„Trzynastego grudnia, roku pamiętnego wykluła się WRONa z jaja czerwonego” głosiły niewyszukane słowa kontrafaktury podśpiewywanej w stanie wojennym. W warszawskim Liceum Stefana Batorego standard musiał być jednak wyższy. Ostatecznie Krzysztof Kamil Baczyński, nasz kolega z rocznika przedwojennego, zobowiązywał. Zamiast przyśpiewek typu „Siekiera, motyka…” zdarzały się więc choćby „Mury” Kaczmarskiego (absolwenta konkurencyjnego liceum Żmichowskiej), śpiewane całkiem głośno na korytarzu podczas przerwy. Były też oporniki wpięte w niejeden uczniowski sweterek. Były korony dorysowane po lekcjach długopisem lub kredą do wiszącego w każdej klasie orła. Były gorące dyskusje na korytarzach. Była ukradkiem przemycona zakazana prawda na lekcjach historii Pani Braś i Pani Bart i patriotyczna nuta na lekcjach polskiego Pani Mazurskiej. Liceum uchodziło od lat za bardzo dobre, nawet elitarne, w egalitarnym rzekomo PRL-u. Nic więc dziwnego, że roiło się w nim od synów i córek oficerów, partyjnych i państwowych oficjeli, funkcjonariuszy rozmaitych służb i generalnie ludzi „na stanowiskach”, choć przecież nie tylko. Po „trzynastym grudnia roku pamiętnego” wszystkie szkoły w Polsce zostały czasowo zamknięte, a gdy je na powrót otwarto w 1982 roku, bacznie pilnowano, by panował tam „ład i porządek”.
Grudzień 1981 roku to jednak nie tylko feralny trzynasty. To także tragiczny szesnasty… Pluton specjalny ZOMO otworzył ogień do strajkujących górników zabijając dziewięciu z nich. Kopalnia Wujek była na ustach wszystkich, najpierw wyszeptywana, potem wypowiadana, a wreszcie wyśpiewana: „Górnicy z Wujka, górnicy z Piasta, chłopcy z Warszawy, Łodzi, Trójmiasta, pięść zaciśnijcie, swoich pomścijcie…”. I nagle w „Batorym” gruchnęła wieść: „Aresztowali Cichockiego”. To było właśnie szesnastego któregoś z kolejnych miesięcy stanu wojennego. „Cichy” nie rzucał się wcześniej specjalnie w oczy. Ot, cichy był, niepozorny taki, niewysoki brunet i wcale nie chciał się mścić. Szesnastego rozkleił na szkolnych lamperiach odręcznie napisane kartki, by uczcić minutą ciszy pamięć górników z Kopalni Wujek. Wtedy nie było jeszcze terminu „miesięcznica”, ale o nią właśnie chodziło. Woźna, której nazwiska (całkiem słusznie) historia nie zapisała, przyłapała go jednak i zawiodła do dyrektorki naszego II LO im. Stefana Batorego – Teresy Garncarzyk, której nazwisko (całkiem słusznie) historia powinna zapisać. Potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Dyrektor Garncarzyk postanowiła zadziałać pryncypialnie: do szkoły przyjechali odpowiedni funkcjonariusze i szesnastoletniego chłopaka wyprowadzili w kajdankach. To był szok. Podszedł do mnie mój najbliższy kolega – Robert, syn pułkownika Wojsk Ochrony Pogranicza i powiedział: „To jest s***syństwo”.
