca spółki związane z ówczesną partią Jarosława Kaczyńskiego – Porozumieniem Centrum.
Nawet jeśli utracone zyski medialnych rekinów stanowią sankcję za brak obiektywizmu mediów, trudno się cieszyć z ich porażek. Opinia publiczna rzeczywiście przenosi się do sieci, jej żywiołem stają się komunikatory społecznościowe, zaś rozmowy sąsiedzkie zastępują serwisy informacyjne, na których początek reaguje się przełączeniem pilota na inny kanał. Polacy bowiem, chociaż ze statystyk wynika, że okazują się lepiej wykształceni niż kiedykolwiek i pozostają zamożniejsi niż w początkach ustrojowej transformacji – nie mogą liczyć na zaspokajanie potrzeb informacyjnych przez masowych nadawców. Nie pozostaje to z pewnością bez wpływu na samopoczucie społeczeństwa w dobie wojny na sąsiedniej Ukrainie i wciąż trwającej pandemii. Nie ufamy zbiorowym przekazom, ale z prywatnych niewiele się dowiemy o linii frontu pod Ługańskiem czy wirusie z Wuhan.
Niedawna czwarta władza – jak media określano nie dalej jak przed ćwierćwieczem – znalazła się w kryzysie i nie wypełnia podstawowych zadań. W znacznej mierze z własnej winy, bo zdecydowała się służyć tym pozostałym: wykonawczej – jak powtórnie upaństwowiona przez rządzących telewizja czy sądowniczej, jak spora część bezkrytycznych wobec Temidy mediów prywatnych. Do ich wiarygodności z trudem przyjdzie Polaków powtórnie przekonać, nawet w wypadku zdecydowanych zmian w życiu publicznym.
Jeśli trzeba, poinformujemy siebie nawzajem
Na razie radzimy sobie, jak umiemy. Moja przyjaciółka ze spaceru z psem powróciła ze świeżą i jak się potem okazało sprawdzoną wiadomością, że we Lwowie tego dnia władze wyłączają gaz z obawy przed putinowskimi atakami rakietowymi. Dowiedziała się tego od wyprowadzającego swojego czworonoga do parku ukraińskiego uchodźcy, który wcześniej zdążył połączyć się ze swoimi przez komunikator społeczny. Dopiero w wiele godzin później natrafiłem na tę samą informację – podaną jako pochodzącą z ostatniej chwili – na pasku jednej ze stacji prywatnych. W razie czego liczyć możemy na znaną z pamiętnej piosenki Czesława Niemena zasadę, że ludzi dobrej woli jest więcej. Niż medialnych baronów… na pewno.
Warto też pamiętać, że egipskiego satrapę Hosniego Mubaraka rządzącego krajem przez kilkadziesiąt lat przy użyciu metod bliższych Jaruzelskiemu niż Kaczyńskiemu, obaliła demokratyczna rewolucja, której uczestników na słynny odtąd plac Tahrir nie zwoływały wcale korporacje telewizyjne ani koncerny prasowe. Skrzyknęli się sami przez internet.
[1] “Fakty” liderem programów informacyjnych… Wirtualnemedia.pl z 5 września 2022
[2] Sprzedaż “Faktu” spadła do 140 tys a “Gazety Wyborczej” do 48 tys. Wirtualnemedia.pl z 8 sierpnia 2022