Na długiej przerwie obszerny korytarz parteru Liceum Batorego, gdzie umieszczono tablicę z nazwiskami pomordowanych w czasie wojny profesorów, wypełnił się całkowicie. Ci, dla których już zabrakło miejsca zajmowali schody. Ogromna szkoła (w moim roczniku były klasy od „A” do „G”), która na długiej przerwie buzowała zawsze na podobieństwo ula podrażnionych pszczół, milczała niesamowitą, solidarną ciszą. Czegoś takiego nikt z nas jeszcze nie przeżył. W ciszy przemknęła nauczycielka fizyki – Pani Kamińska, ukradkiem układając palce w kształcie litery „V”. Na moment pojawiła się spocona twarz dyrektorki w towarzystwie nieznanego mężczyzny i zaraz zniknęła za drzwiami gabinetu. Usłyszałem tylko sarkastyczną uwagę: „Taką mamy młodzież!”. Chwilę potem, znacznie przed czasem, zadzwonił dzwonek na lekcję. Po korytarzu przeszedł szmer rozterki i niepewności. Wtedy wstał kolega Wrzaszczyk, syn wicepremiera z czasów Gierka, wyciągnął rozkazująco rękę i zdecydowanym głosem powiedział: „Cisza! Siedzimy dalej!”. I znów zapadło to samo milczenie, które przerywał tylko cichutki szloch Anity, dziewczyny „Cichego”. Po kilku kolejnych minutach, które wydawały się wiecznością, ktoś zaintonował: „Jeszcze Polska nie zginęła”. Zerwaliśmy się na równe nogi. Miejsce ciszy zajął huk pieśni. Nigdy, na żadnym apelu, na żadnej uroczystości, hymn nie zabrzmiał tak, jak wtedy. Pojawiła się znów dyrektor Garncarzyk. Stanęła na baczność. Śpiewa. Ona przecież też patriotka, z tych co to „socjalizmu będą bronić jak niepodległości”. Po ostatniej zwrotce chce przemówić do nas swym karcącym, dyrektorskim tonem: „Skoro już tu przyszliście, to posłuchajcie, co mam wam do powiedzenia…”. Nie dokończyła. Nie zaczęła nawet. Zobaczyła tylko nasze plecy. Korytarz opustoszał. Została zupełnie sama.
Z perspektywy historii stanu wojennego wszystko to było niewiele znaczącym epizodem. Ale dla niejednego z nas mogło stanowić życiową zwrotnicę. Nieprzypadkowo śpiewano przecież wtedy: „Przeżyj to sam”. Na sprawę Cichockiego poszliśmy razem z Robertem. To było w czasie godzin lekcyjnych, więc napisaliśmy w usprawiedliwieniu po prostu prawdę: byliśmy na procesie kolegi. W ten sposób mam nieusprawiedliwione godziny, które zostały mi wpisane na świadectwie. Mała rzecz, a cieszy. Reszta to pamięć. Głos zabiera prokurator: „Należy ubolewać, że ta sprawa w ogóle znalazła finał w sądzie” – zaczyna. „Żądam kary dwóch lat pozbawienia wolności” – kończy. Oczywista kontradykcja, ale rozumiem: to pierwsze – od niego, to drugie – bo tak kazali. Broni mecenas Wende: „16 grudnia miała miejsce tragedia” – cytuje „Politykę”, organ Rakowskiego i Passenta, przyozdobiony jeszcze wówczas hasłem „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się”. A zatem młody człowiek zareagował na tragedię. Cóż złego zrobił? Czy świadek nie uważa, że to była tragedia? Dlaczego świadek wezwała zatem milicję do swojego ucznia? Świadek Teresa Garncarzyk wije się. Każda odpowiedź wywołuje kolejne dociekliwe pytanie, na które nie umie znaleźć odpowiedzi. W końcu błagalnie zwraca się do przewodniczącego: „Wysoki Sądzie, niech Pan Mecenas mnie już nie pyta!”. Zdumiony sędzia tłumaczy: „Sąd nie może zabronić Stronie zadawania pytań świadkowi”. Mecenas Wende lekceważąco machnął ręką: „Ja już nie mam więcej pytań do tego świadka”. Dyrektorka naszej szkoły wychodzi z sali. Mija nas. Czy zobaczy, kto z uczniów przyszedł? Jesteśmy wszak przed maturą… Niedawno przecież straszyła, że za te miesięcznice szesnastego rozwiąże naszą klasę, a „chłopcy pójdą do wojska”. Wtórowała jej wicedyrektorka: „Wczoraj byliście tacy odważni, a teraz milczycie?”. Ale nie. Nie rozgląda się. Ma wzrok głęboko wbity w podłogę. Chce tylko jak najszybciej stamtąd wyjść.
Epilog? Dla mnie i Roberta było to pierwsze zetkniecie się z sądem. Potem obaj skończyliśmy Prawo na UW. Ja zostałem na uczelni. Pewnego dnia, po wielu latach, kierownika mojej katedry zaproszono do Liceum Batorego na pogadankę o wyborach, demokracji itp. „Kończyłeś Batorego to pójdź za mnie” – poprosił. Skwapliwie zgodziłem się. Już wiedziałem, co tam powiem… Aula nabita była po brzegi licealistami. Nauczyciele usiedli sobie z tyłu. Było jeszcze kilku z moich czasów. Jedyna taka okazja, choć nie było polonistki Ewy Marczuk – sekretarza POP PZPR, która usiłowała zmuszać do udziału w pochodzie pierwszomajowym i organizowała szkolny wiec przeciwko imperialistycznej polityce Ronalda Reagana; nie było dyrektor Teresy Garncarzyk; ani wicedyrektora Kazimierza Witasiaka, który matematyki nie bardzo potrafił nauczyć, ale miał inne zasługi, które predestynowały go do tego stanowiska. Choć dalej pracowała w szkole, nie przyszła nauczycielka wychowania obywatelskiego, która na „propedeutyce nauki o społeczeństwie” przyznała się, że żałuje, iż w 1920 roku nie zwyciężyła Armia Czerwona, bo socjalizm przyszedłby do nas szybciej. (Wtedy otwarcie – wszyscy, co do jednego – wyśmialiśmy ją na lekcji). Nie przyszła też wicedyrektorka, która była taka odważna w straszeniu nas po kolejnej grudniowej miesięcznicy, choć nadal uczyła w tej szkole. A ja mówiłem o wolnych wyborach i demokracji, w której mają możliwość żyć i o tym, że jeszcze niedawno było zupełnie inaczej: „Bo na przykład w moim warszawskim liceum, którego jestem absolwentem…”. I opowiedziałem im z detalami całą historię, puentując: „A niektórzy z tych nauczycieli dalej uczą w tym znanym warszawskim liceum i pewnie teraz opowiadają młodzieży o demokracji i prawach człowieka”. Na sali wyraźne poruszenie. Młody człowiek wstaje i oburzony wykrzykuje: „To skandal! Która to szkoła? Które to liceum?”. „To wasza szkoła. To wasze liceum. A niektórzy z tych nauczycieli nadal was uczą. Spytajcie ich” – odpowiedziałem i ruszyłem ku wyjściu przez sam środek auli wśród strasznej wrzawy, która wybuchła. Przy drzwiach czekała na mnie ówczesna dyrektorka Liceum Batorego, Małgorzata Oszmaniec, organizatorka tego spotkania. Pewnie pierwotnie w planie przewidziane było jakieś podziękowanie dla prelegenta. Teraz blada podała mi rękę na pożegnanie i szepnęła głosem, w którym usłyszałem jednak nutę satysfakcji: „Ale Pan przypier***lił!”.
Jest jeszcze drugi epilog. Kilka lat temu, gdy egzaminowałem na uczelni z prawoznawstwa, przed biurkiem usiadł student pierwszego roku w średnim wieku. Zdarzają się tacy. Twarz znajoma. Nazwisko w indeksie nie pozostawiało wątpliwości: „Cichy”! Jeździł po świecie, studiował gdzieś w Ameryce i wrócił do Polski. I poszedł na Prawo. Niedawno ukończył je z wyróżnieniem. Wszystko odwlekło mu się w czasie… Prawomocne wyroki skazujące dla plutonu specjalnego ZOMO z Kopalni Wujek zapadły dopiero blisko trzydzieści lat po tamtym szesnastym grudnia. One także odwlekły się w czasie…
Trzeci epilog? Pisze go teraźniejszość. „Batory” zaczynał od Krzysztofa Kamila, którego potem wyśpiewała Ewa Demarczyk: „Jeno wyjmij mi z tych oczu szkło bolesne, obraz dni…”. Kończy na Macie. Patointeligencja.
Jan Majchrowski
Piękny tekst. Gratulacje. Tym bardziej nie powinien Pan Sędzia zrzekać się urzędu. Jest to Pan winien ,,Cichemu”. Marek Czarnecki
Poruszające wspomnienie, świetnie napisane.Tym bardziej nie powinien Pan zrzekać się urzędu Sędziego SN. Jest to Pan winien ,,Cichemu”. Marek Czarnecki
Z perspektywy roku od zrzeczenia się urzędu:
I co, kto miał rację?! A może miałem “trwać” nie mogąc nic zrobić i brać pieniądze po to tylko, żeby wraz z likwidacją Izby Dyscyplinarnej pół roku później pójść – jak to zrobiła większość – w darmozjadny stan spoczynku? Po to miałem “wytrwać”? A Cichemu byłem winien ten tekst. I ten “dług” spłaciłem w imieniu wszystkich.
Jan Majchrowski